TRUDNE POCZĄTKI MIĘDZYPLANETARNEJ DYPLOMACJI
Dokąd nas zaprowadzi nasza potrzeba poznania?
Zawinięty w koc obserwował, jak siwobrody staruszek zamiata plac. Z jednej strony miotłą, a z drugiej skrajem długiej sukni — pomarańczowej jak opadłe liście, których codziennie starał się pozbyć.
Na drzewach nie pozostało ich za wiele, więc pewnego dnia na pewno mu się to uda, lecz on może już tego nie doczekać. Każda kolejna noc była coraz zimniejsza i którejś jak nic zamarznie, bo nie zapowiadało się, żeby wpuścili go do środka. Nie poratują go nawet przynoszone przez niego w dzień ciepłe, rozgrzewające od środka posiłki.
Może gdyby przynosił je wieczorem?
Może — ale i tak był za nie bardzo wdzięczny i właśnie przez wzgląd na nią oraz szacunek do jego podeszłego wieku, nie brał do siebie dodawanych do posiłku, zniechęcających porad.
Pierwsza była najbardziej oczywista:
„Zjedz i wracaj tam, skąd przyszedłeś”.
„Nie po to szedłem przez całą prowincję Renlen i pół Gelf, aby tak od razu wracać. Zresztą, nie mam już, do czego". Tak mu odparł i wszystko zgodnie z prawdą.
Staruszek wzruszył tylko ramionami i zebrawszy opróżnione przez niego naczynia, zniknął za potężną, drewnianą bramą. Jedyną przerwą w pokrytym glinianym tynkiem murze i jedynym miejscem, przez które i on chciałby przejść.
Druga porada była bardziej praktyczna:
„Jesteś młody i wyglądasz na silnego i zdrowego, a piekarz w miasteczku potrzebuje pomocnika. Ma też córkę — też młodą i do tego piękną. Idź do niego, to zdobędziesz i zawód i żonę”.
„Nie chcę się uczyć na piekarza, choć to pożyteczny fach, a żony nie potrzebuję” — to wszystko też był prawda.
Staruszek pozbierał naczynia i poszedł w swoją stronę. Tę, którą i on chciał obrać.
Następnego dnia zaproponował mu posadę pomocnika murarza, kolejnego zaś parobka u znajomego chłopa i za każdym razem odpowiadał mu tak samo: „Nie tego szukam".
Naprawdę nie tego potrzebował. Nie skądinąd praktycznych umiejętności. Od zawsze pragnął tylko wiedzy o tym, jak funkcjonuje świat.
A to miejsce za murem było jedynym, do którego mógł dotrzeć za życia i co do którego miał pewność, że w nim może jej nabyć.
Tak że, na razie, nie zamierzał się poddać. Przynajmniej... dopóki przychodził staruszek.
Który o nic nie pytał i niczego już nie proponował. Niczego, oprócz posiłku.
Dzień za dniem patrzył jak je, wysłuchiwał podziękowania i odchodził. Aby wrócić następnego i również tego, w którym on w końcu zebrał się na odwagę i... poprosił:
- Czy mógłbyś zaprosić mnie do środka?
Staruszek uśmiechnął się na jego słowa tak lekko, że aż jemu zrobiło się od tego tak sam na sercu i odparł:
- Nareszcie! Już myślałem, że nigdy o to nie zapytasz.
Co mu uzmysłowiło, jak do tej pory niemądrze postępował. Zamiast się wprosić, czekał na zaproszenie! A staruszek przez ten cały czas też czekał — aż to zrobi!
W chwili rozstrzygnięcia poczuł się jak ten... Wolał nie kończyć — nawet w myślach. Staruszek, który raczej zdawał sobie sprawę, co go tak nagle w środku zaczęło uwierać, nawet nie dał tego po sobie poznać. Poderwał go stanowczym: "Wstawaj młodzieńcze! Idziemy!" i poprowadził tam, dokąd zmierzał od tak wielu miesięcy — ten ostatni wyłącznie myślami.
Podreptał więc za jego przybrudzoną, pomarańczową suknią i siwymi włosami.
Odrzuciwszy wszystkie zbędne myśli — w końcu przeszczęśliwy.
I takim minął bramę, ale nie skierowali się do budynku, jak oczekiwał, lecz mijając go, wprost do ogrodu. Gdzie trawa nadal była zielona, a drzewa dopiero zaczynały kwitnąć. Zupełnie jakby wewnątrz, wbrew temu, co zapowiadało się wszędzie poza, szło ku wiośnie!
- Jak to możliwe? — wyszeptał zdumiony, bo przez to zadziwienie nie potrafił wydobyć pełni głosu.
Staruszek odpowiedział mu jedynie rozbawionym spojrzeniem i wskazał przed siebie. Wprost na siedzącą kręgiem na trawie grupę osób. Tak jak on ubranych w pomarańczowe szaty i podobnie jemu się uśmiechającą. Życzliwie.
- Czy nie masz nic przeciwko małemu testowi? Musimy sprawdzić, czy się nadasz.
Nie powiedział, do czego ani na czym miałoby to polegać, co wzbudziło w nim pewne wątpliwości i zapewne ukazały się one również na jego obliczu, bo staruszek pośpieszył z zapewnieniem, że to nic wielkiego. Każdy, kto chce u nich zostać, jakąś próbę przejść musi. Żeby nie tylko ich, lecz i samemu utwierdzić się w decyzji.
Jemu akurat pewności nie brakowało, ale rozumiał ich podejście — kiwnął przyzwalająco głową i zaproszony usiadł na uwolnionym dla niego miejscu. Po chwili siedzący obok położył mu na kolanach... hełm.
Wielki, ciężki, kanciasty, żelazny i wnosząc po tym, że ostatni taki widział na rycinie w bardzo starej książce — wyjątkowo wiekowy. Podług niego podetknięty z drugiej strony solidny drewniany drąg, choć był kolejnym nieoczekiwanym rekwizytem, prezentował się jak najbardziej na miejscu.
Stojący nad nim staruszek zaintonował jakąś monotonną, pozbawioną słów pieśń, za którą pozostali natychmiast podążyli, jemu pozostawiając wsłuchiwanie się oraz... patrzenie, jak pośrodku kręgu coś się pojawia. Coś jakby kula mlecznego, przytłumionego światła.
- Załóż hełm, weź w dłoń drąg i wejdź do środka — polecił mu staruszek.
Widząc jego wahanie, podpowiedział mu, że przecież na nic godzić się nie musi. Nikt nie będzie na to nastawał i miał o oto pretensji. W każdej chwili może wstać, obrócić się i odejść.
Drogę powrotną już zna.
Nikt nie będzie miał o to pretensji. Zapewne tak. Nikt... oprócz niego samego. Przecież nie po to szedł taki szmat drogi, żeby ostatni krok zrobić wstecz!
Ta myśl go zmobilizowała. Nasunął hełm, chwycił mocno kij i... zacisnął zęby. Co tam! Co ma być, to będzie!
A w środku było... zupełnie inne niebo. Oraz wielki, niebieskoskóry chłop w hełmie jeszcze bardziej dziwacznym od jego. I z jeszcze dłuższą lagą, którą potężnie na niego się zamachnął!
Gdyby nie to, że instynkt działał niezależnie od umysłu, byłoby z nim całkiem krucho! Dzięki niemu w porę się uchyli i niewiele myśląc albo i nie myśląc wcale... zdzielił go przez łeb tym, co dzierżył w dłoni.
Ostatecznie, po coś mu go dano.
Hełm dziwacznego kolosa zabrzęczał jak próżny garnek i był to ostatni dźwięk, jaki usłyszał, nim nieoczekiwanie na powrót znalazł się w znajomej rzeczywistości.
Padając w niej wprost na trawę pośrodku tego samego co ostatnio kręgu i dysząc jak jakiś, nie przymierzając, wyczerpany po wielkim wysiłku nurek.
- Co... co to miało być? — wysapał nawet po dłużej chwili niezakłócanego przez nikogo odpoczynku nadal oszołomiony.
- A cóż takiego zobaczyłeś? — odpowiedział mu pytaniem staruszek.
Z tonu wywnioskował, że nie udawanie, a szczerze zatroskany i wyłącznie dlatego nie odparł niegrzecznym: Przecież wiesz! Przestań sobie ze mnie kpić i natychmiast mów, w co żeś mnie wpakował!
Choć być może powinien. Jednak poprzestał na krótkim opisie:
- Niebieskoskórego olbrzyma w głupim hełmie, który chciał dać mi popróbować swojej lagi!
- Chciał? — zainteresował się staruszek.
- Dokładnie tak. Wyłącznie chciał, bo w porę się usunąłem i... zdzieliłem go własną.
Jego wyjaśnienie nieoczekiwanie powitała potężna salwa śmiechu. Ze wszystkich gardeł, nie wyłączając staruszka, który, gdy wszyscy się uspokoili, poprosił, aby na powrót zajął swoje miejsce i posłuchał.
Co było zapowiedzią tego, że w końcu bez zwłoki wszystko mu wyjaśnią, a przynajmniej taką miał nadzieję... która rozwiała się zaraz po tym, gdy zapytał:
- Myślisz, że kto to był i gdzie?
- Nie mam pojęcia — wzruszył ramionami.
- Oczywiście, że nie. To jest poza twoim pojmowaniem — potwierdził ją staruszek.
Według niego zupełnie niepotrzebnie, ale na jego szczęście na tym poprzestać nie zamierzał.
- A gdybym ci powiedział, że byłeś na Taarta, gdzie spotkałeś jednego z jej mieszkańców?
Taarta? Sąsiednia planeta? No cóż, gdyby nie doświadczył tego osobiście, odpowiedziałby... że staruszek jest szalony. Ale skoro...
Za odpowiedź wystarczyło mu jego spojrzenie. Które zachęciło go do mówienia dalej:
- Jakiś czas temu odkryliśmy na nią przejście i jak sam się przekonałeś — pilnowane przez uzbrojonego strażnika. Co pewien czas kogoś tam wysyłamy i... zawsze z takim samym skutkiem.
Że po to potrzebne mu były hełm i solidny kij dopowiedział sobie sam.
- Ale ty byłeś pierwszym, który nie tyle oddał, ile poniekąd uprzedził atak — dokończył z uśmiechem.
Tak, mocno naciągane poniekąd i patrząc na to z jego perspektywy, mogło to być nawet zabawne, ale jemu jakoś do śmiechu nie było.
Obca planeta i jej mieszkaniec. I on, wkraczający na jego teren jak jakiś zbój. Z jakby nie było, bronią w ręku. To nie tak powinno się odbyć! Co więcej — od razu zrozumiał jak.
- Czy możecie otworzyć je jeszcze raz? — poprosił.
- Chciałbyś spróbować ponownie? — zdziwił się staruszek.
- Tak, ale na swój sposób.
Ani on, ani nikt inny nie zapytał, jaki to sposób. Przejście zostało otwarte i wkroczył w nie tak, jak stał. Tak, jak tutaj przyszedł: z pustymi rękoma i głową gotową do przyjęcia nie ciosów, lecz wiedzy.
Cóż z tego, skoro stojący po drugiej stronie wielkolud najwyraźniej o tym nie wiedział! Ponownie zamachnął się swoim drągiem i... powoli go opuścił. Po czym podparłszy się nim jak laską, spojrzał mu prosto w oczy. Najwyraźniej ciekaw, co będzie dalej.
Spokojnie czekał na jego ruch, a on, choć nie wiedział, czy go zrozumie, wyznał:
- Przyszedłem cię przeprosić. Za to ostatnie.
Dopomógł sobie, kończąc, według niego, wymownym gestem — dotknął dłonią głowy, co po chwili pobudziło tubylca do zrobienia dokładnie tego samego.
- Właśnie za to — potwierdził, uśmiechając się życzliwie. — To było... nieporozumienie.
Kolos pokiwał głową, jakby wszystko, co powiedział, było dla niego zupełnie oczywiste, po czym... odparł mu w jego własnym języku:
- Nie ma sprawy. Nadasz się.
Kilka słów, które na początku go zmroziły, aby następnie pomóc wszystko zrozumieć.
To wcale nie był mały test — jak mówił staruszek. Wszystko, czego dziś doświadczył, jak również jego długa wędrówka wraz z oczekiwaniem było... wielką próbą.
Jego charakteru.
Nagle rozumiał wszystko, oprócz tego... do czego miał się nadać.
- Nadasz się do czego? — zapytał więc.
- Na kogo — poprawił go olbrzym. — Na ucznia Pierwszej Międzyplanetarnej Szkoły Dyplomacji.
Wiosna 2020
Zawinięty w koc obserwował, jak siwobrody staruszek zamiata plac. Z jednej strony miotłą, a z drugiej skrajem długiej sukni — pomarańczowej jak opadłe liście, których codziennie starał się pozbyć.
Na drzewach nie pozostało ich za wiele, więc pewnego dnia na pewno mu się to uda, lecz on może już tego nie doczekać. Każda kolejna noc była coraz zimniejsza i którejś jak nic zamarznie, bo nie zapowiadało się, żeby wpuścili go do środka. Nie poratują go nawet przynoszone przez niego w dzień ciepłe, rozgrzewające od środka posiłki.
Może gdyby przynosił je wieczorem?
Może — ale i tak był za nie bardzo wdzięczny i właśnie przez wzgląd na nią oraz szacunek do jego podeszłego wieku, nie brał do siebie dodawanych do posiłku, zniechęcających porad.
Pierwsza była najbardziej oczywista:
„Zjedz i wracaj tam, skąd przyszedłeś”.
„Nie po to szedłem przez całą prowincję Renlen i pół Gelf, aby tak od razu wracać. Zresztą, nie mam już, do czego". Tak mu odparł i wszystko zgodnie z prawdą.
Staruszek wzruszył tylko ramionami i zebrawszy opróżnione przez niego naczynia, zniknął za potężną, drewnianą bramą. Jedyną przerwą w pokrytym glinianym tynkiem murze i jedynym miejscem, przez które i on chciałby przejść.
Druga porada była bardziej praktyczna:
„Jesteś młody i wyglądasz na silnego i zdrowego, a piekarz w miasteczku potrzebuje pomocnika. Ma też córkę — też młodą i do tego piękną. Idź do niego, to zdobędziesz i zawód i żonę”.
„Nie chcę się uczyć na piekarza, choć to pożyteczny fach, a żony nie potrzebuję” — to wszystko też był prawda.
Staruszek pozbierał naczynia i poszedł w swoją stronę. Tę, którą i on chciał obrać.
Następnego dnia zaproponował mu posadę pomocnika murarza, kolejnego zaś parobka u znajomego chłopa i za każdym razem odpowiadał mu tak samo: „Nie tego szukam".
Naprawdę nie tego potrzebował. Nie skądinąd praktycznych umiejętności. Od zawsze pragnął tylko wiedzy o tym, jak funkcjonuje świat.
A to miejsce za murem było jedynym, do którego mógł dotrzeć za życia i co do którego miał pewność, że w nim może jej nabyć.
Tak że, na razie, nie zamierzał się poddać. Przynajmniej... dopóki przychodził staruszek.
Który o nic nie pytał i niczego już nie proponował. Niczego, oprócz posiłku.
Dzień za dniem patrzył jak je, wysłuchiwał podziękowania i odchodził. Aby wrócić następnego i również tego, w którym on w końcu zebrał się na odwagę i... poprosił:
- Czy mógłbyś zaprosić mnie do środka?
Staruszek uśmiechnął się na jego słowa tak lekko, że aż jemu zrobiło się od tego tak sam na sercu i odparł:
- Nareszcie! Już myślałem, że nigdy o to nie zapytasz.
Co mu uzmysłowiło, jak do tej pory niemądrze postępował. Zamiast się wprosić, czekał na zaproszenie! A staruszek przez ten cały czas też czekał — aż to zrobi!
W chwili rozstrzygnięcia poczuł się jak ten... Wolał nie kończyć — nawet w myślach. Staruszek, który raczej zdawał sobie sprawę, co go tak nagle w środku zaczęło uwierać, nawet nie dał tego po sobie poznać. Poderwał go stanowczym: "Wstawaj młodzieńcze! Idziemy!" i poprowadził tam, dokąd zmierzał od tak wielu miesięcy — ten ostatni wyłącznie myślami.
Podreptał więc za jego przybrudzoną, pomarańczową suknią i siwymi włosami.
Odrzuciwszy wszystkie zbędne myśli — w końcu przeszczęśliwy.
I takim minął bramę, ale nie skierowali się do budynku, jak oczekiwał, lecz mijając go, wprost do ogrodu. Gdzie trawa nadal była zielona, a drzewa dopiero zaczynały kwitnąć. Zupełnie jakby wewnątrz, wbrew temu, co zapowiadało się wszędzie poza, szło ku wiośnie!
- Jak to możliwe? — wyszeptał zdumiony, bo przez to zadziwienie nie potrafił wydobyć pełni głosu.
Staruszek odpowiedział mu jedynie rozbawionym spojrzeniem i wskazał przed siebie. Wprost na siedzącą kręgiem na trawie grupę osób. Tak jak on ubranych w pomarańczowe szaty i podobnie jemu się uśmiechającą. Życzliwie.
- Czy nie masz nic przeciwko małemu testowi? Musimy sprawdzić, czy się nadasz.
Nie powiedział, do czego ani na czym miałoby to polegać, co wzbudziło w nim pewne wątpliwości i zapewne ukazały się one również na jego obliczu, bo staruszek pośpieszył z zapewnieniem, że to nic wielkiego. Każdy, kto chce u nich zostać, jakąś próbę przejść musi. Żeby nie tylko ich, lecz i samemu utwierdzić się w decyzji.
Jemu akurat pewności nie brakowało, ale rozumiał ich podejście — kiwnął przyzwalająco głową i zaproszony usiadł na uwolnionym dla niego miejscu. Po chwili siedzący obok położył mu na kolanach... hełm.
Wielki, ciężki, kanciasty, żelazny i wnosząc po tym, że ostatni taki widział na rycinie w bardzo starej książce — wyjątkowo wiekowy. Podług niego podetknięty z drugiej strony solidny drewniany drąg, choć był kolejnym nieoczekiwanym rekwizytem, prezentował się jak najbardziej na miejscu.
Stojący nad nim staruszek zaintonował jakąś monotonną, pozbawioną słów pieśń, za którą pozostali natychmiast podążyli, jemu pozostawiając wsłuchiwanie się oraz... patrzenie, jak pośrodku kręgu coś się pojawia. Coś jakby kula mlecznego, przytłumionego światła.
- Załóż hełm, weź w dłoń drąg i wejdź do środka — polecił mu staruszek.
Widząc jego wahanie, podpowiedział mu, że przecież na nic godzić się nie musi. Nikt nie będzie na to nastawał i miał o oto pretensji. W każdej chwili może wstać, obrócić się i odejść.
Drogę powrotną już zna.
Nikt nie będzie miał o to pretensji. Zapewne tak. Nikt... oprócz niego samego. Przecież nie po to szedł taki szmat drogi, żeby ostatni krok zrobić wstecz!
Ta myśl go zmobilizowała. Nasunął hełm, chwycił mocno kij i... zacisnął zęby. Co tam! Co ma być, to będzie!
A w środku było... zupełnie inne niebo. Oraz wielki, niebieskoskóry chłop w hełmie jeszcze bardziej dziwacznym od jego. I z jeszcze dłuższą lagą, którą potężnie na niego się zamachnął!
Gdyby nie to, że instynkt działał niezależnie od umysłu, byłoby z nim całkiem krucho! Dzięki niemu w porę się uchyli i niewiele myśląc albo i nie myśląc wcale... zdzielił go przez łeb tym, co dzierżył w dłoni.
Ostatecznie, po coś mu go dano.
Hełm dziwacznego kolosa zabrzęczał jak próżny garnek i był to ostatni dźwięk, jaki usłyszał, nim nieoczekiwanie na powrót znalazł się w znajomej rzeczywistości.
Padając w niej wprost na trawę pośrodku tego samego co ostatnio kręgu i dysząc jak jakiś, nie przymierzając, wyczerpany po wielkim wysiłku nurek.
- Co... co to miało być? — wysapał nawet po dłużej chwili niezakłócanego przez nikogo odpoczynku nadal oszołomiony.
- A cóż takiego zobaczyłeś? — odpowiedział mu pytaniem staruszek.
Z tonu wywnioskował, że nie udawanie, a szczerze zatroskany i wyłącznie dlatego nie odparł niegrzecznym: Przecież wiesz! Przestań sobie ze mnie kpić i natychmiast mów, w co żeś mnie wpakował!
Choć być może powinien. Jednak poprzestał na krótkim opisie:
- Niebieskoskórego olbrzyma w głupim hełmie, który chciał dać mi popróbować swojej lagi!
- Chciał? — zainteresował się staruszek.
- Dokładnie tak. Wyłącznie chciał, bo w porę się usunąłem i... zdzieliłem go własną.
Jego wyjaśnienie nieoczekiwanie powitała potężna salwa śmiechu. Ze wszystkich gardeł, nie wyłączając staruszka, który, gdy wszyscy się uspokoili, poprosił, aby na powrót zajął swoje miejsce i posłuchał.
Co było zapowiedzią tego, że w końcu bez zwłoki wszystko mu wyjaśnią, a przynajmniej taką miał nadzieję... która rozwiała się zaraz po tym, gdy zapytał:
- Myślisz, że kto to był i gdzie?
- Nie mam pojęcia — wzruszył ramionami.
- Oczywiście, że nie. To jest poza twoim pojmowaniem — potwierdził ją staruszek.
Według niego zupełnie niepotrzebnie, ale na jego szczęście na tym poprzestać nie zamierzał.
- A gdybym ci powiedział, że byłeś na Taarta, gdzie spotkałeś jednego z jej mieszkańców?
Taarta? Sąsiednia planeta? No cóż, gdyby nie doświadczył tego osobiście, odpowiedziałby... że staruszek jest szalony. Ale skoro...
Za odpowiedź wystarczyło mu jego spojrzenie. Które zachęciło go do mówienia dalej:
- Jakiś czas temu odkryliśmy na nią przejście i jak sam się przekonałeś — pilnowane przez uzbrojonego strażnika. Co pewien czas kogoś tam wysyłamy i... zawsze z takim samym skutkiem.
Że po to potrzebne mu były hełm i solidny kij dopowiedział sobie sam.
- Ale ty byłeś pierwszym, który nie tyle oddał, ile poniekąd uprzedził atak — dokończył z uśmiechem.
Tak, mocno naciągane poniekąd i patrząc na to z jego perspektywy, mogło to być nawet zabawne, ale jemu jakoś do śmiechu nie było.
Obca planeta i jej mieszkaniec. I on, wkraczający na jego teren jak jakiś zbój. Z jakby nie było, bronią w ręku. To nie tak powinno się odbyć! Co więcej — od razu zrozumiał jak.
- Czy możecie otworzyć je jeszcze raz? — poprosił.
- Chciałbyś spróbować ponownie? — zdziwił się staruszek.
- Tak, ale na swój sposób.
Ani on, ani nikt inny nie zapytał, jaki to sposób. Przejście zostało otwarte i wkroczył w nie tak, jak stał. Tak, jak tutaj przyszedł: z pustymi rękoma i głową gotową do przyjęcia nie ciosów, lecz wiedzy.
Cóż z tego, skoro stojący po drugiej stronie wielkolud najwyraźniej o tym nie wiedział! Ponownie zamachnął się swoim drągiem i... powoli go opuścił. Po czym podparłszy się nim jak laską, spojrzał mu prosto w oczy. Najwyraźniej ciekaw, co będzie dalej.
Spokojnie czekał na jego ruch, a on, choć nie wiedział, czy go zrozumie, wyznał:
- Przyszedłem cię przeprosić. Za to ostatnie.
Dopomógł sobie, kończąc, według niego, wymownym gestem — dotknął dłonią głowy, co po chwili pobudziło tubylca do zrobienia dokładnie tego samego.
- Właśnie za to — potwierdził, uśmiechając się życzliwie. — To było... nieporozumienie.
Kolos pokiwał głową, jakby wszystko, co powiedział, było dla niego zupełnie oczywiste, po czym... odparł mu w jego własnym języku:
- Nie ma sprawy. Nadasz się.
Kilka słów, które na początku go zmroziły, aby następnie pomóc wszystko zrozumieć.
To wcale nie był mały test — jak mówił staruszek. Wszystko, czego dziś doświadczył, jak również jego długa wędrówka wraz z oczekiwaniem było... wielką próbą.
Jego charakteru.
Nagle rozumiał wszystko, oprócz tego... do czego miał się nadać.
- Nadasz się do czego? — zapytał więc.
- Na kogo — poprawił go olbrzym. — Na ucznia Pierwszej Międzyplanetarnej Szkoły Dyplomacji.
Wiosna 2020
Nić porozumienia