OSTATNI BĘDĄ PIERWSZYMI
Jakże wielkiej daniny grzechu i błędów wymaga od człowieka bogactwo, władza i przestrzeganie jej powagi.
Mohandas Karamchand Gandhi, Mahatma
- Wszystko gotowe?
Pytanie Pana Premiera, stojącego samotnie pod oknem, tyłem do sali i wszystkich w niej licznie zebranych dotarło do uszu kilku dyżurujących nieopodal niego potakiwaczy, którzy jeden przez drugiego jęli go zapewniać:
- Wykwintne dania z Najlepszych Restauracji i słodkości z Najlepszych Cukierni dotarły trzy godziny temu!
- Najprzedniejsze wina i inne alkohole także!
- Kelnerzy i hostessy przeszkoleni i na posterunku!
- Dobrze, już dobrze! — przerwał im Pan Premier, dodatkowo powstrzymując potok słów uniesioną dłonią, aby gdy zamilkli przyzwać nią do siebie jednego z nich.
Do stóp oczywiście rzucili mu się wszyscy.
- Mówicie tylko o jedzeniu, a przecież czystość i porządek też są ważne! Na przykład t e n — wskazał palcem za okno na zamiatającego wielką miotłą podwórzec robotnika — czy robi to dobrze? Przecież pierwsze wrażenie robi się tylko raz. Nie chciałbym, żeby gości z tworzącej się Planetarnej Rady i towarzyszących im obserwatorów z Galaktycznej Federacji jako pierwsze powitały walające się śmieci. Co by wtedy sobie pomyśleli o mnie jako o gospodarzu i kandydacie na członka Planetarnej Rady? A tak w ogóle — zna go ktoś?
Jedna z siwiejących głów przysunęła się bliżej niemłodej już, lecz nadal ciemnej Pana Premiera i wyjrzawszy na zewnątrz, zawyrokowała:
- To pan Adam. Pracuje tutaj pewnie tyle samo lat co ja w administracji, czyli jakieś trzydzieści. Przez te lata jakoś nikt się na niego nie skarżył, więc pewnie zna się na swojej robocie. Zresztą, jak można nie znać się na zamiataniu? Każdy głupi to potrafi! Nawiasem mówiąc, podobno to ciepłe kluchy...
- To znaczy? — zainteresował się Pan Premier.
Plotki to był jego żywioł!
- Och — wzruszył ramionami jego rozmówca. - Tu przygarnie kocią znajdę, tam wyleczy i wykarmi ptaszka ze złamanym skrzydłem i... takie tam. Tak słyszałem.
- Kotka, ptaszka — powtórzył Pan Premier, kiwając głową. - U nas też nie wszyscy mądrzy, tak że głupi czy nie — to nieistotne, ale do naszej roboty i tak by się nie nadał — stwierdził kategorycznie. - U nas trzeba mieć serce z kamienia, a nie z ciepłych kluchów! Do tego nerwy jak konopne powrozy, w oczach rentgen a dupę ze stali! — zaśmiał się głośno.
Zaraz też przyłączyli się do niego wszyscy stojący w pobliżu jego majestatu, nawet ci, którzy nie dosłyszeli, o czym mówił — oni akurat śmiali się najgłośniej.
- Tutaj nie wolno być kotkiem, tutaj trzeba być rozszarpującym pazurami ptaszki kocurem! — dopowiedział, machając w powietrzu szeroko rozpostartymi i zakrzywionymi niby kocie szpony palcami — zupełnie jakby właśnie to robił.
- Niech ktoś idzie i go skontroluje — zakomenderował po chwili. - Jak odwala fuszerkę, to kolejny miesiąc i wszystkie następne do końca roku będzie zapierdalał za miskę ryżu, a po godzinach kopał i zasypywał dołki — szczęśliwy, że nadal ma robotę, bo nigdzie indziej już jej nie znajdzie!
Naturalnie komuś, kto godzien był obcować z jego personą, nie wypadało komunikować się twarzą w twarz z gawiedzią i zadanie ostatecznie spadło na barki czuwającego pod drzwiami sali młodego wiekiem i o zerowym zawodowym doświadczeniu trzeciego sekretarza — siostrzeńca jednego z notabli.
Pan Adam nie tak od razu dostrzegł, że ktoś się do niego zwraca — monotonną pracę zwykł sobie umilać słuchaniem poprzez słuchawki muzyki i bujaniem przy niej w obłokach, dłoniom pozostawiając to, za efekty czego później, z trudem, bo z trudem, lecz j e s z c z e mógł wykarmić rodzinę i opłacić rachunku. O ośmiorniczkach mógł tylko pomarzyć — gdyby miewał tak przyziemne marzenia.
- W czym mogę szanownemu panu pomóc? — zapytał uprzejmie, odkorkowując uszy i wsadzając nadal pobrzękujące melodyjne gitarowe riffy głośniczki do górnej kieszonki roboczego kombinezonu.
- Pan Premier poprosił sprawdzić, czy odpowiednio przykłada się pan do swoich obowiązków — odparł trzeci sekretarz. - Po drodze rozejrzałem się po placu i według mnie — wystarczająco. Bo wie pan — stanął obok niego, przysuwając swoją głowę do jego i ściszając konfidencjonalnie głos — tacy goście jak dziś nie wpadają często z wizytą, dla nich wszystko ma być na tip-top! Ściany na biało, trawa na zielono a niebo na błękitno! — na koniec pozwolił sobie na lekki żart i słaby uśmiech.
Pan Adam także pozwolił sobie na coś lekkiego: wzruszenie ramionami.
- U mnie zawsze wszystko jest na tip-top. Niezależnie od tego, kto akurat przyjeżdża z wizytą: burmistrz jakiegoś miasteczka czy prezydent Republiki Północnej Ameryki.
Na chwilę po tym, jak skończył mówić, kilkadziesiąt metrów od ich posterunku pojawił się silny, krótkotrwały rozbłysk białego światła, który pozostawił po sobie pięć osób: piękną hinduskę w żółtym sari, bosonogiego, siwego rdzennego Australijczyka w czerwonej koszuli w kratę i ciemnobrązowych, wywiniętych nad kostkami spodniach oraz trójkę pozaziemców — arkturianina, andromedanina i syriuszanina.
Zaskoczony niespodziewanym najściem trzeci sekretarz odruchowo cofnął się, potykając przy tym o własne nogi i gdyby nie refleks i silne ramię pana Adama, niechybnie rozbiłby swoje (na razie...) chude cztery litery o bruk. Tylko dzięki niemu niczego sobie nie uszkodził, a dzięki temu, że pan Adam schwycił go tak, jak akurat schwycił, mógł zajrzeć mu wprost w oczy i zdumiał go zastany w nich niezmącony spokój.
- Nie boi się pan? — wyraził własny lęk, podczas gdy pan Adam stawiał go do pionu.
- A czego miałbym się bać? — pan Adam uśmiechnął się do niego pobłażliwie. - Przecież moja dusza jest cząstką boga, ciało jest zbudowane z popiołów dawno wygasłych gwiazd i nigdy nikogo nie skrzywdziłem, więc czego miałbym się lękać? Poza tym — puścił do niego oczko — to tylko teleportacja, wie pan — jak w Star Treku, a to są zapowiedziani goście, których pan premier wyczekuje od prawie dwóch tygodni. Możesz ich pan w jego imieniu przywitać.
Nim trzeci sekretarz zebrał się na odwagę, goście już stali przed nimi. Pan Adam, widząc, że jego młodemu towarzyszowi podejrzanie mocno trzęsą się nogi, życzliwie podał mu miotłę, na której ten mógł się wesprzeć i tak wzmocniony, drżącym głosem i szerokim gestem swobodnej dłoni zaprosić przybyszy dalej:
- Pan Premier czeka! — oznajmił im perfekcyjną angielszczyzną.
- Aashiyana Gandhi — przedstawiła się hinduska, po czym także po angielsku, przy czym z silnym, typowym dla mieszkańców Indii akcentem, zakomunikowała:
- Bardzo dziękujemy, ale nie przybyliśmy do Pana Premiera.
- Jakże... to?
Zdumienie trzeciego sekretarza było niemal tak wielkie, jak ego jego pryncypała. Jednakże pani Gandhi uznała temat za zamknięty i nie tracąc czasu, zwróciła się bezpośrednio do tego, do którego całą grupą zawitali:
- Czy zechciałby pan zostać członkiem Planetarnej Rady?
Pan Adam, który w swoim życiu nauczył się zarówno angielskiego, jak i niespodzianki od losu przyjmować ze stoickim spokojem, w zamyśleniu pogładził spracowaną dłonią dwudniowy zarost i odparł:
- To wielki zaszczyt, lecz jeszcze większy obowiązek — doprawdy nie wiem, czy mu podołam.
Pani Gandhi w szerokim uśmiechu odsłoniła zęby białe niczym śniegi najwyższych szczytów Himalajów.
- Jeżeli pan nie spróbuje, to się nie dowie — podpowiedziała. - Przyciągnęło nas do pana światło jego świadomości i wnosząc po nim, stwierdziliśmy, że jest pan odpowiednim człowiekiem do tego ważnego zadania, ale... to tylko propozycja. Nikt nie będzie na pana nastawał, proszę jednak przynajmniej nas wysłuchać.
Pan Adam pokiwał ze zrozumieniem głową i rozejrzał się po niemal pustym placu i otaczającym go tłumie jego współbraci.
Właściwie... to na dziś swoją robotę skończył.
- Dobrze — zadecydował. - Chętnie was wysłucham, lecz najpierw chciałbym o tym porozmawiać z rodziną.
- Oczywiście — przystała pani Gandhi. - Zaraz pana do niej zabierzemy, a następnie proponuję udać się do siedziby Rady — pozna pan tam wielu podobnych sobie. Pańscy najbliżsi także będą w niej mile widziani. Rodzina jest najważniejsza i warto pamiętać, że wszyscy przynależymy, a wspólnie tworzymy jedną — ludzką.
Sędziwy aborygen temu przytaknął, po czym zawrócił się do przysłuchującego się wszystkiemu z otwartą buzią trzeciego sekretarza:
- Proszę pozdrowić Pana Premiera i przekazać mu, że czasy drapieżników o kamiennych sercach już się skończyły. Nowa Era to era ludzi, którzy nie zamknęli go przed innymi w twardej skorupie, lecz na nich i dla nich otworzyli. Nadszedł czas tych, którzy myślą przede wszystkim nim i...
...zniknęli w blasku Światła.
Jesień 2021
Mohandas Karamchand Gandhi, Mahatma
- Wszystko gotowe?
Pytanie Pana Premiera, stojącego samotnie pod oknem, tyłem do sali i wszystkich w niej licznie zebranych dotarło do uszu kilku dyżurujących nieopodal niego potakiwaczy, którzy jeden przez drugiego jęli go zapewniać:
- Wykwintne dania z Najlepszych Restauracji i słodkości z Najlepszych Cukierni dotarły trzy godziny temu!
- Najprzedniejsze wina i inne alkohole także!
- Kelnerzy i hostessy przeszkoleni i na posterunku!
- Dobrze, już dobrze! — przerwał im Pan Premier, dodatkowo powstrzymując potok słów uniesioną dłonią, aby gdy zamilkli przyzwać nią do siebie jednego z nich.
Do stóp oczywiście rzucili mu się wszyscy.
- Mówicie tylko o jedzeniu, a przecież czystość i porządek też są ważne! Na przykład t e n — wskazał palcem za okno na zamiatającego wielką miotłą podwórzec robotnika — czy robi to dobrze? Przecież pierwsze wrażenie robi się tylko raz. Nie chciałbym, żeby gości z tworzącej się Planetarnej Rady i towarzyszących im obserwatorów z Galaktycznej Federacji jako pierwsze powitały walające się śmieci. Co by wtedy sobie pomyśleli o mnie jako o gospodarzu i kandydacie na członka Planetarnej Rady? A tak w ogóle — zna go ktoś?
Jedna z siwiejących głów przysunęła się bliżej niemłodej już, lecz nadal ciemnej Pana Premiera i wyjrzawszy na zewnątrz, zawyrokowała:
- To pan Adam. Pracuje tutaj pewnie tyle samo lat co ja w administracji, czyli jakieś trzydzieści. Przez te lata jakoś nikt się na niego nie skarżył, więc pewnie zna się na swojej robocie. Zresztą, jak można nie znać się na zamiataniu? Każdy głupi to potrafi! Nawiasem mówiąc, podobno to ciepłe kluchy...
- To znaczy? — zainteresował się Pan Premier.
Plotki to był jego żywioł!
- Och — wzruszył ramionami jego rozmówca. - Tu przygarnie kocią znajdę, tam wyleczy i wykarmi ptaszka ze złamanym skrzydłem i... takie tam. Tak słyszałem.
- Kotka, ptaszka — powtórzył Pan Premier, kiwając głową. - U nas też nie wszyscy mądrzy, tak że głupi czy nie — to nieistotne, ale do naszej roboty i tak by się nie nadał — stwierdził kategorycznie. - U nas trzeba mieć serce z kamienia, a nie z ciepłych kluchów! Do tego nerwy jak konopne powrozy, w oczach rentgen a dupę ze stali! — zaśmiał się głośno.
Zaraz też przyłączyli się do niego wszyscy stojący w pobliżu jego majestatu, nawet ci, którzy nie dosłyszeli, o czym mówił — oni akurat śmiali się najgłośniej.
- Tutaj nie wolno być kotkiem, tutaj trzeba być rozszarpującym pazurami ptaszki kocurem! — dopowiedział, machając w powietrzu szeroko rozpostartymi i zakrzywionymi niby kocie szpony palcami — zupełnie jakby właśnie to robił.
- Niech ktoś idzie i go skontroluje — zakomenderował po chwili. - Jak odwala fuszerkę, to kolejny miesiąc i wszystkie następne do końca roku będzie zapierdalał za miskę ryżu, a po godzinach kopał i zasypywał dołki — szczęśliwy, że nadal ma robotę, bo nigdzie indziej już jej nie znajdzie!
Naturalnie komuś, kto godzien był obcować z jego personą, nie wypadało komunikować się twarzą w twarz z gawiedzią i zadanie ostatecznie spadło na barki czuwającego pod drzwiami sali młodego wiekiem i o zerowym zawodowym doświadczeniu trzeciego sekretarza — siostrzeńca jednego z notabli.
Pan Adam nie tak od razu dostrzegł, że ktoś się do niego zwraca — monotonną pracę zwykł sobie umilać słuchaniem poprzez słuchawki muzyki i bujaniem przy niej w obłokach, dłoniom pozostawiając to, za efekty czego później, z trudem, bo z trudem, lecz j e s z c z e mógł wykarmić rodzinę i opłacić rachunku. O ośmiorniczkach mógł tylko pomarzyć — gdyby miewał tak przyziemne marzenia.
- W czym mogę szanownemu panu pomóc? — zapytał uprzejmie, odkorkowując uszy i wsadzając nadal pobrzękujące melodyjne gitarowe riffy głośniczki do górnej kieszonki roboczego kombinezonu.
- Pan Premier poprosił sprawdzić, czy odpowiednio przykłada się pan do swoich obowiązków — odparł trzeci sekretarz. - Po drodze rozejrzałem się po placu i według mnie — wystarczająco. Bo wie pan — stanął obok niego, przysuwając swoją głowę do jego i ściszając konfidencjonalnie głos — tacy goście jak dziś nie wpadają często z wizytą, dla nich wszystko ma być na tip-top! Ściany na biało, trawa na zielono a niebo na błękitno! — na koniec pozwolił sobie na lekki żart i słaby uśmiech.
Pan Adam także pozwolił sobie na coś lekkiego: wzruszenie ramionami.
- U mnie zawsze wszystko jest na tip-top. Niezależnie od tego, kto akurat przyjeżdża z wizytą: burmistrz jakiegoś miasteczka czy prezydent Republiki Północnej Ameryki.
Na chwilę po tym, jak skończył mówić, kilkadziesiąt metrów od ich posterunku pojawił się silny, krótkotrwały rozbłysk białego światła, który pozostawił po sobie pięć osób: piękną hinduskę w żółtym sari, bosonogiego, siwego rdzennego Australijczyka w czerwonej koszuli w kratę i ciemnobrązowych, wywiniętych nad kostkami spodniach oraz trójkę pozaziemców — arkturianina, andromedanina i syriuszanina.
Zaskoczony niespodziewanym najściem trzeci sekretarz odruchowo cofnął się, potykając przy tym o własne nogi i gdyby nie refleks i silne ramię pana Adama, niechybnie rozbiłby swoje (na razie...) chude cztery litery o bruk. Tylko dzięki niemu niczego sobie nie uszkodził, a dzięki temu, że pan Adam schwycił go tak, jak akurat schwycił, mógł zajrzeć mu wprost w oczy i zdumiał go zastany w nich niezmącony spokój.
- Nie boi się pan? — wyraził własny lęk, podczas gdy pan Adam stawiał go do pionu.
- A czego miałbym się bać? — pan Adam uśmiechnął się do niego pobłażliwie. - Przecież moja dusza jest cząstką boga, ciało jest zbudowane z popiołów dawno wygasłych gwiazd i nigdy nikogo nie skrzywdziłem, więc czego miałbym się lękać? Poza tym — puścił do niego oczko — to tylko teleportacja, wie pan — jak w Star Treku, a to są zapowiedziani goście, których pan premier wyczekuje od prawie dwóch tygodni. Możesz ich pan w jego imieniu przywitać.
Nim trzeci sekretarz zebrał się na odwagę, goście już stali przed nimi. Pan Adam, widząc, że jego młodemu towarzyszowi podejrzanie mocno trzęsą się nogi, życzliwie podał mu miotłę, na której ten mógł się wesprzeć i tak wzmocniony, drżącym głosem i szerokim gestem swobodnej dłoni zaprosić przybyszy dalej:
- Pan Premier czeka! — oznajmił im perfekcyjną angielszczyzną.
- Aashiyana Gandhi — przedstawiła się hinduska, po czym także po angielsku, przy czym z silnym, typowym dla mieszkańców Indii akcentem, zakomunikowała:
- Bardzo dziękujemy, ale nie przybyliśmy do Pana Premiera.
- Jakże... to?
Zdumienie trzeciego sekretarza było niemal tak wielkie, jak ego jego pryncypała. Jednakże pani Gandhi uznała temat za zamknięty i nie tracąc czasu, zwróciła się bezpośrednio do tego, do którego całą grupą zawitali:
- Czy zechciałby pan zostać członkiem Planetarnej Rady?
Pan Adam, który w swoim życiu nauczył się zarówno angielskiego, jak i niespodzianki od losu przyjmować ze stoickim spokojem, w zamyśleniu pogładził spracowaną dłonią dwudniowy zarost i odparł:
- To wielki zaszczyt, lecz jeszcze większy obowiązek — doprawdy nie wiem, czy mu podołam.
Pani Gandhi w szerokim uśmiechu odsłoniła zęby białe niczym śniegi najwyższych szczytów Himalajów.
- Jeżeli pan nie spróbuje, to się nie dowie — podpowiedziała. - Przyciągnęło nas do pana światło jego świadomości i wnosząc po nim, stwierdziliśmy, że jest pan odpowiednim człowiekiem do tego ważnego zadania, ale... to tylko propozycja. Nikt nie będzie na pana nastawał, proszę jednak przynajmniej nas wysłuchać.
Pan Adam pokiwał ze zrozumieniem głową i rozejrzał się po niemal pustym placu i otaczającym go tłumie jego współbraci.
Właściwie... to na dziś swoją robotę skończył.
- Dobrze — zadecydował. - Chętnie was wysłucham, lecz najpierw chciałbym o tym porozmawiać z rodziną.
- Oczywiście — przystała pani Gandhi. - Zaraz pana do niej zabierzemy, a następnie proponuję udać się do siedziby Rady — pozna pan tam wielu podobnych sobie. Pańscy najbliżsi także będą w niej mile widziani. Rodzina jest najważniejsza i warto pamiętać, że wszyscy przynależymy, a wspólnie tworzymy jedną — ludzką.
Sędziwy aborygen temu przytaknął, po czym zawrócił się do przysłuchującego się wszystkiemu z otwartą buzią trzeciego sekretarza:
- Proszę pozdrowić Pana Premiera i przekazać mu, że czasy drapieżników o kamiennych sercach już się skończyły. Nowa Era to era ludzi, którzy nie zamknęli go przed innymi w twardej skorupie, lecz na nich i dla nich otworzyli. Nadszedł czas tych, którzy myślą przede wszystkim nim i...
...zniknęli w blasku Światła.
Jesień 2021
Wyjście awaryjne