PIĄTEK, TRZYNASTEGO, ZA TRZYNAŚCIE TRZYNASTA
Wszystkie umieszczone w poniższym opowiadaniu postacie są fikcyjne, tak więc jakiekolwiek ich ewentualne podobieństwo (łącznie z charakterami) do prawdziwych pracowników Urzędu Gminy w Borkach-Taradajkach jest zupełnie przypadkowe.
Pan Andrzej w piątkowe wczesne popołudnia zwykł był rozmyślać o tym, co będzie porabiał w weekend. Czyli za całkiem niedługo, bo ostatniego dnia pracy zawsze wychodził z niej wcześniej. To znaczy, podobnie jak większość państwowych urzędników jakiegokolwiek szczebla, z a w s z e wychodził z niej wcześniej, niźli nakazywałyby mu wyznaczone przez krajową administrację i zatwierdzone lokalnymi przepisami godziny urzędowania, tudzież w czasie nich udawał się na zakupy i załatwiał inne prywatne sprawy, ale w piątki wychodził j e s z c z e wcześniej.
Dokładnie o trzynastej.
A na pół godziny przedtem składał wszystkie dokumenty, podlewał roślinki, rozsiadał się wygodnie w czarnym, skórzanym fotelu, zamykał oczy i w myślach zaczynał doprecyzowywać plany. Tego dnia na przykład kompletował wędkarski sprzęt na sobotni wypad z kolegami nad przepływającą nieopodal jego gminnej wioski rzekę. Miejsce ustronne, urokliwe i ciche jak ryżem zasiał. Po przejrzeniu wędek, zapasowych kołowrotków, żyłek, haczyków i spławików sięgnął po zanęty. W momencie, gdy zastanawiał się nad tym, czy zabrać tą na leszcza, ktoś niespodziewanie zapukał. Zaskoczony tym niemal ją upuścił.
- Szlag by to... — westchnął ciężko, otwierając oczy. - Kogo to o tak późnej porze przywiało?
Spojrzał na wiszący na ścianie naprzeciw jego biurka i tuż obok drzwi, ścienny zegar, który wskazywał niemal na za trzynaście trzynastą.
- Prawie pierwsza — skonstatował. Prawie miałem wychodzić — dodał w myślach i w nich to przesłał do tego, kto stał za drzwiami, sugestię, żeby wrócił tam, skąd przyszedł i najlepiej do poniedziałku rano przemyśliwał sobie swoją sprawę. Na zewnątrz zdobył się jednak na uprzejmość i zawołał:
- Proszę wejść!
W drzwiach pojawił się młody mężczyzna ubrany w całkiem zwyczajną szarą koszulkę z krótkim rękawem i wytarte jeansy oraz niezwyczajną, podług miejscowych standardów wręcz nieobyczajną fryzurę à la czesany wichurą także młody Kopernik. W jej niemal artystycznym nieładzie zdawało się brakować jedynie suchych liści. Pan Andrzej odruchowo wyjrzał przez okno — na drzewach, jak na maj przystało, jasną zielenią prezentowały się nowe, a gałązki, z których wyrastały ani drgnęły. Kompletna flauta.
Czyli że jednak go nie przywiało, a wygląda tak, jakby tak było — pomyślał. Także o tym, że jak już go zawezwał, to teraz musi go przynajmniej wysłuchać.
- Zapraszam dalej — wskazał mu fotel dla petenta i nie czekając, aż usiądzie, bo wszak czas naglił, zapytał:
- W czym mogę panu pomóc?
Młody człowiek wziął to za zdecydowanie.
- Konkrety, to lubię! — uśmiechnął się. - W takim razie i ja przejdę od razu do konkretów: Otóż chciałbym się tutaj osiedlić, w najbliższej okolicy i podejrzewam, że będę potrzebował kilku zezwoleń.
Pan Andrzej nie podejrzewał, tylko wiedział, że na pewno i że nie kilku, a całe mnóstwo, ale przecież tak od razu mu tego nie powie — nikogo nie wolno tak na wstępie zniechęcać! Z tego samego względu nie będzie mu opowiadał o tym, jak to w ich gminie dobrze się żyje. To, że chciał się w niej osiedlić, oznaczało, że nic a nic o niej nie wiedział, a pan Andrzej nie był od jego uświadamiania. Jak trochę pomieszka, uświadomi się sam. Być może przyciągnęły go do niej miejscowe piękne lasy, góry, kwieciste łąki, czyste strumienie, jeziora i rzeka, o których mógłby mu co nieco poopowiadać — zwłaszcza o tej ostatniej... ale przecież nie w piątkowe popołudnie. W piątkowe popołudnia przechodził w tryb uprzejmo-profesjonalno-lakonicznego spychologa.
- Dziękujemy, że wybrał pan naszą gminę — uśmiechnął się zdawkowo. - Jednakże, jeżeli chce pan wybudować dom, to po stosowne pozwolenie musi się pan udać do pokoju numer 21, trzecie drzwi na lewo od moich — podpowiedział mu z nadzieją, że zaraz sobie tam pójdzie i będzie zawracał głowę koleżance Kwiatkowskiej-Szklarczyk.
Jeżeli jeszcze ją zastanie, ale przecież to już nie będzie jego problemem.
- Nie, nie! — zaprzeczył chłopak, o następne cenne sekundy odwlekając jego wyjście na swobodę. - Nie zamierzam budować domu, zamierzam go sprowadzić. Najpewniej z pierwszej połowy dziewiętnastego wieku. Ogólny plan jest taki, że dom będzie dziewiętnastowieczny, a jego wyposażenie z innych stuleci: wazy, kobierce, meble, dywany i obrazy z piętnastego i siedemnastego, a posągi oczywiście ze starożytnej Grecji i Rzymu. Sprzęty użytkowe będą bardziej współczesne: dwudziesto i dwudziestopierwszowieczne.
W panaandrzejowej głowie zrodziło się graniczące z pewnością podejrzenie, że młody człowiek przyszedł do niego pochwalić się swoim bogactwem. To, że ktoś mógł coś takiego robić, potrafił nie tyle zrozumieć, ile przyjąć do wiadomości, natomiast tego, dlaczego akurat przyszedł z tym do niego, ni w ząb zrozumieć nie mógł.
- Proszę pana — powiedział szybko, nim gość zacznie opowiadać na przykład o egzotycznych roślinach, które sprowadzi do swojego ogrodu z najodleglejszych zakątków świata. - Tak jak tego, że nasza gmina wiele zyska na pańskiej obecności, tak jestem pewien, że nie będę panu potrafił pomóc w żadnej z przedłożonych przez pana spraw.
Pan Andrzej wzbił się na szczyty uprzejmości i elokwencji, czego smarkacz niestety nie umiał docenić, natychmiast się oddalając.
- Ale to jest gmina Borki-Taradajki? — zapytał, jakby nagle stracił tę pewność.
- Nadal — potwierdził pan Andrzej.
- Pokój numer piętnaście? - drążył dalej.
- Nieodmiennie — ponownie potwierdził.
- Wydział do Spraw Przesiedlonych w Czasie?
Tego... akurat nie mógł potwierdzić. Na to mógł jedynie zrobić okrągłe ze zdumienia oczy.
- Że... jaki? — wystękał.
- Wydział do Spraw Przesiedlonych w Czasie — powtórzył gładko młody człowiek.
A może raczej... młody wariat? Pan Andrzej nabrał podejrzenia, że właśnie z kimś takim ma do czynienia. Już sama jego nieujarzmiona fryzura przywodziła na myśl tych wszystkich... słabo mu znanych z historii szaleńców. A spośród tych lepiej i z jego prywatnej kilku długowłosych kolegów ze studiów, którzy dla kilku złotych potrafili podjąć się najbardziej szalonego zajęcia i... na ich wspomnienie pan Andrzej zmienił zamysł. Oni potrafili podjąć się dziwacznych zadań, a on skojarzyć ich z księgowym Szklarczykiem, mężem koleżanki Kwiatkowskiej-Szklarczyk, siostry Kasi Kwiatkowskiej z Gminnego Ośrodka Kultury, czyli córek wójta i jego sekretarki, która, tak się przypadkiem składało, była jego ciotką. W ich urzędzie nie byli jak jedna wielka rodzina, w ich urzędzie b y l i jedną wielką rodziną i jak na rodzinę przystało — trochę skłóconą. W każdym razie ten wspomniany jako pierwszy miał bratanka mniej więcej w wieku młodego petenta. Być może przyszłego pracownika urzędu gminy, ale na razie studenta, a że Szklarczyk miał z nim, panem Andrzejem, od dawna na pieńku, siebie zaś za wielkiego dowcipnisia, najprawdopodobniej wynajął go, żeby się trochę w piątkowe popołudnie nad nim poznęcał.
Och Szklarczyk! Ty chamie od małego w zimnej wodzie ze szlaucha na polu kąpany! Jeszcze ci się za to odwdzięczę! Zobaczysz! — posłał mu w myślach gromy.
Teraz, domyśliwszy się tego, czego się domyślił, potrafił zapanować nad sytuacją. Panowanie rozpoczął tak, jak się należało — od siebie.
- Nie, to jest Referat Gospodarki Odpadami Komunalnymi — odparł grzecznie, jak komu mądremu.
Dla odmiany to młody człowiek zrobił wielkie oczy.
- Jest pan... tego pewien? — zapytał zdumiony.
Pan Andrzej musiał mu przyznać, że był świetnym aktorem. Grał bardzo autentycznie i nie wychodził z roli. Być może nawet studiował aktorstwo i dlatego Szklarczyk właśnie jego na niego napuścił, bo nie wykluczał, że mógł mieć więcej bratanków czy też siostrzenic w wieku studenckim — osobiście słyszał tylko o jednym.
- REFERAT GOSPODARKI ODPADAMI KOMUNALNYMI — powtórzył wielkimi literami. - Z resztą, jak pan nie wierzysz w moje słowo, to może uwierzysz pan w pisane. Chodź pan! — poderwał się z fotela, podrywając i jego, następnie razem podeszli do drzwi, które pan Andrzej zamaszyście otworzył. Gdy tylko wyszli na korytarz, wskazał na przymocowaną do nich od zewnątrz tabliczkę:
- Proszę bardzo. Stoi jak wół!
Młody człowiek szybko rzucił na nią okiem i stwierdził:
- Faktycznie, musiałem to przeoczyć. A którego dzisiaj mamy?
Nie poddaje się, nadal gra, naprawdę jest dobry. Ma chłopak przyszłość — pomyślał o nim niemal z podziwem pan Andrzej.
- Piątek, trzynastego maja — odparł rzeczowo.
- No a rok?
- 2022, oczywiście.
Zdaje się, że po tej ostatniej konkretnej odpowiedzi w końcu zabrakło mu pomysłów i pewnie dlatego, dla odwrócenia uwagi, podniósł do góry lewy nadgarstek, spojrzał na okręconego wokół niego smartwatcha i postukał go kilkukrotnie palcem.
- Cholerny chronolokalizator, znowu się rozkalibrował. Co za niemiecki badziew... — wymamrotał pod nosem, po czym przeniósł spojrzenie na pana Andrzeja, przepraszająco się uśmiechnął, powiedział: Do zobaczenia za dziesięć lat, ponownie stuknął w sprytny zegarek i...
Rozpłynął się w powietrzu.
U mnie także 2022, jednak nie wiosna, a zima...
Pan Andrzej w piątkowe wczesne popołudnia zwykł był rozmyślać o tym, co będzie porabiał w weekend. Czyli za całkiem niedługo, bo ostatniego dnia pracy zawsze wychodził z niej wcześniej. To znaczy, podobnie jak większość państwowych urzędników jakiegokolwiek szczebla, z a w s z e wychodził z niej wcześniej, niźli nakazywałyby mu wyznaczone przez krajową administrację i zatwierdzone lokalnymi przepisami godziny urzędowania, tudzież w czasie nich udawał się na zakupy i załatwiał inne prywatne sprawy, ale w piątki wychodził j e s z c z e wcześniej.
Dokładnie o trzynastej.
A na pół godziny przedtem składał wszystkie dokumenty, podlewał roślinki, rozsiadał się wygodnie w czarnym, skórzanym fotelu, zamykał oczy i w myślach zaczynał doprecyzowywać plany. Tego dnia na przykład kompletował wędkarski sprzęt na sobotni wypad z kolegami nad przepływającą nieopodal jego gminnej wioski rzekę. Miejsce ustronne, urokliwe i ciche jak ryżem zasiał. Po przejrzeniu wędek, zapasowych kołowrotków, żyłek, haczyków i spławików sięgnął po zanęty. W momencie, gdy zastanawiał się nad tym, czy zabrać tą na leszcza, ktoś niespodziewanie zapukał. Zaskoczony tym niemal ją upuścił.
- Szlag by to... — westchnął ciężko, otwierając oczy. - Kogo to o tak późnej porze przywiało?
Spojrzał na wiszący na ścianie naprzeciw jego biurka i tuż obok drzwi, ścienny zegar, który wskazywał niemal na za trzynaście trzynastą.
- Prawie pierwsza — skonstatował. Prawie miałem wychodzić — dodał w myślach i w nich to przesłał do tego, kto stał za drzwiami, sugestię, żeby wrócił tam, skąd przyszedł i najlepiej do poniedziałku rano przemyśliwał sobie swoją sprawę. Na zewnątrz zdobył się jednak na uprzejmość i zawołał:
- Proszę wejść!
W drzwiach pojawił się młody mężczyzna ubrany w całkiem zwyczajną szarą koszulkę z krótkim rękawem i wytarte jeansy oraz niezwyczajną, podług miejscowych standardów wręcz nieobyczajną fryzurę à la czesany wichurą także młody Kopernik. W jej niemal artystycznym nieładzie zdawało się brakować jedynie suchych liści. Pan Andrzej odruchowo wyjrzał przez okno — na drzewach, jak na maj przystało, jasną zielenią prezentowały się nowe, a gałązki, z których wyrastały ani drgnęły. Kompletna flauta.
Czyli że jednak go nie przywiało, a wygląda tak, jakby tak było — pomyślał. Także o tym, że jak już go zawezwał, to teraz musi go przynajmniej wysłuchać.
- Zapraszam dalej — wskazał mu fotel dla petenta i nie czekając, aż usiądzie, bo wszak czas naglił, zapytał:
- W czym mogę panu pomóc?
Młody człowiek wziął to za zdecydowanie.
- Konkrety, to lubię! — uśmiechnął się. - W takim razie i ja przejdę od razu do konkretów: Otóż chciałbym się tutaj osiedlić, w najbliższej okolicy i podejrzewam, że będę potrzebował kilku zezwoleń.
Pan Andrzej nie podejrzewał, tylko wiedział, że na pewno i że nie kilku, a całe mnóstwo, ale przecież tak od razu mu tego nie powie — nikogo nie wolno tak na wstępie zniechęcać! Z tego samego względu nie będzie mu opowiadał o tym, jak to w ich gminie dobrze się żyje. To, że chciał się w niej osiedlić, oznaczało, że nic a nic o niej nie wiedział, a pan Andrzej nie był od jego uświadamiania. Jak trochę pomieszka, uświadomi się sam. Być może przyciągnęły go do niej miejscowe piękne lasy, góry, kwieciste łąki, czyste strumienie, jeziora i rzeka, o których mógłby mu co nieco poopowiadać — zwłaszcza o tej ostatniej... ale przecież nie w piątkowe popołudnie. W piątkowe popołudnia przechodził w tryb uprzejmo-profesjonalno-lakonicznego spychologa.
- Dziękujemy, że wybrał pan naszą gminę — uśmiechnął się zdawkowo. - Jednakże, jeżeli chce pan wybudować dom, to po stosowne pozwolenie musi się pan udać do pokoju numer 21, trzecie drzwi na lewo od moich — podpowiedział mu z nadzieją, że zaraz sobie tam pójdzie i będzie zawracał głowę koleżance Kwiatkowskiej-Szklarczyk.
Jeżeli jeszcze ją zastanie, ale przecież to już nie będzie jego problemem.
- Nie, nie! — zaprzeczył chłopak, o następne cenne sekundy odwlekając jego wyjście na swobodę. - Nie zamierzam budować domu, zamierzam go sprowadzić. Najpewniej z pierwszej połowy dziewiętnastego wieku. Ogólny plan jest taki, że dom będzie dziewiętnastowieczny, a jego wyposażenie z innych stuleci: wazy, kobierce, meble, dywany i obrazy z piętnastego i siedemnastego, a posągi oczywiście ze starożytnej Grecji i Rzymu. Sprzęty użytkowe będą bardziej współczesne: dwudziesto i dwudziestopierwszowieczne.
W panaandrzejowej głowie zrodziło się graniczące z pewnością podejrzenie, że młody człowiek przyszedł do niego pochwalić się swoim bogactwem. To, że ktoś mógł coś takiego robić, potrafił nie tyle zrozumieć, ile przyjąć do wiadomości, natomiast tego, dlaczego akurat przyszedł z tym do niego, ni w ząb zrozumieć nie mógł.
- Proszę pana — powiedział szybko, nim gość zacznie opowiadać na przykład o egzotycznych roślinach, które sprowadzi do swojego ogrodu z najodleglejszych zakątków świata. - Tak jak tego, że nasza gmina wiele zyska na pańskiej obecności, tak jestem pewien, że nie będę panu potrafił pomóc w żadnej z przedłożonych przez pana spraw.
Pan Andrzej wzbił się na szczyty uprzejmości i elokwencji, czego smarkacz niestety nie umiał docenić, natychmiast się oddalając.
- Ale to jest gmina Borki-Taradajki? — zapytał, jakby nagle stracił tę pewność.
- Nadal — potwierdził pan Andrzej.
- Pokój numer piętnaście? - drążył dalej.
- Nieodmiennie — ponownie potwierdził.
- Wydział do Spraw Przesiedlonych w Czasie?
Tego... akurat nie mógł potwierdzić. Na to mógł jedynie zrobić okrągłe ze zdumienia oczy.
- Że... jaki? — wystękał.
- Wydział do Spraw Przesiedlonych w Czasie — powtórzył gładko młody człowiek.
A może raczej... młody wariat? Pan Andrzej nabrał podejrzenia, że właśnie z kimś takim ma do czynienia. Już sama jego nieujarzmiona fryzura przywodziła na myśl tych wszystkich... słabo mu znanych z historii szaleńców. A spośród tych lepiej i z jego prywatnej kilku długowłosych kolegów ze studiów, którzy dla kilku złotych potrafili podjąć się najbardziej szalonego zajęcia i... na ich wspomnienie pan Andrzej zmienił zamysł. Oni potrafili podjąć się dziwacznych zadań, a on skojarzyć ich z księgowym Szklarczykiem, mężem koleżanki Kwiatkowskiej-Szklarczyk, siostry Kasi Kwiatkowskiej z Gminnego Ośrodka Kultury, czyli córek wójta i jego sekretarki, która, tak się przypadkiem składało, była jego ciotką. W ich urzędzie nie byli jak jedna wielka rodzina, w ich urzędzie b y l i jedną wielką rodziną i jak na rodzinę przystało — trochę skłóconą. W każdym razie ten wspomniany jako pierwszy miał bratanka mniej więcej w wieku młodego petenta. Być może przyszłego pracownika urzędu gminy, ale na razie studenta, a że Szklarczyk miał z nim, panem Andrzejem, od dawna na pieńku, siebie zaś za wielkiego dowcipnisia, najprawdopodobniej wynajął go, żeby się trochę w piątkowe popołudnie nad nim poznęcał.
Och Szklarczyk! Ty chamie od małego w zimnej wodzie ze szlaucha na polu kąpany! Jeszcze ci się za to odwdzięczę! Zobaczysz! — posłał mu w myślach gromy.
Teraz, domyśliwszy się tego, czego się domyślił, potrafił zapanować nad sytuacją. Panowanie rozpoczął tak, jak się należało — od siebie.
- Nie, to jest Referat Gospodarki Odpadami Komunalnymi — odparł grzecznie, jak komu mądremu.
Dla odmiany to młody człowiek zrobił wielkie oczy.
- Jest pan... tego pewien? — zapytał zdumiony.
Pan Andrzej musiał mu przyznać, że był świetnym aktorem. Grał bardzo autentycznie i nie wychodził z roli. Być może nawet studiował aktorstwo i dlatego Szklarczyk właśnie jego na niego napuścił, bo nie wykluczał, że mógł mieć więcej bratanków czy też siostrzenic w wieku studenckim — osobiście słyszał tylko o jednym.
- REFERAT GOSPODARKI ODPADAMI KOMUNALNYMI — powtórzył wielkimi literami. - Z resztą, jak pan nie wierzysz w moje słowo, to może uwierzysz pan w pisane. Chodź pan! — poderwał się z fotela, podrywając i jego, następnie razem podeszli do drzwi, które pan Andrzej zamaszyście otworzył. Gdy tylko wyszli na korytarz, wskazał na przymocowaną do nich od zewnątrz tabliczkę:
- Proszę bardzo. Stoi jak wół!
Młody człowiek szybko rzucił na nią okiem i stwierdził:
- Faktycznie, musiałem to przeoczyć. A którego dzisiaj mamy?
Nie poddaje się, nadal gra, naprawdę jest dobry. Ma chłopak przyszłość — pomyślał o nim niemal z podziwem pan Andrzej.
- Piątek, trzynastego maja — odparł rzeczowo.
- No a rok?
- 2022, oczywiście.
Zdaje się, że po tej ostatniej konkretnej odpowiedzi w końcu zabrakło mu pomysłów i pewnie dlatego, dla odwrócenia uwagi, podniósł do góry lewy nadgarstek, spojrzał na okręconego wokół niego smartwatcha i postukał go kilkukrotnie palcem.
- Cholerny chronolokalizator, znowu się rozkalibrował. Co za niemiecki badziew... — wymamrotał pod nosem, po czym przeniósł spojrzenie na pana Andrzeja, przepraszająco się uśmiechnął, powiedział: Do zobaczenia za dziesięć lat, ponownie stuknął w sprytny zegarek i...
Rozpłynął się w powietrzu.
U mnie także 2022, jednak nie wiosna, a zima...
My