BLISKIE SPOTKANIE BLIŹNIACZEGO STOPNIA
Oprócz całego świata, obok nas są jeszcze całe światy.
Gdy zobaczyłem, gdzie zawiodła nas boczna droga, zatrzymałem się, spojrzałem w tylne lusterko i stwierdziłem:
- Moje kochanie, to pułapka.
Całkiem spokojnie z resztą, bo cóż postawionemu wobec faktu, że dał się w nią tak łatwo wciągnąć, innego poza spokojem pozostało?
- Tygrysku, nie przesadzaj — zachichotało z tylnego fotela naszego małego autka „moje kochanie”.
- Podobno chciałaś spotkać się z koleżanką. Miałem cię do niej podwieźć, a tymczasem... — westchnąłem, boleśnie ugodzony jej oszustwem.
Tymczasem zajechaliśmy pod jakiś niegdyś biały, a obecnie mocno szary i odrapany wysoki mur w pięknych okolicznościach jesiennej słoty. Doprawdy świetnie do siebie pasowali — paskudna pogoda i on. Wspólnie śmiało mogliby grać w horrorach. Podejrzewałem, że za nim mogło ukrywać się wszystko... oprócz czyjegoś domu.
- Tymczasem jesteśmy pod schroniskiem dla zwierząt, w którym pracuje moja koleżanka.
Tym mnie zaskoczyła — że mamy u nas schronisko, a ona w nim koleżankę i nawet je wyraziłem — zaskoczenie, ma się rozumieć:
- Nie wiedziałem, że mamy schronisko, a ty w nim koleżankę.
- Jak sam widzisz, nie ma się czym chwalić, ale mamy i poznałam ją niedawno w barze przy piwie — ponownie zachichotała moja żona, Agnieszka.
Ja także ponownie westchnąłem, ale tylko w myślach, bo tak całkiem na zewnątrz bym się nie zdobył. To był jawny przytyk do mojej ostatniej, przed tygodniowej wycieczki, którą rozpocząłem sobotnim późnym popołudniem i nawet dla mnie nie wiadomo dlaczego zakończyłem w niedzielny poranek w okolicach domu. W każdym razie moja żona doskonale wiedziała, co o niej, czyli tak naprawdę o mnie sądzić i... co by tam kto sobie naiwnie nie nawymyślał, uprzedzam — alkoholowy zanik myślenia i poalkoholowa amnezja nie są okolicznościami łagodzącymi. Nawet wręcz przeciwnie.
- I nie mogłaś się z nią ponownie tam spotkać? — zapytałem nieśmiało.
Na odgryzanie się było jeszcze za wcześnie. Znając Agnieszkę — o jakiś tydzień.
- M o g ł a b y m — poprawiła mnie — ale wtedy...
Ale wtedy... to znaczy teraz i nagle wszystko zrozumiałem. Wystarczyło skojarzyć dwa fakty: ten, że nasza córka Zosia od kilku miesięcy suszyła nam głowę o psa z tym, że jutro będą jej ósme urodziny, a to, co powstało połączyć z zakrętem muru, za którym musiało być wejście do schroniska.
Niestety dla mojej córki wizja hałasującego bez powodu, skaczącego po mnie, gdy śpię, zjadającego kapcie i sikającego nie tylko do moich butów mieszkającego pod naszym dachem stworzenia jakoś niespecjalnie do mnie przemawiała. Niestety dla mnie, przez mój niedawny wyskok, moje niestety przestało być brane pod uwagę.
Za karę chwilowo zostałem wykluczony ze współpodejmowania decyzji, co oznaczało, że wszystko odbyło się za moimi plecami i co z kolei nie oznaczało, że teraz nie mogę... słabo zaprotestować.
- Może... kupimy jej lalkę? — zaproponowałem bez przekonania.
Moja kochana żona jednoznacznie popukała się w czoło i parsknęła:
- Ona nie ma już czterech lat! Może tobie kupię lalkę na urodziny? To już wkrótce.
Z czego zaraz wycofała się, mówiąc: Może lepiej nie. Poniewczasie zorientowała się, o jakiej lalce mogłem, a nawet m u s i a ł e m sobie pomyśleć. Być może dopomogło jej w tym zobaczenie w lusterku odbicia mojego szerokiego uśmiechu.
- Dopóki mieszkaliśmy w wynajętej w bloku klitce, nie było o tym mowy — zaczęła zagadywać swoją gafę. - Po przeprowadzce do domu po mojej babci, można było to rozważyć.
No i w końcu rozważyła.
- Dom może nie jest przesadnie duży, ale za to ogród jest wielki.
Co do jego wielkości mogłem się z nią zupełnie zgodzić. Zapoznałem się z nią, całe późne lato karczując w nim chaszcze, kosząc trawę i szykując grządki, w większości pod przyszłoroczny, wiosenny zasiew.
- Pies będzie miał gdzie biegać.
O tym, co będzie w nim pozostawiał, czyli to, w co my później będziemy wdeptywali, oraz co będzie niszczył, czyli cokolwiek, na co akurat będzie miał ochotę, raczej nie pomyślała, a ja... nie miałem zamiaru jej uświadamiać. Skoro wszystko zostało już postanowione, pozostało mi tylko poddać się bez walki. I bez gadania... oprócz kilku ostatnich słów, którymi podsumowałem jej przemowę:
- Czyli, że się nie pomyliłem — to jest pułapka.
Jej słodszy od sacharozy uśmiech, jakim od tygodnia nie obdarzyła mnie ani razu, niestety nie uczynił jej znośniejszą.
- Będzie musiała się nim zajmować, co nauczy jej odpowiedzialności — dorzuciła kolejny argument.
Ten, nawet jeżeli mocno życzeniowy, akurat był najlepszy. Przecież każdy z nas znał co najmniej kilku nieodpowiedzialnych dorosłych na odpowiedzialnych stanowiskach. Może wyrośli na takich przez to, że w dzieciństwie nie mieli czworonożnego przyjaciela? Jeżeli i nasza córka miałaby wyrosnąć na jakiegoś zakłamanego polityka... to już lepiej niech tego psa ma. I najlepiej będzie, jak wybierze go sama — pomyślałem w nagłym przypływie geniuszu.
- Jeżeli to ma być jej pies, to niech go sama wybierze. Przyjedzmy z nią tutaj jutro — zaproponowałem małżonce.
- W pierwszej chwili też tak pomyślałam, ale na szczęście poczekałam do następnej, w której przyszło na mnie opamiętanie. Gdyby tylko Zosia zobaczyła te wszystkie klatki ze zwierzętami, najpierw by się popłakała, a potem zaczęła je otwierać.
Czasami dobrze jest wyczekać następnej chwili. Agnieszka miała rację: zanim byśmy się zorientowali, połowa z nich byłaby na wolności. A płaczu córki moje serce by nie zniosło.
- Pewnie by tak było — pokiwałem głową. - Jednak jej urodziny są dopiero jutro, tak że... może jednak podjedziemy tutaj rano? Sami? Żeby tradycji stało się zadość?
- Zawsze możemy ustanowić nową — machnęła lekceważąco ręką małżonka. Bez wątpienia nad obiema: starą i nową. - Rano to my będziemy w ferworze przygotowań do urodzinowego przyjęcia — uświadomiła mnie. - Poza tym, jestem pewna tego, że wcześniejszy prezent przyjmie z taką samą radością. Ty oczywiście swoją lalkę możesz dać jej w same urodziny — mrugnęła do mnie porozumiewawczo. - Chyba nie oczekiwałeś, że się tego nie domyślę?
Teraz mogłem odetchnąć z ulgą: nikt mi jej nie podmienił! Jak na przykład kosmici, o co mógłbym zacząć ich podejrzewać, gdyby jednak się tego nie domyśliła.
- W takim razie... załatwmy to szybko. Muszę jeszcze pojechać do jednego sklepu, ale najpierw do domu po lalkę. Nawet nie zauważyłem, kiedy z nich wyrosła. Oddam ją i kupię coś godniejszego ośmiolatki. Może coś... bardziej praktycznego?
Na przykład wielki wór psiej karmy — dodałem w myślach.
*
- W tamtym pomieszczeniu tymczasowo trzymamy mniejsze psy. Duże są w kojcach na zewnątrz.
Pani Dorota, dwudziestokilkuletnia, energiczna, filigranowa posiadaczka mnóstwa piegów (głównie na nosie i jego okolicach) i bujnych rudych loków koleżanka Agnieszki, wskazała na otwarte przejście do następnego pomieszczenia.
- Bo chyba chcieli państwo coś małego? — zapytała, patrząc się bezpośrednio na nią.
Jeżeli państwo, to dlaczego nie zwracasz się do nas obojga? - uśmiechnąłem się w myślach.
Naturalnie wiedziałem dlaczego. Ona też wiedziała, dlaczego zwracając się do nas obojga patrzeć się wyłącznie na swoją koleżankę. Wiedziała to, co moja żona jej powiedziała, czego ja mogłem się jedynie domyślać... że jej powiedziała, bo tego, co, nie musiałem. To było tak oczywiste, jak to, że w idealnym świecie jedna połowa p a ń s t w a zawsze wiedziałaby, czego chce druga. Choć z drugiej strony... w idealnym świecie państwa by nie było. W każdym razie, w naszym niedoskonałym niestety występowały najczęściej nieoczekiwane, to znaczy — niechciane zastoje w komunikacji. W naszym niedoskonałym ludzie mówili też coś takiego jak przed chwilą pani Dorota.
- Nie coś, lecz kogoś — poprawiłem ją bez skrępowania. Mnie raczej wypadało, w końcu byłem od niej mniej więcej połowę starszy i... na pewno nie rewanżowałem się jej tym za to, że była lepiej poinformowana ode mnie. - To, że czasem trzymamy je w klatkach, odzieramy ze skóry, w ogóle paskudnie wykorzystujemy i ostatecznie zjadamy, nie uprawnia nas do tego, żebyśmy zwierzęta uznawali za przedmioty.
Pani Dorota z niepewnym uśmiechem poszukała pomocy u stojącej obok mnie mojej żony, która podpowiedziała jej, że pomimo tego, co właśnie powiedziałem nie jestem niemięsojadem.
- Oczywiście ma pan rację... we wszystkim, co powiedział — ostatecznie mi ją przyznała. - To przejęzyczenie wynika z naszego kulturowego uwarunkowania. W zasadzie myślę bardzo podobnie. Po prostu mnie pan zaskoczył — niewielu potrafi tak szczerze o tym mówić.
Tego, dlatego, że pracowała w schronisku jako wolontariuszka, właściwie powinienem się po niej spodziewać. Przez moje wyobrażenie o wolontariuszkach ze schronisk dla zwierząt. Tego plus kilku dodatnich dla mnie punktów, które mogłyby zrównoważyć te ujemne.
Moje kochanie na jej słowa zareagowało cichym parsknięciem do własnych myśli o mojej skromnej osobie, a ja posłałem jej pokrzepiający uśmiech.
- Wszyscy jesteśmy warunkowani — dodałem do niego zrozumienie. - Skoro już to wiemy, w następnej kolejności możemy wrócić do pani poprawionego pytania i dowiedzieć się, jakich nasz pies ma być rozmiarów. Coście tam, kochanie — spojrzałem pytająco na żonę — sama ze sobą ustaliły? Czy ma być mały, a potem duży, czy też mały na zawsze? Czarny, biały, brązowy czy łaciaty?
O rudym przy jej koleżance wspominać mi nie wypadało.
- Na zawsze i w dowolnym kolorze — odparła bez mrugnięcia, przyzwyczajona na pewno nie do wyskoków, ale do moich wygłupów już tak, moja Agnieszka.
Pani Dorota, która też chyba coś właśnie sama ze sobą ustaliła, mianowicie, że jednak jestem spoko, tudzież, że razem też jesteśmy spoko, uśmiechnęła się pod nosem i ponownie wskazała na wejście do następnego pomieszczenia:
- W każdym razie... zapraszam. Ja niestety muszę na chwilę państwa opuścić, wzywają mnie inne obowiązki. Tutaj zawsze jest dużo pracy. Może poznacie tam kogoś, kto was polubi. Życzę powodzenia.
Pani Dorota przypomniała nam o czymś niezmiernie istotnym, o czymś, o czym sam dopiero co jej przypominałem: Zwierzę nie jest rzeczą. A skoro pies jest zwierzęciem, to też nie jest rzeczą. Pies jest istotą, która ma swoje psie myślenie i swoje psie uczucia. Pies, myśląc o człowieku, coś do niego czuje. Zaraz po tym pomyślałem o naszej Zosi. Jednak trzeba było ją ze sobą zabrać! Podczas gdy my wymienialibyśmy się z panią Dorotą uwagami, ona pootwierałaby połowę klatek, z których pouciekałaby połowa zwierząt, dzięki czemu nasza sympatyczna rozmówczyni w dalszej perspektywie miałaby o połowę mniej roboty!
Tylko spojrzenie mojej żony, która znała mnie na tyle dobrze, żeby wiedzieć, kiedy zamierzam z czymś takim wyskoczyć, powstrzymało mnie przed powiedzeniem tego na głos. Dlatego na głos, do oddalających się pleców pani Doroty powiedziałem coś, co nie odnosiło się do jej wolnego czasu:
- Czasami damy się lubić.
**
Agnieszka poczuła nagły zew natury i poszła za koleżanką zapytać się o toaletę, tak że zostałem sam. Sam z tymi wszystkimi zachowującymi się w swoich boksach... wyjątkowo spokojnie psami. Może nie oczekiwałem, że będą wściekle na mnie ujadać, ale żeby nawet jednego szczeknięcia? Żadnego stukania, trzymaną w zębach pustą metalową miską o kraty? No dobra — z tym ostatnim trochę mnie poniosło... choć mogłoby to prezentować się wcale zabawnie i może nie zagłębiając się zbytnio w moje poczucie humoru, zakończę tym, że niemal całkowitej ciszy i zupełnej obojętności też nie oczekiwałem. Większość psów spała psim zwyczajem zwinięta w kłębek, a spośród tych przytomnych jedynie kilka zaszczyciło mnie przelotnym spojrzeniem, dlatego swoje kroki od razu skierowałem do jedynego, który wydawał się moją osobą zainteresowany. Nieduży, leżący na posadzce brązowo-biały piesek na mój widok podniósł łeb i zaczął mi się intensywnie przypatrywać. Gdyby był człowiekiem, pomyślałbym, że właśnie się zastanawia, skąd mnie zna, a jako że był psem, pomyślałem... dokładnie to samo.
- Witaj mały — przywitałem się. - Przyciągnąłeś mnie do siebie siłą spojrzenia swoich mądrych ciemnych oczu. Sądząc po twoim towarzystwie, chyba nie za bardzo masz z kim tutaj pogadać, co?
Pies podniósł się, podszedł bliżej przegrody i usiadł na tylnych łapach. Ja na własnych jedynie przykucnąłem, po czym pochyliłem się do niego całym ciałem. To wystarczyło, aby jego oczy znalazły się niemal na tej samej wysokości co moje i na tyle blisko nich, że bez problemu mogłem w nie zajrzeć... do innego świata. W tym innym świecie byliśmy on i ja i cała reszta innego świata, o której dopiero na tym byłem zdolny pomyśleć jak o całej reszcie, a o nim samym jak o innym świecie. Wtedy świat był po prostu światem i całością — bez reszty. W całości nie ma reszty, w całości jest wszystko, a ja byłem jej częścią. Byliśmy jej cząstkami. Ja jej bardzo wysoką, brązowoskórą, brązowooką, zupełnie pozbawioną owłosienia, humanoidalną, o on potężną, pokrytą długim i gęstym białym futrem, zwierzęcą. Swoistą krzyżówką wilka z lwem i... może jeszcze niedźwiedziem — tak wyglądał z mojej obecnej, ziemskiej perspektywy. Obaj zeszliśmy na tamten świat w jednym momencie i przez całe swoje życie trzymaliśmy się razem. Byliśmy nierozłączni, jak tylko nierozłączne potrafią być bliźniacze dusze. Dzieliliśmy się każdą myślą i wrażeniem tak, jak potrafiłyby wyłącznie one. Razem się wychowywaliśmy i wspólnie wychowywaliśmy swoje dzieci. Obojnacza natura istot tamtego świata wyłącznie temu sprzyjała. Jak dorosły i poszły własną drogą i my w nią wyruszyliśmy. Staliśmy się podróżnikami. Wędrowcami, jak nazywano nas w odwiedzanych przez nas osadach, do których zaglądaliśmy, przemierzając lasy i stepy oraz góry i doliny świata. Cieszyło nas spotkanie z każdą jego cząstką. Każdy widok i każdy promień słońca. Każda chmura i każda z niej kropla deszczu. Ciepło dnia i lekki chłód nocy, kiedy mogłem wtulić się w jego miękkie futro. Takie wybraliśmy sobie życie i cieszyliśmy się każdą jego chwilą — nawet tą ostatnią. Ja odszedłem pierwszy.
Wizja, w której w jednej chwili przemknęło całe moje dawne życie także odeszła, lecz pamięć o nim we mnie pozostała. I pozostanie już na zawsze. Moja wędrówka nie zakończyła się wraz z poprzednim życiem, moja wędrówka tymczasowo zakończyła się na Ziemi, miejscu niepamięci siebie i wszechświata. Chciałem na nią przynieść przynajmniej wiedzę o prostym, wspaniałym życiu, o tym, że takie może być... jeśli tylko przestaniemy sami je sobie komplikować. Niestety, nie udało mi się przedrzeć z nią przez maszynerię matriksa... ale mojej drugiej połowie, mojej bliźniaczej duszy tak. Wymyśliła sposób, jak do mnie dotrzeć, lecz nie przybyła specjalnie po to, żeby przypomnieć mi o tym, o czym zapomniałem, schodząc na Ziemię. Przybyła do mnie, bo była moją drugą połową, resztę uczyniło to, że nią była.
Do tej chwili byłem naśmiewającym się z każdej historii o duchach, kosmitach i innych spiskowych bredniach twardo stąpającym po ziemi rozsądnym człowiekiem i... z wielu z pewnością nadal będę się naśmiewał, ale jeżeli j a byłem t a k i w środku, to jakie skarby wszechświata skrywają inni ludzie? O d tej chwili będę patrzył na nich zupełnie inaczej. Na w s z y s t k o będę patrzył zupełnie inaczej.
- Nie chcę wam przeszkadzać w tym sam na sam, ale... wyglądacie tak, jakbyście znali się od dawna — szepnęła mi do ucha Agnieszka.
- No bo to prawda — odpowiedziałem.
Znamy się od zawsze. Od miejsca początku.
Zima 2023
Gdy zobaczyłem, gdzie zawiodła nas boczna droga, zatrzymałem się, spojrzałem w tylne lusterko i stwierdziłem:
- Moje kochanie, to pułapka.
Całkiem spokojnie z resztą, bo cóż postawionemu wobec faktu, że dał się w nią tak łatwo wciągnąć, innego poza spokojem pozostało?
- Tygrysku, nie przesadzaj — zachichotało z tylnego fotela naszego małego autka „moje kochanie”.
- Podobno chciałaś spotkać się z koleżanką. Miałem cię do niej podwieźć, a tymczasem... — westchnąłem, boleśnie ugodzony jej oszustwem.
Tymczasem zajechaliśmy pod jakiś niegdyś biały, a obecnie mocno szary i odrapany wysoki mur w pięknych okolicznościach jesiennej słoty. Doprawdy świetnie do siebie pasowali — paskudna pogoda i on. Wspólnie śmiało mogliby grać w horrorach. Podejrzewałem, że za nim mogło ukrywać się wszystko... oprócz czyjegoś domu.
- Tymczasem jesteśmy pod schroniskiem dla zwierząt, w którym pracuje moja koleżanka.
Tym mnie zaskoczyła — że mamy u nas schronisko, a ona w nim koleżankę i nawet je wyraziłem — zaskoczenie, ma się rozumieć:
- Nie wiedziałem, że mamy schronisko, a ty w nim koleżankę.
- Jak sam widzisz, nie ma się czym chwalić, ale mamy i poznałam ją niedawno w barze przy piwie — ponownie zachichotała moja żona, Agnieszka.
Ja także ponownie westchnąłem, ale tylko w myślach, bo tak całkiem na zewnątrz bym się nie zdobył. To był jawny przytyk do mojej ostatniej, przed tygodniowej wycieczki, którą rozpocząłem sobotnim późnym popołudniem i nawet dla mnie nie wiadomo dlaczego zakończyłem w niedzielny poranek w okolicach domu. W każdym razie moja żona doskonale wiedziała, co o niej, czyli tak naprawdę o mnie sądzić i... co by tam kto sobie naiwnie nie nawymyślał, uprzedzam — alkoholowy zanik myślenia i poalkoholowa amnezja nie są okolicznościami łagodzącymi. Nawet wręcz przeciwnie.
- I nie mogłaś się z nią ponownie tam spotkać? — zapytałem nieśmiało.
Na odgryzanie się było jeszcze za wcześnie. Znając Agnieszkę — o jakiś tydzień.
- M o g ł a b y m — poprawiła mnie — ale wtedy...
Ale wtedy... to znaczy teraz i nagle wszystko zrozumiałem. Wystarczyło skojarzyć dwa fakty: ten, że nasza córka Zosia od kilku miesięcy suszyła nam głowę o psa z tym, że jutro będą jej ósme urodziny, a to, co powstało połączyć z zakrętem muru, za którym musiało być wejście do schroniska.
Niestety dla mojej córki wizja hałasującego bez powodu, skaczącego po mnie, gdy śpię, zjadającego kapcie i sikającego nie tylko do moich butów mieszkającego pod naszym dachem stworzenia jakoś niespecjalnie do mnie przemawiała. Niestety dla mnie, przez mój niedawny wyskok, moje niestety przestało być brane pod uwagę.
Za karę chwilowo zostałem wykluczony ze współpodejmowania decyzji, co oznaczało, że wszystko odbyło się za moimi plecami i co z kolei nie oznaczało, że teraz nie mogę... słabo zaprotestować.
- Może... kupimy jej lalkę? — zaproponowałem bez przekonania.
Moja kochana żona jednoznacznie popukała się w czoło i parsknęła:
- Ona nie ma już czterech lat! Może tobie kupię lalkę na urodziny? To już wkrótce.
Z czego zaraz wycofała się, mówiąc: Może lepiej nie. Poniewczasie zorientowała się, o jakiej lalce mogłem, a nawet m u s i a ł e m sobie pomyśleć. Być może dopomogło jej w tym zobaczenie w lusterku odbicia mojego szerokiego uśmiechu.
- Dopóki mieszkaliśmy w wynajętej w bloku klitce, nie było o tym mowy — zaczęła zagadywać swoją gafę. - Po przeprowadzce do domu po mojej babci, można było to rozważyć.
No i w końcu rozważyła.
- Dom może nie jest przesadnie duży, ale za to ogród jest wielki.
Co do jego wielkości mogłem się z nią zupełnie zgodzić. Zapoznałem się z nią, całe późne lato karczując w nim chaszcze, kosząc trawę i szykując grządki, w większości pod przyszłoroczny, wiosenny zasiew.
- Pies będzie miał gdzie biegać.
O tym, co będzie w nim pozostawiał, czyli to, w co my później będziemy wdeptywali, oraz co będzie niszczył, czyli cokolwiek, na co akurat będzie miał ochotę, raczej nie pomyślała, a ja... nie miałem zamiaru jej uświadamiać. Skoro wszystko zostało już postanowione, pozostało mi tylko poddać się bez walki. I bez gadania... oprócz kilku ostatnich słów, którymi podsumowałem jej przemowę:
- Czyli, że się nie pomyliłem — to jest pułapka.
Jej słodszy od sacharozy uśmiech, jakim od tygodnia nie obdarzyła mnie ani razu, niestety nie uczynił jej znośniejszą.
- Będzie musiała się nim zajmować, co nauczy jej odpowiedzialności — dorzuciła kolejny argument.
Ten, nawet jeżeli mocno życzeniowy, akurat był najlepszy. Przecież każdy z nas znał co najmniej kilku nieodpowiedzialnych dorosłych na odpowiedzialnych stanowiskach. Może wyrośli na takich przez to, że w dzieciństwie nie mieli czworonożnego przyjaciela? Jeżeli i nasza córka miałaby wyrosnąć na jakiegoś zakłamanego polityka... to już lepiej niech tego psa ma. I najlepiej będzie, jak wybierze go sama — pomyślałem w nagłym przypływie geniuszu.
- Jeżeli to ma być jej pies, to niech go sama wybierze. Przyjedzmy z nią tutaj jutro — zaproponowałem małżonce.
- W pierwszej chwili też tak pomyślałam, ale na szczęście poczekałam do następnej, w której przyszło na mnie opamiętanie. Gdyby tylko Zosia zobaczyła te wszystkie klatki ze zwierzętami, najpierw by się popłakała, a potem zaczęła je otwierać.
Czasami dobrze jest wyczekać następnej chwili. Agnieszka miała rację: zanim byśmy się zorientowali, połowa z nich byłaby na wolności. A płaczu córki moje serce by nie zniosło.
- Pewnie by tak było — pokiwałem głową. - Jednak jej urodziny są dopiero jutro, tak że... może jednak podjedziemy tutaj rano? Sami? Żeby tradycji stało się zadość?
- Zawsze możemy ustanowić nową — machnęła lekceważąco ręką małżonka. Bez wątpienia nad obiema: starą i nową. - Rano to my będziemy w ferworze przygotowań do urodzinowego przyjęcia — uświadomiła mnie. - Poza tym, jestem pewna tego, że wcześniejszy prezent przyjmie z taką samą radością. Ty oczywiście swoją lalkę możesz dać jej w same urodziny — mrugnęła do mnie porozumiewawczo. - Chyba nie oczekiwałeś, że się tego nie domyślę?
Teraz mogłem odetchnąć z ulgą: nikt mi jej nie podmienił! Jak na przykład kosmici, o co mógłbym zacząć ich podejrzewać, gdyby jednak się tego nie domyśliła.
- W takim razie... załatwmy to szybko. Muszę jeszcze pojechać do jednego sklepu, ale najpierw do domu po lalkę. Nawet nie zauważyłem, kiedy z nich wyrosła. Oddam ją i kupię coś godniejszego ośmiolatki. Może coś... bardziej praktycznego?
Na przykład wielki wór psiej karmy — dodałem w myślach.
*
- W tamtym pomieszczeniu tymczasowo trzymamy mniejsze psy. Duże są w kojcach na zewnątrz.
Pani Dorota, dwudziestokilkuletnia, energiczna, filigranowa posiadaczka mnóstwa piegów (głównie na nosie i jego okolicach) i bujnych rudych loków koleżanka Agnieszki, wskazała na otwarte przejście do następnego pomieszczenia.
- Bo chyba chcieli państwo coś małego? — zapytała, patrząc się bezpośrednio na nią.
Jeżeli państwo, to dlaczego nie zwracasz się do nas obojga? - uśmiechnąłem się w myślach.
Naturalnie wiedziałem dlaczego. Ona też wiedziała, dlaczego zwracając się do nas obojga patrzeć się wyłącznie na swoją koleżankę. Wiedziała to, co moja żona jej powiedziała, czego ja mogłem się jedynie domyślać... że jej powiedziała, bo tego, co, nie musiałem. To było tak oczywiste, jak to, że w idealnym świecie jedna połowa p a ń s t w a zawsze wiedziałaby, czego chce druga. Choć z drugiej strony... w idealnym świecie państwa by nie było. W każdym razie, w naszym niedoskonałym niestety występowały najczęściej nieoczekiwane, to znaczy — niechciane zastoje w komunikacji. W naszym niedoskonałym ludzie mówili też coś takiego jak przed chwilą pani Dorota.
- Nie coś, lecz kogoś — poprawiłem ją bez skrępowania. Mnie raczej wypadało, w końcu byłem od niej mniej więcej połowę starszy i... na pewno nie rewanżowałem się jej tym za to, że była lepiej poinformowana ode mnie. - To, że czasem trzymamy je w klatkach, odzieramy ze skóry, w ogóle paskudnie wykorzystujemy i ostatecznie zjadamy, nie uprawnia nas do tego, żebyśmy zwierzęta uznawali za przedmioty.
Pani Dorota z niepewnym uśmiechem poszukała pomocy u stojącej obok mnie mojej żony, która podpowiedziała jej, że pomimo tego, co właśnie powiedziałem nie jestem niemięsojadem.
- Oczywiście ma pan rację... we wszystkim, co powiedział — ostatecznie mi ją przyznała. - To przejęzyczenie wynika z naszego kulturowego uwarunkowania. W zasadzie myślę bardzo podobnie. Po prostu mnie pan zaskoczył — niewielu potrafi tak szczerze o tym mówić.
Tego, dlatego, że pracowała w schronisku jako wolontariuszka, właściwie powinienem się po niej spodziewać. Przez moje wyobrażenie o wolontariuszkach ze schronisk dla zwierząt. Tego plus kilku dodatnich dla mnie punktów, które mogłyby zrównoważyć te ujemne.
Moje kochanie na jej słowa zareagowało cichym parsknięciem do własnych myśli o mojej skromnej osobie, a ja posłałem jej pokrzepiający uśmiech.
- Wszyscy jesteśmy warunkowani — dodałem do niego zrozumienie. - Skoro już to wiemy, w następnej kolejności możemy wrócić do pani poprawionego pytania i dowiedzieć się, jakich nasz pies ma być rozmiarów. Coście tam, kochanie — spojrzałem pytająco na żonę — sama ze sobą ustaliły? Czy ma być mały, a potem duży, czy też mały na zawsze? Czarny, biały, brązowy czy łaciaty?
O rudym przy jej koleżance wspominać mi nie wypadało.
- Na zawsze i w dowolnym kolorze — odparła bez mrugnięcia, przyzwyczajona na pewno nie do wyskoków, ale do moich wygłupów już tak, moja Agnieszka.
Pani Dorota, która też chyba coś właśnie sama ze sobą ustaliła, mianowicie, że jednak jestem spoko, tudzież, że razem też jesteśmy spoko, uśmiechnęła się pod nosem i ponownie wskazała na wejście do następnego pomieszczenia:
- W każdym razie... zapraszam. Ja niestety muszę na chwilę państwa opuścić, wzywają mnie inne obowiązki. Tutaj zawsze jest dużo pracy. Może poznacie tam kogoś, kto was polubi. Życzę powodzenia.
Pani Dorota przypomniała nam o czymś niezmiernie istotnym, o czymś, o czym sam dopiero co jej przypominałem: Zwierzę nie jest rzeczą. A skoro pies jest zwierzęciem, to też nie jest rzeczą. Pies jest istotą, która ma swoje psie myślenie i swoje psie uczucia. Pies, myśląc o człowieku, coś do niego czuje. Zaraz po tym pomyślałem o naszej Zosi. Jednak trzeba było ją ze sobą zabrać! Podczas gdy my wymienialibyśmy się z panią Dorotą uwagami, ona pootwierałaby połowę klatek, z których pouciekałaby połowa zwierząt, dzięki czemu nasza sympatyczna rozmówczyni w dalszej perspektywie miałaby o połowę mniej roboty!
Tylko spojrzenie mojej żony, która znała mnie na tyle dobrze, żeby wiedzieć, kiedy zamierzam z czymś takim wyskoczyć, powstrzymało mnie przed powiedzeniem tego na głos. Dlatego na głos, do oddalających się pleców pani Doroty powiedziałem coś, co nie odnosiło się do jej wolnego czasu:
- Czasami damy się lubić.
**
Agnieszka poczuła nagły zew natury i poszła za koleżanką zapytać się o toaletę, tak że zostałem sam. Sam z tymi wszystkimi zachowującymi się w swoich boksach... wyjątkowo spokojnie psami. Może nie oczekiwałem, że będą wściekle na mnie ujadać, ale żeby nawet jednego szczeknięcia? Żadnego stukania, trzymaną w zębach pustą metalową miską o kraty? No dobra — z tym ostatnim trochę mnie poniosło... choć mogłoby to prezentować się wcale zabawnie i może nie zagłębiając się zbytnio w moje poczucie humoru, zakończę tym, że niemal całkowitej ciszy i zupełnej obojętności też nie oczekiwałem. Większość psów spała psim zwyczajem zwinięta w kłębek, a spośród tych przytomnych jedynie kilka zaszczyciło mnie przelotnym spojrzeniem, dlatego swoje kroki od razu skierowałem do jedynego, który wydawał się moją osobą zainteresowany. Nieduży, leżący na posadzce brązowo-biały piesek na mój widok podniósł łeb i zaczął mi się intensywnie przypatrywać. Gdyby był człowiekiem, pomyślałbym, że właśnie się zastanawia, skąd mnie zna, a jako że był psem, pomyślałem... dokładnie to samo.
- Witaj mały — przywitałem się. - Przyciągnąłeś mnie do siebie siłą spojrzenia swoich mądrych ciemnych oczu. Sądząc po twoim towarzystwie, chyba nie za bardzo masz z kim tutaj pogadać, co?
Pies podniósł się, podszedł bliżej przegrody i usiadł na tylnych łapach. Ja na własnych jedynie przykucnąłem, po czym pochyliłem się do niego całym ciałem. To wystarczyło, aby jego oczy znalazły się niemal na tej samej wysokości co moje i na tyle blisko nich, że bez problemu mogłem w nie zajrzeć... do innego świata. W tym innym świecie byliśmy on i ja i cała reszta innego świata, o której dopiero na tym byłem zdolny pomyśleć jak o całej reszcie, a o nim samym jak o innym świecie. Wtedy świat był po prostu światem i całością — bez reszty. W całości nie ma reszty, w całości jest wszystko, a ja byłem jej częścią. Byliśmy jej cząstkami. Ja jej bardzo wysoką, brązowoskórą, brązowooką, zupełnie pozbawioną owłosienia, humanoidalną, o on potężną, pokrytą długim i gęstym białym futrem, zwierzęcą. Swoistą krzyżówką wilka z lwem i... może jeszcze niedźwiedziem — tak wyglądał z mojej obecnej, ziemskiej perspektywy. Obaj zeszliśmy na tamten świat w jednym momencie i przez całe swoje życie trzymaliśmy się razem. Byliśmy nierozłączni, jak tylko nierozłączne potrafią być bliźniacze dusze. Dzieliliśmy się każdą myślą i wrażeniem tak, jak potrafiłyby wyłącznie one. Razem się wychowywaliśmy i wspólnie wychowywaliśmy swoje dzieci. Obojnacza natura istot tamtego świata wyłącznie temu sprzyjała. Jak dorosły i poszły własną drogą i my w nią wyruszyliśmy. Staliśmy się podróżnikami. Wędrowcami, jak nazywano nas w odwiedzanych przez nas osadach, do których zaglądaliśmy, przemierzając lasy i stepy oraz góry i doliny świata. Cieszyło nas spotkanie z każdą jego cząstką. Każdy widok i każdy promień słońca. Każda chmura i każda z niej kropla deszczu. Ciepło dnia i lekki chłód nocy, kiedy mogłem wtulić się w jego miękkie futro. Takie wybraliśmy sobie życie i cieszyliśmy się każdą jego chwilą — nawet tą ostatnią. Ja odszedłem pierwszy.
Wizja, w której w jednej chwili przemknęło całe moje dawne życie także odeszła, lecz pamięć o nim we mnie pozostała. I pozostanie już na zawsze. Moja wędrówka nie zakończyła się wraz z poprzednim życiem, moja wędrówka tymczasowo zakończyła się na Ziemi, miejscu niepamięci siebie i wszechświata. Chciałem na nią przynieść przynajmniej wiedzę o prostym, wspaniałym życiu, o tym, że takie może być... jeśli tylko przestaniemy sami je sobie komplikować. Niestety, nie udało mi się przedrzeć z nią przez maszynerię matriksa... ale mojej drugiej połowie, mojej bliźniaczej duszy tak. Wymyśliła sposób, jak do mnie dotrzeć, lecz nie przybyła specjalnie po to, żeby przypomnieć mi o tym, o czym zapomniałem, schodząc na Ziemię. Przybyła do mnie, bo była moją drugą połową, resztę uczyniło to, że nią była.
Do tej chwili byłem naśmiewającym się z każdej historii o duchach, kosmitach i innych spiskowych bredniach twardo stąpającym po ziemi rozsądnym człowiekiem i... z wielu z pewnością nadal będę się naśmiewał, ale jeżeli j a byłem t a k i w środku, to jakie skarby wszechświata skrywają inni ludzie? O d tej chwili będę patrzył na nich zupełnie inaczej. Na w s z y s t k o będę patrzył zupełnie inaczej.
- Nie chcę wam przeszkadzać w tym sam na sam, ale... wyglądacie tak, jakbyście znali się od dawna — szepnęła mi do ucha Agnieszka.
- No bo to prawda — odpowiedziałem.
Znamy się od zawsze. Od miejsca początku.
Zima 2023
➳
Adam i Ewka