DZIEŃ LATAWCÓW
Pomimo świadomości zagrożenia, wejanie starają się żyć normalnie. Oddawać się rodzinie i pracy i nie zapominać o przyjemnościach. Kolejny sen Reju.
To był Dzień Latawców.
Olbrzymich, wielkich, dużych i malutkich. Skromnych i tych całkiem nie. W kształcie ptaków z szeroko rozpostartymi skrzydłami i prostych, jak geometryczne figury, w których zostały uwięzione. Barwnych, wielobarwnych i wzorzystych oraz tych z najzwyklejszego, szarego, pakowego papieru. Jednym słowem — wszelakich i nic z powyższego nie było istotne. Najważniejsze bowiem było, żeby miały odpowiednio dużą powierzchnię do stawiania oporu wiatrowi i wzniesienia ich niemal pod obłoki. Oraz sznurek, na którego końcu koniecznie musiał znajdować się dureń próbujący powstrzymać je przed uzyskaniem wolności, przedsmaku której, dzięki niemu, zdążyły zaznać.
Najczęściej był nim sam konstruktor.
— Salija! Tylko popatrz!
Jakże on niewiele potrzebował do pełni szczęścia! Wystarczyło, że połączył ze sobą pięć, zmontowanych z lekkich listewek i ogniście czerwonego, cienkiego płótna kwadratów i pozwolił im unieść się na wstępujących prądach płaskiego szczytu wzgórza. Nalim cieszył się tym niemal jak małe dziecko!
A może jak całkiem duże dziecko?
— Patrzę, patrzę! — odkrzyknęła i pomachała do niego.
Niech się chłopak wyszaleje, a jak już się znudzi, co znając jego, nie nastąpi prędko, to i jej pozwoli trochę potrzymać. Do tego momentu nie będzie się narzucała — ostatecznie to była jego zabawka, a ona nie przejawiała równemu jego entuzjazmu.
Latawiec był naprawdę duży, wiatr naprawdę bardzo silny i naprawdę wolała nie sprawdzać nazbyt długo, które z nich jest mocniejsze. Co nie oznaczało, że nie cieszyło ją robienie tego, co należało wyłącznie do niej i wyłącznie teraz: półleżenie opartą na dłoniach na miękkiej trawie i podziwianie jego dzieła.
Musiała przyznać, że na tle bezchmurnego, bladobłękitnego nieba prezentowało się ono wyjątkowo imponująco i w odróżnieniu od kilkorga podobnych jemu entuzjastów, jak na razie udawało mu się powstrzymywać je przed ostatecznym odlotem.
Czyżby to jej propozycja splecenie ze sobą trzech linek przyczyniła się do sukcesu?
No cóż, kto gapa, ten... Przecież oni też mogli o tym pomyśleć.
Mogli, ale nie miało to większego znaczenia, i tak każdy liczył się z podobną stratą — nic nie jest dane raz na zawsze. Szczególnie taka zdana na łaskę żywiołu latająca efemeryda.
Wszak do następnego Dnia Latawców powstaną nowe, bo przecież pokazać się dwa razy pod rząd z tym samym byłoby strasznym wstydem.
Nawet jeżeli nie odfrunął i dodatkowo nikt nie pamiętałby poprzedniego.
Wszyscy, tak miejscowi, jak i liczni przyjezdni z innych Dolin, przestrzeganie tej nieformalnej zasady uznawali za punkt honoru.
Nagle, czego zupełnie po sobie się nie spodziewała, gorąco zapragnęła stać się czynną cząstką tego zbiorowego szaleństwa — kto wie, może to ostatnie w jej i ich życiu? Lecz gdy podnosiła rękę oraz głos, aby zgłosić swój akces... z nieba opadło coś nieznanego.
Coś metalicznie srebrzystego. Coś krągłego jak powiększone do monstrualnych rozmiarów kulki do gry i tak jak one — licznego.
Mrowie obcych ich umysłom obiektów zawisło zupełnie nieruchomo nad ich i wszystkimi sąsiednimi Dolinami, wbrew logice więżąc również ruchliwe do tej pory nogi ciągnących i ciągniętych za latawcami. Oraz słowa w jej gardle.
I przyciągając do siebie wszelkie radosne pokrzykiwania.
Latawce także.
Ich dzień niespodzianie zamienił się w dzień, w którym niebo spadło na ziemię, pogrążając ją w ciemnościach, a w nich zrozumiał, że...
*
— Nalim, czy oni naprawdę nam pomogą? Uratują nas? — zapytała drżącym z emocji głosem.
Zupełnie, jakby on wiedział coś więcej od niej.
Jakże bardzo tego pragnęła! Pragnęła z całego serca! Wydawało się, że znikąd ratunku i nic, tylko czekać na... nieuniknione, a tu raptem... spadł on na nich z jasnego nieba. Nawet dosłownie.
A teraz siedzieli na werandzie, trzymając się za ręce i wpatrując w wiszący nad nimi fenomen.
Właściwie, to nie nad nimi, bo wisiał gdzieś hen, daleko, ale na pewno nad światem — bo jak długi on był i szeroki, zewsząd przychodziły wiadomości, że i do nich zawitali przybysze.
Z innego świata.
To chyba niewiarygodna głupota, bo jakże inaczej to nazwać, że podczas gdy większość ich pobratymców pielgrzymowała, w czym i na czym tylko mogła i potrafiła do owych przemierzających międzygwiezdne przestrzenie pojazdów — choćby i pieszo, oni siedzieli spokojnie na miejscu.
No, może nie do końca spokojnie — w środku aż dygotali z ciekawości i niecierpliwości, ale radzili sobie z tym w odmienny od owej większości sposób. Rozważając ich obietnicę pod własnym dachem i własnym niebem, które to, od całkiem niedawna, nie było tylko ich.
A może i od zawsze, tylko dopiero niedawno o tym się dowiedzieli?
— Sama słyszałaś ich deklarację i widziałaś, jak wyglądają a wyglądają niemal tak samo, jak my, więc tak jak i my — potrafią dotrzymać obietnicy.
Pomiędzy „więc” i „tak” powinno być kolejne słówko „niemal”, ale przeoczył je razem z takim drobnym faktem, że nie wszyscy z nich byli do tego zdolni (zapewne miał na myśli wyłącznie tych, którzy byli słowni, czyli kilku swoich przyjaciół). Jednakże nie chciała się do tego przyczepiać — ona też bardzo pragnęła im wierzyć. Pozostawała jeszcze jedna, nadrzędna kwestia:
— O ile uda im się dokonać tego, co obiecali...
— Och, to na pewno nie jest takie proste — odparł wyjątkowo spokojnie, poklepując ją pocieszająco po dłoni. — Ale skoro się zadeklarowali, to uważam, że potrafią.
— Tak myślisz?
— Tak myślę!
— Teraz ty zadeklarowałeś się z taką pewnością siebie, jakbyś był ich rzecznikiem — zaśmiała się głośno.
Razem z przybyszami powróciła do nich nadzieja, a wraz z nią pojawiła się ulga, która przywraca uśmiech. O dziwo — Nalim z niego nie skorzystał, a nawet wręcz odwrotnie — posmutniał i przygasł. Zupełnie jakby ktoś zrzucił na niego wielką odpowiedzialność, z którą nie wie co począć.
— Hej, co z tobą? — szturchnęła go delikatnie w bok — Przecież żartowałam.
— Wiem, wiem.
Próbował ją zbyć marną imitacją uśmiechu i machnięciem dłoni, ale z nią nie było tak łatwo.
— Mów, co cię tak nagle ugryzło — zażądała.
Niechętnie, ale posłuchał — zebrał się w sobie i patrząc niemal pod nogi, odparł:
— Pomóc, to może i pomogą; boję się tego, czego zechcą w zamian...
Lato 2019
To był Dzień Latawców.
Olbrzymich, wielkich, dużych i malutkich. Skromnych i tych całkiem nie. W kształcie ptaków z szeroko rozpostartymi skrzydłami i prostych, jak geometryczne figury, w których zostały uwięzione. Barwnych, wielobarwnych i wzorzystych oraz tych z najzwyklejszego, szarego, pakowego papieru. Jednym słowem — wszelakich i nic z powyższego nie było istotne. Najważniejsze bowiem było, żeby miały odpowiednio dużą powierzchnię do stawiania oporu wiatrowi i wzniesienia ich niemal pod obłoki. Oraz sznurek, na którego końcu koniecznie musiał znajdować się dureń próbujący powstrzymać je przed uzyskaniem wolności, przedsmaku której, dzięki niemu, zdążyły zaznać.
Najczęściej był nim sam konstruktor.
— Salija! Tylko popatrz!
Jakże on niewiele potrzebował do pełni szczęścia! Wystarczyło, że połączył ze sobą pięć, zmontowanych z lekkich listewek i ogniście czerwonego, cienkiego płótna kwadratów i pozwolił im unieść się na wstępujących prądach płaskiego szczytu wzgórza. Nalim cieszył się tym niemal jak małe dziecko!
A może jak całkiem duże dziecko?
— Patrzę, patrzę! — odkrzyknęła i pomachała do niego.
Niech się chłopak wyszaleje, a jak już się znudzi, co znając jego, nie nastąpi prędko, to i jej pozwoli trochę potrzymać. Do tego momentu nie będzie się narzucała — ostatecznie to była jego zabawka, a ona nie przejawiała równemu jego entuzjazmu.
Latawiec był naprawdę duży, wiatr naprawdę bardzo silny i naprawdę wolała nie sprawdzać nazbyt długo, które z nich jest mocniejsze. Co nie oznaczało, że nie cieszyło ją robienie tego, co należało wyłącznie do niej i wyłącznie teraz: półleżenie opartą na dłoniach na miękkiej trawie i podziwianie jego dzieła.
Musiała przyznać, że na tle bezchmurnego, bladobłękitnego nieba prezentowało się ono wyjątkowo imponująco i w odróżnieniu od kilkorga podobnych jemu entuzjastów, jak na razie udawało mu się powstrzymywać je przed ostatecznym odlotem.
Czyżby to jej propozycja splecenie ze sobą trzech linek przyczyniła się do sukcesu?
No cóż, kto gapa, ten... Przecież oni też mogli o tym pomyśleć.
Mogli, ale nie miało to większego znaczenia, i tak każdy liczył się z podobną stratą — nic nie jest dane raz na zawsze. Szczególnie taka zdana na łaskę żywiołu latająca efemeryda.
Wszak do następnego Dnia Latawców powstaną nowe, bo przecież pokazać się dwa razy pod rząd z tym samym byłoby strasznym wstydem.
Nawet jeżeli nie odfrunął i dodatkowo nikt nie pamiętałby poprzedniego.
Wszyscy, tak miejscowi, jak i liczni przyjezdni z innych Dolin, przestrzeganie tej nieformalnej zasady uznawali za punkt honoru.
Nagle, czego zupełnie po sobie się nie spodziewała, gorąco zapragnęła stać się czynną cząstką tego zbiorowego szaleństwa — kto wie, może to ostatnie w jej i ich życiu? Lecz gdy podnosiła rękę oraz głos, aby zgłosić swój akces... z nieba opadło coś nieznanego.
Coś metalicznie srebrzystego. Coś krągłego jak powiększone do monstrualnych rozmiarów kulki do gry i tak jak one — licznego.
Mrowie obcych ich umysłom obiektów zawisło zupełnie nieruchomo nad ich i wszystkimi sąsiednimi Dolinami, wbrew logice więżąc również ruchliwe do tej pory nogi ciągnących i ciągniętych za latawcami. Oraz słowa w jej gardle.
I przyciągając do siebie wszelkie radosne pokrzykiwania.
Latawce także.
Ich dzień niespodzianie zamienił się w dzień, w którym niebo spadło na ziemię, pogrążając ją w ciemnościach, a w nich zrozumiał, że...
*
— Nalim, czy oni naprawdę nam pomogą? Uratują nas? — zapytała drżącym z emocji głosem.
Zupełnie, jakby on wiedział coś więcej od niej.
Jakże bardzo tego pragnęła! Pragnęła z całego serca! Wydawało się, że znikąd ratunku i nic, tylko czekać na... nieuniknione, a tu raptem... spadł on na nich z jasnego nieba. Nawet dosłownie.
A teraz siedzieli na werandzie, trzymając się za ręce i wpatrując w wiszący nad nimi fenomen.
Właściwie, to nie nad nimi, bo wisiał gdzieś hen, daleko, ale na pewno nad światem — bo jak długi on był i szeroki, zewsząd przychodziły wiadomości, że i do nich zawitali przybysze.
Z innego świata.
To chyba niewiarygodna głupota, bo jakże inaczej to nazwać, że podczas gdy większość ich pobratymców pielgrzymowała, w czym i na czym tylko mogła i potrafiła do owych przemierzających międzygwiezdne przestrzenie pojazdów — choćby i pieszo, oni siedzieli spokojnie na miejscu.
No, może nie do końca spokojnie — w środku aż dygotali z ciekawości i niecierpliwości, ale radzili sobie z tym w odmienny od owej większości sposób. Rozważając ich obietnicę pod własnym dachem i własnym niebem, które to, od całkiem niedawna, nie było tylko ich.
A może i od zawsze, tylko dopiero niedawno o tym się dowiedzieli?
— Sama słyszałaś ich deklarację i widziałaś, jak wyglądają a wyglądają niemal tak samo, jak my, więc tak jak i my — potrafią dotrzymać obietnicy.
Pomiędzy „więc” i „tak” powinno być kolejne słówko „niemal”, ale przeoczył je razem z takim drobnym faktem, że nie wszyscy z nich byli do tego zdolni (zapewne miał na myśli wyłącznie tych, którzy byli słowni, czyli kilku swoich przyjaciół). Jednakże nie chciała się do tego przyczepiać — ona też bardzo pragnęła im wierzyć. Pozostawała jeszcze jedna, nadrzędna kwestia:
— O ile uda im się dokonać tego, co obiecali...
— Och, to na pewno nie jest takie proste — odparł wyjątkowo spokojnie, poklepując ją pocieszająco po dłoni. — Ale skoro się zadeklarowali, to uważam, że potrafią.
— Tak myślisz?
— Tak myślę!
— Teraz ty zadeklarowałeś się z taką pewnością siebie, jakbyś był ich rzecznikiem — zaśmiała się głośno.
Razem z przybyszami powróciła do nich nadzieja, a wraz z nią pojawiła się ulga, która przywraca uśmiech. O dziwo — Nalim z niego nie skorzystał, a nawet wręcz odwrotnie — posmutniał i przygasł. Zupełnie jakby ktoś zrzucił na niego wielką odpowiedzialność, z którą nie wie co począć.
— Hej, co z tobą? — szturchnęła go delikatnie w bok — Przecież żartowałam.
— Wiem, wiem.
Próbował ją zbyć marną imitacją uśmiechu i machnięciem dłoni, ale z nią nie było tak łatwo.
— Mów, co cię tak nagle ugryzło — zażądała.
Niechętnie, ale posłuchał — zebrał się w sobie i patrząc niemal pod nogi, odparł:
— Pomóc, to może i pomogą; boję się tego, czego zechcą w zamian...
Lato 2019
Nalim