NALIM
Na Wejo przybywają przybysze z planety Rodo (wiem, wiem — niezbyt wyszukana nazwa), którzy deklarują się odepchnąć zagrażający egzystencji wejan kawał kosmicznej skały precz, a Nalim, który był rzeczywisty także poza snami Reju, ma tajemnicę, którą wyjawia w liście. Takim przeznaczonym dla następnych pokoleń, czyli przed sobie współczesnymi głęboko ukrytym.
Paradoksalnie — znowu czuję się samotny. Piszę — paradoksalnie, bo przecież, teraz gdy przylecieli, nie powinienem. Tak podsuwa mi ta część umysłu, która wychynęła wraz z ich przybyciem. Otóż okazuje się, że moja rodońskość nie odeszła w niebyt!
Jakbym sobie tego życzył...
Przyczaiła się jedynie, wyczekując dogodnego dla siebie momentu zaistnienia. Jednak nie będę się zagłębiał ile jej jeszcze we mnie pozostało — ja się nad nią pochylę, a ona mnie się schwyci! Co to, to nie! Na to nie pozwolę! Nie dam jej tej sposobności!
Poza tem... mniejsza o to, bo wracając do tego, od czego zacząłem, czyli samotności — w każdym razie i z pewnością nie jest to ten sam jej rodzaj, jaki odczuwałem zaraz po przybyciu. Pozbawiony źródła własnej tożsamości i pozostawiony sam naprzeciw wszystkim — całkowitej.
Lecz nic to, przecież oni i tak nie wiedzieli, że jestem naprzeciw! A nie z nimi...
Ja im tego nie zdradziłem, a sami przecież nie mogliby się domyślić. Nie to, żeby nie byli dostatecznie inteligentni, żeby nie potrafili — zwyczajnie nie dysponowali odpowiednią wiedzą. Nie mieli przesłanek — fizycznie byłem i jestem prawie taki sam jak oni, a i mentalnie znacznie się do nich zbliżyłem. Co więcej, lata pośród nich zrobiły swoje i czasami przyłapuję się na tym, że myślę „my” zamiast „oni”!
I prawie przestałem być „naprzeciw”.
Pisać, odróżniając te dwie formy, jest łatwiej — zawsze można to poprawić lub napisać od nowa...
A czy chciałbym, jeżeli miałbym taką sposobność cofnięcia się w przeszłość, zrobić coś podobnego ze swoim życiem? Mając takie doświadczenia i taką wiedzę, jaką mam obecnie, cofnąć się i doradzić samemu sobie, abym zrobił coś inaczej? Pokierować sobą w inną stronę? Myślę, że... to nasze przeżycia czynią z nas tych, kim jesteśmy. Kim się stałem. Nie ma co mieszać w przeszłości, bo gdybym to zrobił, to mógłbym nie poznać JEJ — światła mojego życia...
Lecz z drugiej strony — być może ocaliłbym świat... A ocalić cały świat, to nie jest mało!
Jednakże nie ma co się oszukiwać — na moje miejsce znalazłby się ktoś inny i wystarczy, że oszukuję ją — w zupełności. To znaczy — nie mówię jej prawdy.
Niby to to samo, ale... chyba nie do końca. Tak mi się wydaje albo przynajmniej tak chcę uważać, czytaj, ty, który właśnie to robisz — tak jest mi wygodniej.
Jakkolwiek by było, nie powiedziałem prawdy i nie zdradziłem się nawet po tym, jak przybyli. A może właśnie dlatego? Wszak od jakiegoś czasu żyję w nieustającej nadziei, że o mnie zapomnieli — nie zapominając dopomóc samemu sobie.
Szybko i bez żalu pozbyłem się wszystkiego, co łączyło mnie ze starym światem, czyli głównie i o ironio — łączności. Zniszczyłem owe jak na lokalne warunki, cudowne urządzenia — całkiem zwyczajnym miejscowym młotem. Największym, jaki miałem pod ręką.
Widzieć, jak fizycznie, w drobiazgi rozpada się to, co łączyło mnie ze starym światem, było bardzo przyjemnym uczuciem — pragnę się przyznać.
Po tym sekretnym akcie wandalizmu/odrodzenia przeprowadziliśmy się w nowe, dość odległe od poprzedniego miejsce. Nawet nie musiałem jej do niej zbytnio przekonywać — do przeprowadzki.
Właśnie ze wszystkiego powyższego wynika ówże paradoks — czuję się samotny... w swoim zakłamaniu. O wiele bardziej niż przed ich przybyciem — niepotrzebnie mi o sobie przypomnieli. Oni są jak oczy wypatrujące mnie z nieba i wiem, choć wolę się łudzić, że jednak nie, że i tak mnie odnajdą. Według nich moja lojalność powinna być po ich stronie (czyli naszej — używając ich nomenklatury — nawet w tym zdaniu tkwi paradoks!) i nawet tak było — do niedawna. Dopóki nie stałem się bardziej „nimi”. Bardziej Wejo.
Ich sposób myślenia i postępowania — z problemami i ze wszystkim innym — odpowiada mi o wiele bardziej niż rodońska alternatywa. Pseudo alternatywa, bo tak naprawdę — ślepa uliczka.
Lubię to, jak się bawią, pracują i wypoczywają. Uwielbiam szacunek, jaki mają do swojej matki Wejo. Jak dzielą się wszystkim, co od niej dostają — dostają, a nie biorą, jakby im się należało. Dzięki czemu, nawet jeżeli w którejś z Dolin były marne zbiory, nikt nie będzie głodował. Nawet pojęcia takie jak głód i bieda są im całkowicie obce. Choroby też się ich nie imają. Wiadomo — wolą trzymać się z dala od szczęścia.
Tak, to dobre życie — z kochającą i kochaną żoną i naszym małym synkiem. Krwi z mojej krwi. Nie chcę dla nich tego, co może zaoferować Rodo — przeciwieństwa naszego oglądu rzeczywistości. Od teraz i na zawsze — naszego.
Owszem, byłem jego pionkiem, wykonywałem jego polecenia, temu nie mogę i nie zamierzam zaprzeczyć, ale już z tym skończyłem. Nie słucham ich, a oni nie słuchają mnie. I zapewne nigdy nie słuchali — słów i owszem, lecz nie widzieli za nimi tego, co ja. Nie mogli, bo nie mieli mojego doświadczenia ani umysłu. Nie podążało za nimi zrozumienie, pragnęli jedynie wykorzystać je do swoich niecnych celów i obawiam się, że ten meteor to nie przypadek. On objawił się pierwszy a w niedługo potem — oni.
Jak dla mnie — zbyt duży zbieg okoliczności i... podła sztuczka. Tylko co ja jeden mogę na to poradzić? Jak w pojedynkę ocalić cały świat? Nie mogąc zmienić własnej przeszłości? Pozostało spróbować przeczekać...
Wszystkim na Wejo (no dobrze, może nie wszystkim — większości) wydaje się, że oni nas ocalą, i bez wątpienia — tak będzie. Przecież nie kto inny stworzył problem, na który miał gotowe rozwiązanie. Problem — rozwiązanie. Ha! Dobre sobie!
Cena, jaką Wejo za to zapłaci, będzie zupełnie adekwatna do usługi, a zważając na prawdziwe okoliczności wydarzenia — zupełnie nieadekwatna. Niestety, mentalność wejan nawet nie pojmie znaczenia ceny i zapłaty, a gdy kiedyś doznają objawienia, będzie dla nich za późno.
Chyba... że im nieco pomogę — narażając samego siebie i swoją rodzinę.
Muszę to przemyśleć, rozważyć wszelkie za i przeciw mając na względzie, że w języku wejan jedno słowo: tilu — rodzina, oznacza zarówno krąg najbliższych, jak i wszystkich, których kiedykolwiek się poznało. Jak i świat jako taki.
Tilu znaczy również dom.
Zdanie: świat jest naszym domem, w którym wszyscy jesteśmy rodziną, można było zastąpić jednym słowem. Czyż to nie piękne?
I chyba na tym poprzestanę — na pięknie.
Wejo,16 rok mojego pobytu; Rodo, rok 762 od ustanowienia Stolicy.
A u nas lato 2019.
Paradoksalnie — znowu czuję się samotny. Piszę — paradoksalnie, bo przecież, teraz gdy przylecieli, nie powinienem. Tak podsuwa mi ta część umysłu, która wychynęła wraz z ich przybyciem. Otóż okazuje się, że moja rodońskość nie odeszła w niebyt!
Jakbym sobie tego życzył...
Przyczaiła się jedynie, wyczekując dogodnego dla siebie momentu zaistnienia. Jednak nie będę się zagłębiał ile jej jeszcze we mnie pozostało — ja się nad nią pochylę, a ona mnie się schwyci! Co to, to nie! Na to nie pozwolę! Nie dam jej tej sposobności!
Poza tem... mniejsza o to, bo wracając do tego, od czego zacząłem, czyli samotności — w każdym razie i z pewnością nie jest to ten sam jej rodzaj, jaki odczuwałem zaraz po przybyciu. Pozbawiony źródła własnej tożsamości i pozostawiony sam naprzeciw wszystkim — całkowitej.
Lecz nic to, przecież oni i tak nie wiedzieli, że jestem naprzeciw! A nie z nimi...
Ja im tego nie zdradziłem, a sami przecież nie mogliby się domyślić. Nie to, żeby nie byli dostatecznie inteligentni, żeby nie potrafili — zwyczajnie nie dysponowali odpowiednią wiedzą. Nie mieli przesłanek — fizycznie byłem i jestem prawie taki sam jak oni, a i mentalnie znacznie się do nich zbliżyłem. Co więcej, lata pośród nich zrobiły swoje i czasami przyłapuję się na tym, że myślę „my” zamiast „oni”!
I prawie przestałem być „naprzeciw”.
Pisać, odróżniając te dwie formy, jest łatwiej — zawsze można to poprawić lub napisać od nowa...
A czy chciałbym, jeżeli miałbym taką sposobność cofnięcia się w przeszłość, zrobić coś podobnego ze swoim życiem? Mając takie doświadczenia i taką wiedzę, jaką mam obecnie, cofnąć się i doradzić samemu sobie, abym zrobił coś inaczej? Pokierować sobą w inną stronę? Myślę, że... to nasze przeżycia czynią z nas tych, kim jesteśmy. Kim się stałem. Nie ma co mieszać w przeszłości, bo gdybym to zrobił, to mógłbym nie poznać JEJ — światła mojego życia...
Lecz z drugiej strony — być może ocaliłbym świat... A ocalić cały świat, to nie jest mało!
Jednakże nie ma co się oszukiwać — na moje miejsce znalazłby się ktoś inny i wystarczy, że oszukuję ją — w zupełności. To znaczy — nie mówię jej prawdy.
Niby to to samo, ale... chyba nie do końca. Tak mi się wydaje albo przynajmniej tak chcę uważać, czytaj, ty, który właśnie to robisz — tak jest mi wygodniej.
Jakkolwiek by było, nie powiedziałem prawdy i nie zdradziłem się nawet po tym, jak przybyli. A może właśnie dlatego? Wszak od jakiegoś czasu żyję w nieustającej nadziei, że o mnie zapomnieli — nie zapominając dopomóc samemu sobie.
Szybko i bez żalu pozbyłem się wszystkiego, co łączyło mnie ze starym światem, czyli głównie i o ironio — łączności. Zniszczyłem owe jak na lokalne warunki, cudowne urządzenia — całkiem zwyczajnym miejscowym młotem. Największym, jaki miałem pod ręką.
Widzieć, jak fizycznie, w drobiazgi rozpada się to, co łączyło mnie ze starym światem, było bardzo przyjemnym uczuciem — pragnę się przyznać.
Po tym sekretnym akcie wandalizmu/odrodzenia przeprowadziliśmy się w nowe, dość odległe od poprzedniego miejsce. Nawet nie musiałem jej do niej zbytnio przekonywać — do przeprowadzki.
Właśnie ze wszystkiego powyższego wynika ówże paradoks — czuję się samotny... w swoim zakłamaniu. O wiele bardziej niż przed ich przybyciem — niepotrzebnie mi o sobie przypomnieli. Oni są jak oczy wypatrujące mnie z nieba i wiem, choć wolę się łudzić, że jednak nie, że i tak mnie odnajdą. Według nich moja lojalność powinna być po ich stronie (czyli naszej — używając ich nomenklatury — nawet w tym zdaniu tkwi paradoks!) i nawet tak było — do niedawna. Dopóki nie stałem się bardziej „nimi”. Bardziej Wejo.
Ich sposób myślenia i postępowania — z problemami i ze wszystkim innym — odpowiada mi o wiele bardziej niż rodońska alternatywa. Pseudo alternatywa, bo tak naprawdę — ślepa uliczka.
Lubię to, jak się bawią, pracują i wypoczywają. Uwielbiam szacunek, jaki mają do swojej matki Wejo. Jak dzielą się wszystkim, co od niej dostają — dostają, a nie biorą, jakby im się należało. Dzięki czemu, nawet jeżeli w którejś z Dolin były marne zbiory, nikt nie będzie głodował. Nawet pojęcia takie jak głód i bieda są im całkowicie obce. Choroby też się ich nie imają. Wiadomo — wolą trzymać się z dala od szczęścia.
Tak, to dobre życie — z kochającą i kochaną żoną i naszym małym synkiem. Krwi z mojej krwi. Nie chcę dla nich tego, co może zaoferować Rodo — przeciwieństwa naszego oglądu rzeczywistości. Od teraz i na zawsze — naszego.
Owszem, byłem jego pionkiem, wykonywałem jego polecenia, temu nie mogę i nie zamierzam zaprzeczyć, ale już z tym skończyłem. Nie słucham ich, a oni nie słuchają mnie. I zapewne nigdy nie słuchali — słów i owszem, lecz nie widzieli za nimi tego, co ja. Nie mogli, bo nie mieli mojego doświadczenia ani umysłu. Nie podążało za nimi zrozumienie, pragnęli jedynie wykorzystać je do swoich niecnych celów i obawiam się, że ten meteor to nie przypadek. On objawił się pierwszy a w niedługo potem — oni.
Jak dla mnie — zbyt duży zbieg okoliczności i... podła sztuczka. Tylko co ja jeden mogę na to poradzić? Jak w pojedynkę ocalić cały świat? Nie mogąc zmienić własnej przeszłości? Pozostało spróbować przeczekać...
Wszystkim na Wejo (no dobrze, może nie wszystkim — większości) wydaje się, że oni nas ocalą, i bez wątpienia — tak będzie. Przecież nie kto inny stworzył problem, na który miał gotowe rozwiązanie. Problem — rozwiązanie. Ha! Dobre sobie!
Cena, jaką Wejo za to zapłaci, będzie zupełnie adekwatna do usługi, a zważając na prawdziwe okoliczności wydarzenia — zupełnie nieadekwatna. Niestety, mentalność wejan nawet nie pojmie znaczenia ceny i zapłaty, a gdy kiedyś doznają objawienia, będzie dla nich za późno.
Chyba... że im nieco pomogę — narażając samego siebie i swoją rodzinę.
Muszę to przemyśleć, rozważyć wszelkie za i przeciw mając na względzie, że w języku wejan jedno słowo: tilu — rodzina, oznacza zarówno krąg najbliższych, jak i wszystkich, których kiedykolwiek się poznało. Jak i świat jako taki.
Tilu znaczy również dom.
Zdanie: świat jest naszym domem, w którym wszyscy jesteśmy rodziną, można było zastąpić jednym słowem. Czyż to nie piękne?
I chyba na tym poprzestanę — na pięknie.
Wejo,16 rok mojego pobytu; Rodo, rok 762 od ustanowienia Stolicy.
A u nas lato 2019.
Reju