WEJO
Poniższym tekstem, snem Reju, którego możecie poznać trzy opowiadania dalej, zaczyna się jedna z moich (wiecznie) niedokończonych powieści, której nadałem roboczy tytuł: Wejo.
Wejo jest światem zielonych wzgórz i dolin (Dolin), na którym nie uświadczysz mórz i oceanów — cała jego woda zebrała się w jeziorach, stawach, strumykach i rzekach. Wejo jest światem, gdzie wiedziesz spokojny i dostatni żywot, który... dzięki zbliżającemu się do niej olbrzymiemu meteorowi, wkrótce ma się zakończyć.
Zazwyczaj zjawiał się o tej porze. Nie przychodził, lecz właśnie zjawiał się, jak wyzwolone odchodzącym za wzgórze gasnącym blaskiem słońca widmo. W chwili, gdy kolory i kształty traciły na splendorze, znaczeniu i rozpoznawalności — tuż przed jego zachodem, a najczęściej równo z nim. Przeskakiwał przez zaporowy murek i biegł cicho niczym nienapotykający na swej drodze większych przeszkód polny wiatr, aby na koniec wychylić się jak zawsze w jasnej koszuli i takichże spodniach zza któregoś z licznych drzew. I nigdy nie wiedziała, spoza którego się objawi. Jednak to nie dla niego, od niedawna nie tylko dla niego, co wieczór porzucała wszelkie zajęcia i stawała boso na zimnej werandzie. Nieruchomo, aby dźwięk skrzypiących przy każdym poruszeniu, wypolerowanych na wysoki połysk przez kilka pokoleń obutych (a najczęściej nie) stóp starych desek nie był dla nich konkurencją. Dla nich, rozpoczynających nocne koncertowanie ptaków. One były mieszkańcami drzew na długo przed tym, nim w Dolinie pojawili się, wraz ze swoimi, zrobionymi z ich martwych już domów własnymi i chroniącymi je przed nadmiarem spływającej ze wzgórz wody kamiennymi murami ludzie. I w odróżnieniu od poniektórych z tych ostatnich, w ich głosach nie było ani odrobiny fałszu. Chociażby tylko dla tego warto było ich posłuchać.
A od kilku dni wysłuchiwała również jego opowieści i przemyśleń. Tylko patrzeć, jak stanie przed nią wraz ze swoim radosnym i głośnym „Ta'an”*, a jej głupie serce zabije do niego mocniej i nic nie będzie mogła na to poradzić. To ona słuchała jego, nie na odwrót. Serca.
— Ta'an Salija!
No proszę! Jak na (nawet dosłownie) jego zawołanie! Bum! Bum! Bum!
I jej cicha, tuż ponad granicą szeptu odpowiedź:
— Ta'an Nalim.
I znowu głośne: bum, bum, bum! Tak głośne, że mógł je usłyszeć nawet tam, gdzie stał.
A stał raczej blisko, a nawet bardzo blisko... tak właściwie to za blisko — na pewno je usłyszał!
— Jak ci minął dzień?
Pytaniem próbowała zagłuszyć szalone łomotanie, a on nie dał po sobie poznać, że usłyszał cokolwiek ponad nie — pytanie.
Przecież to niemożliwe, żeby usłyszała je cała ożywiona okolica — podszepnęli jej strażnicy zdrowego rozsądku, dokładnie w liczbie tych kilku odważnych, czujnie rozstawionych po zakątkach świadomości, którym niestraszne było coś tak niezrozumiałego i niepoddającego się ich osądowi jak miłość. Trwali na posterunku mimo niej. Dyskretnie i bezustannie, i ku ich uldze — tym razem ich usłuchała.
Gestem, którego nie potrafiłaby powtórzyć, bo przynależał wyłącznie do niego, odgarnął do tyłu spadającą na czoło płową grzywkę i odpowiedział z uśmiechem:
— Och, bardzo dobrze.
Tylko on potrafił tak do niej się uśmiechać. Tak ciepło, że czuła je nawet w żołądku. To było bardzo dziwne i jednocześnie bardzo przyjemne doznanie.
— Czy od wczoraj coś się zmieniło na naszej pomarszczonej kuli?
I nie znała nikogo poza nim, kto tak nazywałby ich świat. Pomarszczona Kula. Świat, który według niego Stwórca ścisnął między dłońmi, rozciągnął je i na powrót ścisnął, zadowolony z efektu pozostawiając go pofałdowanym jak rzucony byle jak na stolnicę płat surowego ciasta.
Owinięta nim, porośnięta nieprzebranym bogactwem przyrody kula. Wejo — ich świat, na którym to, w jednej z jego niepoliczonych Bruzd/Dolin wiedli spokojny żywot. Przynajmniej do...
Wzdrygnęła się — przecież nie o tym chciała teraz myśleć! Na ten wieczór zaplanowała coś specjalnego, myślenie o tym, co najprawdopodobniej wkrótce nadejdzie, nie było tego częścią i nim zdobył się na odpowiedź, wyciągnęła ku niemu dłoń. W jednej chwili zrozumiał, że czas na rozmowę minął — schwycił ją delikatnie jak opadający z drzewa liść, a ona, z siłą, jakiej się po niej nie spodziewał, przyciągnęła go do siebie.
Bum! Bum! Bum!
W tym momencie nie wiedziała, które bije mocniej, nie wiedziała nawet, bo i wiedzieć nie mogła, które jest czyje — ich serca wyrwały się ku sobie i połączyły w jedno. Nierozdzielne i niepodzielne. Dwa ciała, jedno serce — ta jedność była cudowna, a różnica... pozwoli im doznać czegoś równie wspaniałego.
— Kochajmy się — szepnęła wprost do jego ucha — Kochajmy się tak, jakby jutro miał skończyć się świat...
* Powitanie. Jeszcze nie rozgryzłem, czy da się je przetłumaczyć na język polski.
Lato 2019
Wejo jest światem zielonych wzgórz i dolin (Dolin), na którym nie uświadczysz mórz i oceanów — cała jego woda zebrała się w jeziorach, stawach, strumykach i rzekach. Wejo jest światem, gdzie wiedziesz spokojny i dostatni żywot, który... dzięki zbliżającemu się do niej olbrzymiemu meteorowi, wkrótce ma się zakończyć.
Zazwyczaj zjawiał się o tej porze. Nie przychodził, lecz właśnie zjawiał się, jak wyzwolone odchodzącym za wzgórze gasnącym blaskiem słońca widmo. W chwili, gdy kolory i kształty traciły na splendorze, znaczeniu i rozpoznawalności — tuż przed jego zachodem, a najczęściej równo z nim. Przeskakiwał przez zaporowy murek i biegł cicho niczym nienapotykający na swej drodze większych przeszkód polny wiatr, aby na koniec wychylić się jak zawsze w jasnej koszuli i takichże spodniach zza któregoś z licznych drzew. I nigdy nie wiedziała, spoza którego się objawi. Jednak to nie dla niego, od niedawna nie tylko dla niego, co wieczór porzucała wszelkie zajęcia i stawała boso na zimnej werandzie. Nieruchomo, aby dźwięk skrzypiących przy każdym poruszeniu, wypolerowanych na wysoki połysk przez kilka pokoleń obutych (a najczęściej nie) stóp starych desek nie był dla nich konkurencją. Dla nich, rozpoczynających nocne koncertowanie ptaków. One były mieszkańcami drzew na długo przed tym, nim w Dolinie pojawili się, wraz ze swoimi, zrobionymi z ich martwych już domów własnymi i chroniącymi je przed nadmiarem spływającej ze wzgórz wody kamiennymi murami ludzie. I w odróżnieniu od poniektórych z tych ostatnich, w ich głosach nie było ani odrobiny fałszu. Chociażby tylko dla tego warto było ich posłuchać.
A od kilku dni wysłuchiwała również jego opowieści i przemyśleń. Tylko patrzeć, jak stanie przed nią wraz ze swoim radosnym i głośnym „Ta'an”*, a jej głupie serce zabije do niego mocniej i nic nie będzie mogła na to poradzić. To ona słuchała jego, nie na odwrót. Serca.
— Ta'an Salija!
No proszę! Jak na (nawet dosłownie) jego zawołanie! Bum! Bum! Bum!
I jej cicha, tuż ponad granicą szeptu odpowiedź:
— Ta'an Nalim.
I znowu głośne: bum, bum, bum! Tak głośne, że mógł je usłyszeć nawet tam, gdzie stał.
A stał raczej blisko, a nawet bardzo blisko... tak właściwie to za blisko — na pewno je usłyszał!
— Jak ci minął dzień?
Pytaniem próbowała zagłuszyć szalone łomotanie, a on nie dał po sobie poznać, że usłyszał cokolwiek ponad nie — pytanie.
Przecież to niemożliwe, żeby usłyszała je cała ożywiona okolica — podszepnęli jej strażnicy zdrowego rozsądku, dokładnie w liczbie tych kilku odważnych, czujnie rozstawionych po zakątkach świadomości, którym niestraszne było coś tak niezrozumiałego i niepoddającego się ich osądowi jak miłość. Trwali na posterunku mimo niej. Dyskretnie i bezustannie, i ku ich uldze — tym razem ich usłuchała.
Gestem, którego nie potrafiłaby powtórzyć, bo przynależał wyłącznie do niego, odgarnął do tyłu spadającą na czoło płową grzywkę i odpowiedział z uśmiechem:
— Och, bardzo dobrze.
Tylko on potrafił tak do niej się uśmiechać. Tak ciepło, że czuła je nawet w żołądku. To było bardzo dziwne i jednocześnie bardzo przyjemne doznanie.
— Czy od wczoraj coś się zmieniło na naszej pomarszczonej kuli?
I nie znała nikogo poza nim, kto tak nazywałby ich świat. Pomarszczona Kula. Świat, który według niego Stwórca ścisnął między dłońmi, rozciągnął je i na powrót ścisnął, zadowolony z efektu pozostawiając go pofałdowanym jak rzucony byle jak na stolnicę płat surowego ciasta.
Owinięta nim, porośnięta nieprzebranym bogactwem przyrody kula. Wejo — ich świat, na którym to, w jednej z jego niepoliczonych Bruzd/Dolin wiedli spokojny żywot. Przynajmniej do...
Wzdrygnęła się — przecież nie o tym chciała teraz myśleć! Na ten wieczór zaplanowała coś specjalnego, myślenie o tym, co najprawdopodobniej wkrótce nadejdzie, nie było tego częścią i nim zdobył się na odpowiedź, wyciągnęła ku niemu dłoń. W jednej chwili zrozumiał, że czas na rozmowę minął — schwycił ją delikatnie jak opadający z drzewa liść, a ona, z siłą, jakiej się po niej nie spodziewał, przyciągnęła go do siebie.
Bum! Bum! Bum!
W tym momencie nie wiedziała, które bije mocniej, nie wiedziała nawet, bo i wiedzieć nie mogła, które jest czyje — ich serca wyrwały się ku sobie i połączyły w jedno. Nierozdzielne i niepodzielne. Dwa ciała, jedno serce — ta jedność była cudowna, a różnica... pozwoli im doznać czegoś równie wspaniałego.
— Kochajmy się — szepnęła wprost do jego ucha — Kochajmy się tak, jakby jutro miał skończyć się świat...
* Powitanie. Jeszcze nie rozgryzłem, czy da się je przetłumaczyć na język polski.
Lato 2019
Dzień Latawców