TREL
Poniżej przedstawiam Wam jeden z rozdziałów (chyba) cierpliwie czekającej w kolejce na dokończenie powieści.
Pamiętajcie — Nic nie jest takim, jakim się wydaje, tylko takim, jakim jest.
Howgh!
Połączenie łagodnego kołysania i niebieskiej, migotliwej poświaty z bezgłośnie tańczącymi do rytmu podwodnych prądów, lekko prześwitującymi w świetle pędów światłorośli, podłużnymi, zielonymi wodorostami tworzyło wybitnie uspokajającą mieszankę. Ona dopomogła mi szybko zapaść w medytację a z niej... wybudził mnie lekki kuksaniec.
No cóż, szykowałem się do czego innego, a wyszedł z tego sen bez sennych marzeń. Co do łokcia na moich wrażliwych żebrach — na pewno nie był mój i jak to dowolny ludzki łokieć — raczej twardy.
- Och rzesz… — stęknąłem. - Czym sobie na to zasłużyłem? Czyżbym chrapał? No i kiedy zdążyłaś się do mnie przyłączyć? Jakoś sobie tego nie przypominam — spojrzałem na nią podejrzliwie i stanowczo zażądałem:
- Natychmiast przyznaj się, że chciałaś wykorzystać moją nieprzytomność!
Rosita zachichotała tak samo dziewczęco, jak wtedy, gdy się poznawaliśmy. To było tak dawno temu, a ona nadal potrafiła być dokładnie taka, jak wtedy. I nawet wyglądałaby dokładnie tak, jak wtedy — gdyby niedawno nie skróciła włosów o połowę.
Te na jej nodze, którą gołą zarzuciła na mnie, przekręcając się na miękkim materacu, właśnie zaczęły odrastać, niemiłosiernie łaskocząc moją goliznę.
- Nie możesz pamiętać, bo już spałeś, tym razem nie chrapałeś i... mogę się przyznać wyłącznie do tego, że chciałam się do ciebie przytulić — szepnęła mi wprost do ucha. - No, ale skoro już wspomniałeś o wykorzystywaniu... to dla ciebie mogę zmienić zdanie — zachichotała ponownie, przyciągając mnie zarzuconą nogą, po czym ugryzła lekko to samo, do którego dopiero co mi szeptała ucho.
W jednej chwili odeszły mnie pomysły typu przekręcenia się na drugi bok. Mnie kołysanie usypiało, ją najwyraźniej pobudzało.
- Ale to... raczej na później — niespodziewanie wylała na mnie wiadro zimnej wody. - Teraz ktoś się do nas dobija.
No proszę, czyli naprawdę posądziłem ją zupełnie bezpodstawnie! Rosita nie chciała wykorzystać mojej nieprzytomności, ona... chciała skorzystać z mojej przytomności. To dla niej mnie obudziła — po prostu nie chciało jej się wstawać i witać gości!
Jak to miło, że potrafiła nie myśleć wyłącznie o sobie!
- A ja, jak rozumiem, mam się dowiedzieć kto i czego chce. Obiecanki macanki, a głupiemu... trzeba iść do drzwi! - skrzywiłem się i zaśmiałem ponuro, wstając. - Wiedz, że to sobie zapamiętam oraz że pójdę, ale zanim to zrobię, powiedz mi przynajmniej,
k o c h a n i e, czy to nadal wieczór, czy już poranek?
W świecie, w którym słońce operowało przez pośredników oraz stosunkowo nieduże otwory, niełatwo nam było określić porę dnia, a na rano mieliśmy zaplanowane kolejne spotkanie i jeżeli zaspaliśmy, to mogli kogoś do nas posłać. Żeby nam uprzejmie o nim przypomniał. Miejscowi, ponad zdalne połączenie bardziej cenili sobie bezpośredni kontakt. No i zawsze byli uprzejmi. W taki nienarzucający się sposób, który bardzo mi odpowiadał.
- Spokojnie, spałeś tylko godzinę i nie mów do mnie k o c h a n i e — pogroziła mi palcem. - Mów do mnie: kochanie...
Własną wersję wypowiedziała tak namiętnym, połączonym z powłóczystym spojrzeniem głosem, że aż zmiękły mi kolana a ciarki poczułem nawet w najmniejszym palcu u nogi.
- Spójrz, do czego mnie doprowadziłaś, kobieto! - jęknąłem, czując, że dla odmiany coś mi twardnieje. - Jak ja teraz pójdę? Chyba że... może jednak się namyślisz? Nie masz ochoty przegoni... to znaczy — przywitać natręta? Słyszałem, że autochtoni wielce sobie cenią twoje mądre towarzystwo.
Rosita, niestety, nie dała się podejść, a propozycję zagrania w papier nożyce kamień skwitowała, pokazując mi wystający z kamienia czubek nożyczek, czyli nadal popularną figę, po czym wskazała dłonią na moje porzucone nieopodal lniane spodnie.
- Spojrzałam i wiesz, jak na spodenki założysz jeszcze portki, to nikt niczego nie zauważy. Oczywiście wolałabym, żebyś t e r a z nigdzie nie odchodził, ale skoro ktoś musi... to trudno. Ja do spodni musiałabym założyć jeszcze bluzkę — dodała po chwili.
Co miało tłumaczyć całe jej zachowanie, czyli oznaczać, że w żadnym wypadku nie jest leniwa, lecz podobnie do mnie — praktyczna. A kolejnym, m o i m praktycznym posunięciem będzie... gościa od razu pożegnać.
Czas ucieka — żona czeka!
- Dla mnie możesz cały czas chodzić w samych majtkach — mruknąłem pod nosem, wciągając spodnie. - Poza tym, jak powinnaś już wiedzieć, nasza nagość nie robi na nich najmniejszego wrażenia. Przecież sami nigdy się nie ubierają, a na domiar tego fizycznie i mentalnie są zbyt od nas odmienni.
- W takim razie — w czym masz problem — ponownie, tym razem wymownie spojrzała na moje dolne partie ciała. - Sam sobie przeczysz... ale mniejsza z tym — machnęła lekceważąco dłonią i rozkosznie się przeciągnęła. - Dla ciebie mogłabym nawet bez majtek, byleby było wystarczająco ciepło i bez świadków. Nawet takich, którym w ogóle to nie przeszkadza. Wracaj szybko.
- Nie musisz mi tego mówić — zaśmiałem się.
Naturalnie miała rację — z tym całym przeczeniem własnym słowom, ale i tak wolałem pójść do śluzy ubranym. Choćby i w same, beżowoszare, płócienne spodnie.
Nasze tymczasowe lokum było czymś na kształt przeźroczystego od środka i matowego z zewnątrz, zanurzonego w wodzie, wielkiego, wypełnionego zdatną do oddychania mieszanką gazów bąbla. Śluza przy nim wyglądała jak przyklejona do niego jego miniaturka — zupełnie jakby nasz, przytwierdzony do odległego dna grubą, jak moje dwie nogi razem wzięte łodygą bąbel zaczął pączkować, a przy tym pączku właśnie pojawiła się akuszerka.
Lub akuszer.
Co do istot obojnaczych ciężko mi było się zdecydować, jak mam o nich myśleć.
Niełatwo również było nam nazywać ich po imieniu. Nie dlatego, że nie były one możliwe do wymówienia przez ziemskiego człowieka — przyczyna była inna, prosta i prozaiczna: nie potrafiliśmy dostrzec ich indywidualnych cech. Nawet po dwunastu dniach z nimi obcowania, tak dla mnie, jak i dla Rosity, wszyscy wyglądali tak samo.
Tak samo wysokie i szczupłe, pokryte połyskliwą, mieniącą się srebrem i granatem skórą sylwetki z ledwie widoczną oznaką cechy płci. A widoczną wyłącznie dlatego, że ubrań oczywiście nie nosili. Do tego jedna w drugą z wydłużonymi czaszkami zwieńczonymi o ton ciemniejszym, kostnym grzebieniem na samym jej środku oraz umieszczonymi cokolwiek po bokach głowy krągłymi, złocistymi oczami. Nie zapominając o rozmieszczonych po obu stronach krótkiej szyi skrzelach oraz błonach pławnych pomiędzy palcami wszystkich czterech czteropalczastych kończyn.
Także pod pachami.
Jeden z nich, delikatnie poruszając dolnymi kończynami, unosił się po drugiej stronie biologicznej przesłony, która w tym miejscu, dla wygody rozmówców, była przejrzysta po obu stronach. Na przywitanie zwyczajowo wyrzucił przed siebie dłoń z szeroko rozstawionymi palcami, drugą włączając umieszczony w okolicach ludzkiego gardła translatujący komunikator.
- Witaj Przyjacielu Diego! — zadudnił po hiszpańsku jego wewnętrzny odpowiednik. - Jestem Ailil, posłaniec. Wybacz, że przeszkadzam w odpoczynku — wykonał gest bardzo podobny do czynionego na ciele chrześcijańskiego krzyża, co zapewne miało wyrażać skruchę lub zakłopotanie. Trelanie mieli gest na każdą okazję. - Usprawiedliwia mnie jedynie to, że przywiodła mnie do Was ważna sprawa — niedawno ktoś poprosił o pilne z Wami spotkanie.
Odruchowo spojrzałem na przejrzystą, niemal jedwabistą w dotyku podłogę i położone głęboko pod nią, czyli pod nami, rozświetlone bioluminescencją podwodne miasto.
Czy też raczej coś, co my zwykliśmy określać miastem wyłącznie ze względu na skoncentrowanie w jednym miejscu wielu... powiedzmy, że istot.
Osobiście, to lokalne zagęszczenie trelan i ich budowli, nazywałem Chaosem — niedawno z niego wróciliśmy.
Ailil dostrzegł moje spojrzenie i nawet je prawidłowo zinterpretował.
- Nie w Kręgu — zaprzeczył.
Właśnie tak nazywali je oni. Wszystkie, jakie wybudowali, nawet jeżeli nie były one weń wpisane.
- Ponad światem — wskazał dłonią ku miejscu, gdzie według niego on się kończył.
Pod podziurawionym licznymi otworami sklepieniem, z których to otworów wnikała pod nie odrobina słonecznego światła, również poprzez spływające z nich światłorośle.
Z jego drugiej strony, gdzie zaczynał się ten dla nas, bo tylko ponad ich mogliśmy poruszać się swobodnie i bez pomocy, wyglądały one jak porośnięte na brzegach wielkimi, jak znane nam drzewa, bladożółtymi kwiatami jeziora.
Jeżeli ktoś tam na nas czekał, to musiał być kimś bardzo podobnym do nas. Czyli na pewno nie stąd.
- Wywodzi się z odległej wody — potwierdził moje podejrzenia posłaniec.
- Przedstawił się może jakoś?
Ailil przytaknął po swojemu — zaciskając prawą dłoń w pięść, powiedział, że i owszem, jako Eliot.
- Eliot? - zdumiałem się.
Jeżeli to ten sam Eliot, o którym pomyślałem, to... prędzej spodziewałbym się powrotu tych, którzy dawno temu opuścili Ziemię.
Ailila nie warto było pytać, czy przybysz wyglądał jak ciemnoniebieskoskóry olbrzym — trelanie widzieli w zupełnie innym spektrum barw i dla nich mógł wyglądać jak brązowoskóry kolos, czy też jakoś jeszcze inaczej.
To jednak musiał być on, no bo jakiego innego Eliota, spośród tych, których dane mi było poznać, stać było na przybycie niezapowiedzianym? Ciekaw byłem, co takiego mogło go do nas sprowadzać.
- Jeżeli chcecie się z nim spotkać, to służymy pomocą. Możemy zapewnić wam pojazd z eskortą, możliwe jest również wynurzenie się na zewnątrz razem z całą sferą. Trasa została już wprowadzona, wystarczy dotknąć największej ikony na wyświetlaczu.
Spojrzałem w bok na niewielki, ścienny interfejs, na którym pojawiła się nowa, dwa razy większa od sąsiednich ikona i szeroko się uśmiechnąłem.
Czy wspominałem już, że podobała mi się ich nienachalna uprzejmość? Nawet coraz bardziej. Całą sferą jeszcze nie mieliśmy sposobności się wynurzać. To może być wcale ciekawe nowe doświadczenie.
- Jak najbardziej chcemy i myślę, że skorzystamy z tej drugiej opcji. Eliot, jeśli to t e n Eliot, jest naszym starym przyjaciel. Dziękuję, że nam o nim powiedziałeś. Jeżeli to wszystko, to życzę miłego dnia.
Być może tylko tak mi się zdawało, bo co ja tam wiedziałem o ich mowie ciała, ale trelanin spojrzał na mnie, jakbym właśnie powiedział coś niezmiernie dziwnego. Zważając na to, że nigdy nie mogłem być do końca pewny poprawności automatycznego tłumaczenia, coś w tym mogło być.
I cokolwiek by tak naprawdę nie było, Ailil udzielił nie reprymendy, a wyłącznie krótkiej instrukcji na powrót (dotknąć ikony ponownie — kto by pomyślał!), w geście pożegnania wyrzucił przed siebie dłoń i po chwili zostało po nim ledwie kilka bąbelków powietrza. Jego zadanie zostało wykonane.
Uprzejmi, a do tego konkretni i znikający jak błyskawica. W każdym razie jakiś podwodny jej odpowiednik.
- Kochanie! — krzyknąłem w głąb bąbla. - Mam złą wiadomość! Właściwie — mimo wszystko uśmiechnąłem się pod nosem — dla ciebie dwie. Po pierwsze — nici z przytulania, a po drugie — jednak będziesz musiała się ubrać. Zakładaj spodnie i bluzkę — płyniemy z wizytą!
*
- Kiedy to ostatnio go widzieliśmy? — Rosita była równie zaintrygowana i uradowana jak ja. Nawet przeszła jej ochota na... to, czym mieliśmy się zająć, a ja miałem nadzieję, że wkrótce powróci.
- I co go do nas sprowadza?
- Jakieś dwa lata temu gdzieś w środkowej Europie — przypomniałem jej. Na drugą część pytania odpowiedziałem wzruszeniem ramion.
Ja również tego byłem i nadal pozostawałem ciekaw, a retoryczne pytania są po to, żeby takimi pozostały.
Jednak pewną koncepcję miałem.
- Jak go znam, to pewnie znowu chce nas w coś wmanewrować! — zaśmiałem się głośno.
Rosita spojrzała na mnie z ukosa i z podejrzanie miłym uśmiechem, odparła:
- No patrz, a ja głupia pomyślałam, że chce mi złożyć urodzinowe życzenia...
Przysięgam, że... nagle przestało mi być do śmiechu.
Na świecie mogło zmienić się niemal wszystko. Właściwie, to przez dziesiątki lat tak się stało. Niemal nic już nie pozostało takim jak za mojego dzieciństwa.
Na przykład nikt nie kupował biletu, żeby polecieć do Meksyku, Indii czy innej Ugandy i zwalczać tam biedę, głód, czy też domagać się sprawiedliwości lub czyjejś wolności. Jako że od dawna nie było już pieniędzy, co razem z bankami, korporacjami, kartelami, przestępcami, głodem, niesprawiedliwością i ubóstwem zlikwidowało potrzebę kupowania czegokolwiek, transport powietrzny ustąpił przed natychmiastową translokacją, a wraz ze zjednoczeniem ludzkości państwa, rządy i modne ideologie stały się zbędne — ostatecznie nie było kogo, od czego wyzwalać.
Zniknęła wszelka bieda, zbrodnia i głupota... oprócz tej największej — zapomnieć o urodzinach swojej kobiety.
Dzisiejszych. To dlatego tak bardzo chciała się... poprzytulać!
- Co kolega tak nagle mocno zbladł? — udała zdziwienie.
Jasne — dobij mnie! Nawet nie próbowałem tłumaczyć się tym, że po Przejściu wszyscy tak jakby urodziliśmy się na nowo. Więc wszyscy mamy urodziny jednego dnia, czyli dokładnie... nie dziś.
- Och, kochanie... - uderzyłem w skruchę, objąłem ją i mocno przytuliłem. - Naprawdę nie wiem, jak mogłem o nich zapomnieć. Nic mnie nie usprawiedliwia.
- Ja też nie wiem, ale zrozumiałabym, jeżeli tubylki byłyby choć trochę ładniejsze... — odparła w moje ramię.
Trochę zmiękła, ale nadal udawała zagniewaną.
- Tutaj nawet nie ma tubylek — zauważyłem wprost w jej skrywające ucho włosy, kończąc gorącym pocałunkiem, który potrafiłby stopić wszelkie lody i takimi samymi życzeniami:
- Wszystkiego Najlepszego! Które to już będą?
- No, no! Nie przeginaj! — zaśmiała się perliście, odchylając do tyłu głowę. Żeby móc spojrzeć mi prosto w oczy. - Przecież doskonale wiesz, że... kolejne dziewiętnaste.
Faktycznie, jak co roku, począwszy od roku naszego ślubu.
- W takim razie, w dniu twoich kolejnych dziewiętnastych urodzin, po raz kolejny możesz podziwiać kolejne nieziemskie widoki — zatoczyłem dłonią szeroki łuk.
Trel, ze wszystkiego, co było mi znane, najbardziej przypominał mi akwarium. Takie w kształcie kuli z nie wiedzieć czemu wieloma otworami, przez które woda czegoś nie chciała wyciekać. W środku podzielone na niezliczone, połączone tunelami bezkresne komory, tak całkiem na zewnątrz otulone znośną atmosferą, nieco niżej zaś porośnięte kilkudziesięcioma gatunkami mchów w tylu samo odcieniach niebieskiego i błękitu, które tworzyły na twardym, niemal płaskim podłożu, abstrakcyjny, aksamitny kobierzec. Nawet jeżeli nie było na nim istot, które to podłoże mogłoby zranić. W wodnych zwierciadłach przeglądały się tylko zielonkawe niebo, nieliczne chmury, słońce oraz wyłapujące jego promienie gigantyczne drzewo-kwiaty, które przekazywały je dalej podwodnemu światu.
Zwisające wokół nas świecące nici, pomiędzy które właśnie wpłynęliśmy, były tymi przekaźnikami. Powiedzmy, że ich półprzeźroczystymi, z pojedynczymi, grubymi włóknami żółtawego światła wewnątrz, korzeniami, czerpiącymi z wodnego świata wszystko, czego potrzebowały, w zamian wnoszące weń nieco zewnętrznego blasku. Wraz z jego ciepłem.
Wokół nich wytworzył się cały ekosystem, który wraz z położonymi głębiej, stanowił przeciwwagę dla bliższego naszym powłokom, zewnętrznego.
Taką absolutnie nie do przeważenia. Marne kilkadziesiąt widzialnych gołym okiem form życia kontra niepoliczone — nie było na to najmniejszej szansy. A jeżeli mówiłem niepoliczone, to dokładnie to miałem na myśli — nawet trelanie nie wiedzieli kto lub co zamieszkuje najgłębsze rejony ich sfery życia. W odróżnieniu od powierzchni, która od dawna nie miała przed nimi żadnych tajemnic.
- Już się ich trochę napodziwiałam — odpowiedziała cicho, nadal we mnie wtulona. - Jednak nie przestają mnie zachwycać. Wszechświat nie przestaje mnie zachwycać... — zakończyła głębokim westchnięciem.
Mnie też nie przestawały zachwycać: i wszechświat i ona.
Gdy pogodzeni, namiętnie się całując, przebiliśmy się przez cienką, wierzchnią warstwę zielono-błękitnej, stykającej się ze słońcem wody i pochyliły się ku nam przygięte mocnym podmuchem wiatru żółte kielichy mega kwiatów — zachwycała mnie nadal.
Przytuleni podpłynęliśmy do brzegu i razem, trzymając się za ręce, wyszliśmy nań po utworzonym z części śluzy trapie.
- Tutaj jestem moje gołąbeczki! — dobiegło nas, gdzieś spoza grubych jak pnie starych drzew, ciemnozielonych, gładkich łodyg, znajome wołanie.
Jako że z pewnością nie mógł nas zobaczyć, o naszym przybyciu musiała go powiadomić nasza sfera. Trelanie nigdy nie robili niczego na pół gwizdka.
Ustaliliśmy kierunek i poszliśmy za głosem. Po przedarciu się przez kilka linii kwiatów wyszliśmy na otwartą przestrzeń, na której... trudno byłoby go nie dostrzec.
Cóż, dopiero gdy go zobaczyłem, zrozumiałem, dlaczego to nie on przyszedł do nas.
Co nie dawało spokoju pewnej wyjątkowo dociekliwej części mojego umysłu, której potrzeba wiedzy w końcu została zaspokojona.
Okazało się, że... czegóż to nie robi się dla dobrego wejścia! Eliot bez wątpienia takiego chciał i przyznaję, że wyszło mu to całkiem nieźle.
Na takim skromnym, wychowanym na minionej antykulturze, ziemianinie jak ja, otoczenie sprawiało wrażenie, jakbym znajdował się w filmowym studio. Takim z lat sześćdziesiątych lub pięćdziesiątych, w którym kręcono tani film science fiction o życiu na innej planecie.
Pokrywające podłogę niebieskie, kędzierzawe porosty, monstrualne kwiaty, przy których wyglądałeś i czułeś się jak liliput, żadnych bzyczących owadów, czy przemykających po zielonkawym niebie ptaków i szurających pomiędzy nogami żyjątek — wszystko razem wzięte było mocno surrealistyczne. Całości dopełniał, wisienką na torcie był... siedzący pośród tego na wielkim, białym, wyściełanym amarantowym atłasem zdobnym krześle, jakby jakiś zwariowany reżyser, nasz przyjaciel Eliot.
- Ha! — parsknąłem głośno. - Niechże zgadnę! Ludwik XIV, wersja dla olbrzymów?
- Raczej XIII — oceniła Rosita, z trudem powstrzymując się od śmiechu.
Eliot machnął lekceważąco dłonią:
- A kto by tam ich liczył! Tych wszystkich Ludwików! Uznałem, że to po prostu przedmiot, godny naszej solenizantki — wyznał, po czym wstał i z ręką na sercu wydeklamował:
- Rosito, życzę ci wszystkiego najlepszego w dniu... twoich dziewiętnastych urodzin! Kwiatów nie przyniosłem, bo były już na miejscu. Co prawda nie tak piękne, jak ty, ale większych próżno szukać!
Skłonił się przed nią, jak nie przymierzając przed jakąś starożytną królową — niemal do samej ziemi, pocałował w dłoń i ustąpił miejsca.
Rosita, nawet bez tego całego królewskiego złota, promieniała jak ona, a nad nim to już się wręcz rozpłynęła.
- Zostaniesz moim nowym mężem — powiadomiła go, aby następnie mnie, że zaraz po tym, jak się ze mną rozwiedzie.
Eliot natychmiast wszystkiego się domyślił.
- Oj, niedobry Diego! — pogroził mi palcem. - Czyżby ktoś tutaj zapomniał o czyichś urodzinach?
Sądzę, że jeżeli nadal potrafiłbym kogoś znienawidzić, on byłby tym pierwszym. Tylko niech robi tak dalej.
Eliot spojrzał w moje spochmurniałe oczy i... tylko się zaśmiał.
Rosita zaś spojrzała na nas obu — jak na szaleńców i przypomniała, że przecież żartowała.
- Nie wygłupiajcie się chłopaki, a ty kochanie chodź do mnie — przywołała mnie przymilnym głosem i gestem. — Bardzo chętnie podzielę się z tobą swoim tronem. Powinien być taki jak nasze królestwo — wystarczająco duży dla nas obojga.
Okazało się, że jednak nie było i skończyło się na tym, że usiadła mi na kolanach.
Czyli, że dobrze się skończyło.
- Znajdź sobie w końcu jakąś miłą olbrzymkę i przestań mi robić za konkurencję — mrugnąłem porozumiewawczo do Eliota, który na taką propozycję tylko szeroko się uśmiechnął. Jego lud do takich spraw podchodził dosyć beztrosko. - A ten twój Kraken — zmieniłem temat — też gdzieś się tu kręci?
Wskazałem na niebo.
- Kraken? - Eliot nie posiadał się ze zdumienia, które, z chwilą, gdy połapał się, o co tak naprawdę pytałem, zamieniło się w rozbawienie. - A to dobre! — parsknął i pokręcił głową. - To już nie ośmiornica, kalmar lub smok?
- Powiedzmy, że awansował — uśmiechnąłem się pod nosem. - Ucieszy się z tego?
- Doprawdy nie wiem, ale na pewno się nie zmartwi i... ty też nie musisz — przylecieliśmy razem. Tylko chwilowo gdzieś się zapodział...
Spojrzał badawczo do góry i dodał z przekąsem:
- No wiesz, Krakeny i smoki tak mają...
- À propos smoka — wtrąciła się solenizantka — Nie wiesz, co też się dzieje z naszym drogim profesorem Summersem?
Eliot zrobił tajemniczą minę typu „pewnie, że wiem, ale i tak Wam... na razie nie powiem” i istotnie — nie powiedział nic, prócz tego, że obiecał dochować sekretu.
Nie był to pierwszy raz, kiedy profesor przepadał, a on dochowywał jego sekretu. Ostatnimi laty nasz oddany przyjaciel dosyć regularnie udawał się na tajemnicze eskapady — najczęściej gdzieś pod ziemię. Ciągnęło go do niej jak... no właśnie — jak geologa, którym w głębi serca nadal się czuł, pomimo że wraz z wiekiem przybyło mu fakultetów z innych dziedzin.
My woleliśmy poza, choć podział na „na” i „poza” mocno stracił na znaczeniu. Wraz z powszechnym zrozumieniem, że dzielenie wszechświata na kawałki nie ma sensu.
Na nowo odkryty okazał się jednością i nijak się miał do nauk, jakimi od tysięcy lat raczyli ludzkość jej zarządcy. Jakimi od niego ją odgradzali. Prawdziwy okazał się o wiele bardziej skomplikowanym, bo do ogarnięcia doszły nam wzajemne relacje zamieszkujących go i przybywających na Ziemię istot i jednocześnie prostszym, bo odeszło uczenie się o nim kompletnych bredni.
- No dobra, skoro tak, to zaczekamy na relację profesora — stwierdziłem. - A tymczasem... mów, w co chcesz nas wkręcić.
Życzenia i ten cały pomysł z krzesłem były bardzo miłe i udane, ale nie sądzę, żeby przyleciał wyłącznie na jej urodziny — pochwalić się, że takie ma. Pomysły. Skądkolwiek go ku nam przywiało.
Eliot, naturalnie nie byłby Eliotem, gdyby zechciał tak od razu odpowiedzieć... na tak bezpośrednie pytanie.
- A wy? Co w a s tutaj sprowadza?
Rosita pogłaskała mnie po policzku i odparła, że to samo co zwykle — ciekawość.
- Co pewien czas w tym sektorze naszej galaktyki odbywają się konferencje. No wiesz — machnęła dłonią — zapoznawanie nowych gatunków, wymiana technologii, poglądów, pomysłów...
- Plotek — podpowiedziałem.
- Plotek też — zgodziła się z uśmiechem. — Ale głównie pomysłów. Jako wodne stworzenia mają ich wiele na zagospodarowywanie morskich akwenów, gotowych technologii oczywiście też. Przeważnie biotechnologii. Syreni są bardzo nimi zainteresowani.
Eliot również był — nimi.
- Właśnie miałem o nich zapytać.
W czasach naszego dzieciństwa nie było to takie oczywiste, ale obecnie to powszechna wiedza, że oprócz rozumnych ras z powierzchni i wewnętrznej Ziemi, zamieszkują ją i takie podwodne: nieczłekokształtne delfiny, wieloryby, ośmiornice, kalmary i właśnie oni — syreni. Generalnie do nas podobni, tylko... trochę bardziej opływowi.
Na podobieństwo naszych gościnnych gospodarzy.
W czasach przed Przejściem kilkorgu z nich udało się przeniknąć ze starych legend i rycin do fotografii, a nawet krótkich filmów, jednak dopiero po nim oficjalnie do wspólnej rzeczywistości. Wszystkim i wkrótce po tym, gdy zrozumieli, że taką się stała.
Wnosząc do niej własne spojrzenie.
- Właściwie, to jesteśmy do nich na przyczepkę — uświadomiłem go. - Myślałem, że to my, jako naziemni, sprawimy trelanom najwięcej kłopotu, ale...
- Syreni wcale nie czują się tutaj jak ryby w wodzie — dokończyła za mnie Rosita, po czym na powrót przejąłem pałeczkę:
- Jej skład niezbyt im odpowiada, tak że również muszą używać własnych habitatów. Poza tym, poza nami jest tutaj mnóstwo innych naziemnych, no i jeszcze więcej podwodnych.
- W każdym razie jest interesująco. Zejdź z nami pod powierzchnię, to sam się przekonasz — podsumowała i poprosiła Rosita.
Eliot nie miał nic przeciwko. Myślę, że skoro już sprawił, nam — przybyciem, a Rosicie — urodzinową niespodziankę, to chyba zostało mu jeszcze dużo wolnego czasu...
...na wyjaśnienie, jaka jeszcze potrzeba, go do nas sprowadza.
O czym nie omieszkałem mu przypomnieć.
- Znaleźliśmy ziemskich uciekinierów — wyznał, już bez owijania w bawełnę.
Spojrzeliśmy po sobie z Rositą ze zdumieniem. Od czegoś musiał zacząć i wybrał od nas zadziwienia. Nie tym, że ich odnaleziono, lecz...
- Nie wiedziałam, że gdzieś zaginęli. Przecież doskonale wiemy, gdzie się znajdują i... raczej nic nam do tego — przypomniała mu Rosita. - My tworzymy swoją rzeczywistość, a oni własną.
Gdy to mówiła, była pewna swego, ale potem zaczęła w to wątpić. Przecież tak mogło być do niedawna, czyli do... jego nieoczekiwanej wizyty.
- A razem — wspólną — przypomniał z kolei jej Eliot. - I owszem, wiemy — potwierdził. - Znajdują się niedaleko stąd, a konkretnie: znaleźli się... - zawiesił głos, spojrzał na nas znacząco i dokończył:
- ...w potrzebie.
Te dwa ostatnie słowa wypowiedział wyjątkowo wolno i jednocześnie dobitnie, a ja poczułem, jak przepływają przeze mnie dawno nieodczuwane emocje — niespodziewanie naszła mnie ochota ruszyć im z odsieczą. Naprawdę nie wiem dlaczego.
Przecież niewiele mnie obchodzili, nawet niezbyt często o nich myślałem. Jak dopiero co powiedziała Rosita — wybrali własną drogę i... już.
Teraz, po jego słowach, coś jakby zaczęło mnie uwierać. Jakaś stara świadomość, że to jednak rodacy, ziemianie, a teraz coś im zagrażało. Bo chyba to oznaczało owo — w potrzebie?
Nieco przygnieciony tą myślą i jednocześnie moim słodkim ciężarem poprawiłem się na tronie i już miałem o to dopytać, kiedy ubiegła mnie Rosita.
- Przecież nie pomożemy komuś, kto naszej pomocy nie chce — zauważyła.
Czyli że zwątpienie całkiem jej nie opuściło.
Eliot przyznał, że to raczej oczywiste i na pewno nic na siłę, a pomóc zawsze można wyłącznie tym, którzy tej pomocy będą chcieli, bo... o czymś nie pomyśleliśmy.
- Mianowicie? — zapytałem.
- Że oni też mogli i nadal mogą czegoś nie chcieć i że mogli i również mogą... się zmienić.
Miał rację, trochę tego nie uwzględniliśmy. A niby takie mądre i wszechświatowe stały się z nas istoty! Z takiej zwykłej i zwykłego Rosity i Diego z Zapatillias. Być może wręcz zbyt mądre i wszechświatowe. Mieliśmy umieć przejrzeć każdego oraz siebie — w głąb przestrzeni i czasu, co było ciekawym i pouczającym doświadczeniem, ale... niekoniecznie za każdym razem i wszystkich, w tym tych, którzy nas pozostawili. Na pewną śmierć — jak wtedy myśleliśmy. Choć nawet wtedy wielu uważało, że śmierci nie ma — jest tylko zmiana. Poza tym potrafiło nam umknąć to, co tu i teraz. Nadal nie byliśmy wszechwiedzący.
Może tak było lepiej — jaki wówczas nasze życie miałoby sens?
- Czy myśleliście — mówił dalej — że oni wszyscy udali się w kosmos z własnej woli? Że nikogo z nich nie zaszantażowano, nie uprowadzono? Że wszyscy byli źli i zepsuci do szpiku kości. Że powiedziano im prawdę? A ilu z nich pozostawiło na Ziemi rodziny, ukochanych? Swoje szczęście?
Oboje z Rositą przyznaliśmy przed nim i przed sobą, że mogliśmy być tego świadomi, ale niewiele o tym rozmyślaliśmy. A jemu, że nadal był ekspertem od ziemskich spraw. Od tych dawnych szalonych Ziemian z powierzchni planety.
Którzy oprócz rodzin pozostawili zdewastowany świat i zainfekowane wpajanymi od pokoleń kłamstwami umysły. Może akurat nie byli to ci oszukani czy uprowadzeni, ale... niemal każdy, kto żył w tamtych czasach na Ziemi, był współwinny jej fatalnego stanu.
Choćby przez samą bierność. W tym, że wszystko zakończyło się dobrze, niewiele było naszej zasługi. Wszechświat nam w tym dopomógł, to on zadecydował.
- Opowiadaj więc od początku, a my będziemy pilnie słuchali — poprosiłem go i zaraz pomyślałem o Krakenie.
Smoku.
Jego towarzyszu i przyjacielu. Istocie z wielkich przestrzeni — międzygwiezdnym podróżniku.
Oni byli niedaleko w przestrzeni kosmicznej, a on dla odmiany podobnie w takiej zwykłej. Wąchał sobie jedyne kwiatki w znanej mi okolicy, jakie mógł, nie zgniatając, lub podziwiał się w którymś z wodnych luster, czy też robił cokolwiek, co było rozrywką dla jemu podobnych istot i... czekał.
Na nas.
Na Eliota, który zakończy opowieść.
Na nas, którzy jej wysłuchamy, co nie obędzie się bez konsekwencji — bez wątpienia poprzez nią znowu zostaniemy przez niego w coś wkręceni. Przecież historia najbardziej lubiła się powtarzać, a nasza wspólna — Eliotem.
Oni byli niedaleko — pomyślałem ponownie — i nawet jeżeli to niedaleko wibrowało w niższej częstotliwości niż my, to nadal mogliśmy do niego zajrzeć, a nawet wejść z nim w interakcję. Z nimi. W drugą stronę było to niemożliwe.
- Słuchajcie więc uważnie — rozpoczął swoją opowieść, jak przystało na dobrego bajarza. - Zapewne wiecie już, że nic nie jest takim, jakim się wydaje...
...tylko takim, jakim jest — dokończyłem w myślach.
Gdzieś już to słyszałem.
Historia lubiła się powtarzać Eliotem, a Eliot sam sobą.
Czasami profesorem Summersem.
Jak my wszyscy.
Lato 2020
Pamiętajcie — Nic nie jest takim, jakim się wydaje, tylko takim, jakim jest.
Howgh!
Połączenie łagodnego kołysania i niebieskiej, migotliwej poświaty z bezgłośnie tańczącymi do rytmu podwodnych prądów, lekko prześwitującymi w świetle pędów światłorośli, podłużnymi, zielonymi wodorostami tworzyło wybitnie uspokajającą mieszankę. Ona dopomogła mi szybko zapaść w medytację a z niej... wybudził mnie lekki kuksaniec.
No cóż, szykowałem się do czego innego, a wyszedł z tego sen bez sennych marzeń. Co do łokcia na moich wrażliwych żebrach — na pewno nie był mój i jak to dowolny ludzki łokieć — raczej twardy.
- Och rzesz… — stęknąłem. - Czym sobie na to zasłużyłem? Czyżbym chrapał? No i kiedy zdążyłaś się do mnie przyłączyć? Jakoś sobie tego nie przypominam — spojrzałem na nią podejrzliwie i stanowczo zażądałem:
- Natychmiast przyznaj się, że chciałaś wykorzystać moją nieprzytomność!
Rosita zachichotała tak samo dziewczęco, jak wtedy, gdy się poznawaliśmy. To było tak dawno temu, a ona nadal potrafiła być dokładnie taka, jak wtedy. I nawet wyglądałaby dokładnie tak, jak wtedy — gdyby niedawno nie skróciła włosów o połowę.
Te na jej nodze, którą gołą zarzuciła na mnie, przekręcając się na miękkim materacu, właśnie zaczęły odrastać, niemiłosiernie łaskocząc moją goliznę.
- Nie możesz pamiętać, bo już spałeś, tym razem nie chrapałeś i... mogę się przyznać wyłącznie do tego, że chciałam się do ciebie przytulić — szepnęła mi wprost do ucha. - No, ale skoro już wspomniałeś o wykorzystywaniu... to dla ciebie mogę zmienić zdanie — zachichotała ponownie, przyciągając mnie zarzuconą nogą, po czym ugryzła lekko to samo, do którego dopiero co mi szeptała ucho.
W jednej chwili odeszły mnie pomysły typu przekręcenia się na drugi bok. Mnie kołysanie usypiało, ją najwyraźniej pobudzało.
- Ale to... raczej na później — niespodziewanie wylała na mnie wiadro zimnej wody. - Teraz ktoś się do nas dobija.
No proszę, czyli naprawdę posądziłem ją zupełnie bezpodstawnie! Rosita nie chciała wykorzystać mojej nieprzytomności, ona... chciała skorzystać z mojej przytomności. To dla niej mnie obudziła — po prostu nie chciało jej się wstawać i witać gości!
Jak to miło, że potrafiła nie myśleć wyłącznie o sobie!
- A ja, jak rozumiem, mam się dowiedzieć kto i czego chce. Obiecanki macanki, a głupiemu... trzeba iść do drzwi! - skrzywiłem się i zaśmiałem ponuro, wstając. - Wiedz, że to sobie zapamiętam oraz że pójdę, ale zanim to zrobię, powiedz mi przynajmniej,
k o c h a n i e, czy to nadal wieczór, czy już poranek?
W świecie, w którym słońce operowało przez pośredników oraz stosunkowo nieduże otwory, niełatwo nam było określić porę dnia, a na rano mieliśmy zaplanowane kolejne spotkanie i jeżeli zaspaliśmy, to mogli kogoś do nas posłać. Żeby nam uprzejmie o nim przypomniał. Miejscowi, ponad zdalne połączenie bardziej cenili sobie bezpośredni kontakt. No i zawsze byli uprzejmi. W taki nienarzucający się sposób, który bardzo mi odpowiadał.
- Spokojnie, spałeś tylko godzinę i nie mów do mnie k o c h a n i e — pogroziła mi palcem. - Mów do mnie: kochanie...
Własną wersję wypowiedziała tak namiętnym, połączonym z powłóczystym spojrzeniem głosem, że aż zmiękły mi kolana a ciarki poczułem nawet w najmniejszym palcu u nogi.
- Spójrz, do czego mnie doprowadziłaś, kobieto! - jęknąłem, czując, że dla odmiany coś mi twardnieje. - Jak ja teraz pójdę? Chyba że... może jednak się namyślisz? Nie masz ochoty przegoni... to znaczy — przywitać natręta? Słyszałem, że autochtoni wielce sobie cenią twoje mądre towarzystwo.
Rosita, niestety, nie dała się podejść, a propozycję zagrania w papier nożyce kamień skwitowała, pokazując mi wystający z kamienia czubek nożyczek, czyli nadal popularną figę, po czym wskazała dłonią na moje porzucone nieopodal lniane spodnie.
- Spojrzałam i wiesz, jak na spodenki założysz jeszcze portki, to nikt niczego nie zauważy. Oczywiście wolałabym, żebyś t e r a z nigdzie nie odchodził, ale skoro ktoś musi... to trudno. Ja do spodni musiałabym założyć jeszcze bluzkę — dodała po chwili.
Co miało tłumaczyć całe jej zachowanie, czyli oznaczać, że w żadnym wypadku nie jest leniwa, lecz podobnie do mnie — praktyczna. A kolejnym, m o i m praktycznym posunięciem będzie... gościa od razu pożegnać.
Czas ucieka — żona czeka!
- Dla mnie możesz cały czas chodzić w samych majtkach — mruknąłem pod nosem, wciągając spodnie. - Poza tym, jak powinnaś już wiedzieć, nasza nagość nie robi na nich najmniejszego wrażenia. Przecież sami nigdy się nie ubierają, a na domiar tego fizycznie i mentalnie są zbyt od nas odmienni.
- W takim razie — w czym masz problem — ponownie, tym razem wymownie spojrzała na moje dolne partie ciała. - Sam sobie przeczysz... ale mniejsza z tym — machnęła lekceważąco dłonią i rozkosznie się przeciągnęła. - Dla ciebie mogłabym nawet bez majtek, byleby było wystarczająco ciepło i bez świadków. Nawet takich, którym w ogóle to nie przeszkadza. Wracaj szybko.
- Nie musisz mi tego mówić — zaśmiałem się.
Naturalnie miała rację — z tym całym przeczeniem własnym słowom, ale i tak wolałem pójść do śluzy ubranym. Choćby i w same, beżowoszare, płócienne spodnie.
Nasze tymczasowe lokum było czymś na kształt przeźroczystego od środka i matowego z zewnątrz, zanurzonego w wodzie, wielkiego, wypełnionego zdatną do oddychania mieszanką gazów bąbla. Śluza przy nim wyglądała jak przyklejona do niego jego miniaturka — zupełnie jakby nasz, przytwierdzony do odległego dna grubą, jak moje dwie nogi razem wzięte łodygą bąbel zaczął pączkować, a przy tym pączku właśnie pojawiła się akuszerka.
Lub akuszer.
Co do istot obojnaczych ciężko mi było się zdecydować, jak mam o nich myśleć.
Niełatwo również było nam nazywać ich po imieniu. Nie dlatego, że nie były one możliwe do wymówienia przez ziemskiego człowieka — przyczyna była inna, prosta i prozaiczna: nie potrafiliśmy dostrzec ich indywidualnych cech. Nawet po dwunastu dniach z nimi obcowania, tak dla mnie, jak i dla Rosity, wszyscy wyglądali tak samo.
Tak samo wysokie i szczupłe, pokryte połyskliwą, mieniącą się srebrem i granatem skórą sylwetki z ledwie widoczną oznaką cechy płci. A widoczną wyłącznie dlatego, że ubrań oczywiście nie nosili. Do tego jedna w drugą z wydłużonymi czaszkami zwieńczonymi o ton ciemniejszym, kostnym grzebieniem na samym jej środku oraz umieszczonymi cokolwiek po bokach głowy krągłymi, złocistymi oczami. Nie zapominając o rozmieszczonych po obu stronach krótkiej szyi skrzelach oraz błonach pławnych pomiędzy palcami wszystkich czterech czteropalczastych kończyn.
Także pod pachami.
Jeden z nich, delikatnie poruszając dolnymi kończynami, unosił się po drugiej stronie biologicznej przesłony, która w tym miejscu, dla wygody rozmówców, była przejrzysta po obu stronach. Na przywitanie zwyczajowo wyrzucił przed siebie dłoń z szeroko rozstawionymi palcami, drugą włączając umieszczony w okolicach ludzkiego gardła translatujący komunikator.
- Witaj Przyjacielu Diego! — zadudnił po hiszpańsku jego wewnętrzny odpowiednik. - Jestem Ailil, posłaniec. Wybacz, że przeszkadzam w odpoczynku — wykonał gest bardzo podobny do czynionego na ciele chrześcijańskiego krzyża, co zapewne miało wyrażać skruchę lub zakłopotanie. Trelanie mieli gest na każdą okazję. - Usprawiedliwia mnie jedynie to, że przywiodła mnie do Was ważna sprawa — niedawno ktoś poprosił o pilne z Wami spotkanie.
Odruchowo spojrzałem na przejrzystą, niemal jedwabistą w dotyku podłogę i położone głęboko pod nią, czyli pod nami, rozświetlone bioluminescencją podwodne miasto.
Czy też raczej coś, co my zwykliśmy określać miastem wyłącznie ze względu na skoncentrowanie w jednym miejscu wielu... powiedzmy, że istot.
Osobiście, to lokalne zagęszczenie trelan i ich budowli, nazywałem Chaosem — niedawno z niego wróciliśmy.
Ailil dostrzegł moje spojrzenie i nawet je prawidłowo zinterpretował.
- Nie w Kręgu — zaprzeczył.
Właśnie tak nazywali je oni. Wszystkie, jakie wybudowali, nawet jeżeli nie były one weń wpisane.
- Ponad światem — wskazał dłonią ku miejscu, gdzie według niego on się kończył.
Pod podziurawionym licznymi otworami sklepieniem, z których to otworów wnikała pod nie odrobina słonecznego światła, również poprzez spływające z nich światłorośle.
Z jego drugiej strony, gdzie zaczynał się ten dla nas, bo tylko ponad ich mogliśmy poruszać się swobodnie i bez pomocy, wyglądały one jak porośnięte na brzegach wielkimi, jak znane nam drzewa, bladożółtymi kwiatami jeziora.
Jeżeli ktoś tam na nas czekał, to musiał być kimś bardzo podobnym do nas. Czyli na pewno nie stąd.
- Wywodzi się z odległej wody — potwierdził moje podejrzenia posłaniec.
- Przedstawił się może jakoś?
Ailil przytaknął po swojemu — zaciskając prawą dłoń w pięść, powiedział, że i owszem, jako Eliot.
- Eliot? - zdumiałem się.
Jeżeli to ten sam Eliot, o którym pomyślałem, to... prędzej spodziewałbym się powrotu tych, którzy dawno temu opuścili Ziemię.
Ailila nie warto było pytać, czy przybysz wyglądał jak ciemnoniebieskoskóry olbrzym — trelanie widzieli w zupełnie innym spektrum barw i dla nich mógł wyglądać jak brązowoskóry kolos, czy też jakoś jeszcze inaczej.
To jednak musiał być on, no bo jakiego innego Eliota, spośród tych, których dane mi było poznać, stać było na przybycie niezapowiedzianym? Ciekaw byłem, co takiego mogło go do nas sprowadzać.
- Jeżeli chcecie się z nim spotkać, to służymy pomocą. Możemy zapewnić wam pojazd z eskortą, możliwe jest również wynurzenie się na zewnątrz razem z całą sferą. Trasa została już wprowadzona, wystarczy dotknąć największej ikony na wyświetlaczu.
Spojrzałem w bok na niewielki, ścienny interfejs, na którym pojawiła się nowa, dwa razy większa od sąsiednich ikona i szeroko się uśmiechnąłem.
Czy wspominałem już, że podobała mi się ich nienachalna uprzejmość? Nawet coraz bardziej. Całą sferą jeszcze nie mieliśmy sposobności się wynurzać. To może być wcale ciekawe nowe doświadczenie.
- Jak najbardziej chcemy i myślę, że skorzystamy z tej drugiej opcji. Eliot, jeśli to t e n Eliot, jest naszym starym przyjaciel. Dziękuję, że nam o nim powiedziałeś. Jeżeli to wszystko, to życzę miłego dnia.
Być może tylko tak mi się zdawało, bo co ja tam wiedziałem o ich mowie ciała, ale trelanin spojrzał na mnie, jakbym właśnie powiedział coś niezmiernie dziwnego. Zważając na to, że nigdy nie mogłem być do końca pewny poprawności automatycznego tłumaczenia, coś w tym mogło być.
I cokolwiek by tak naprawdę nie było, Ailil udzielił nie reprymendy, a wyłącznie krótkiej instrukcji na powrót (dotknąć ikony ponownie — kto by pomyślał!), w geście pożegnania wyrzucił przed siebie dłoń i po chwili zostało po nim ledwie kilka bąbelków powietrza. Jego zadanie zostało wykonane.
Uprzejmi, a do tego konkretni i znikający jak błyskawica. W każdym razie jakiś podwodny jej odpowiednik.
- Kochanie! — krzyknąłem w głąb bąbla. - Mam złą wiadomość! Właściwie — mimo wszystko uśmiechnąłem się pod nosem — dla ciebie dwie. Po pierwsze — nici z przytulania, a po drugie — jednak będziesz musiała się ubrać. Zakładaj spodnie i bluzkę — płyniemy z wizytą!
*
- Kiedy to ostatnio go widzieliśmy? — Rosita była równie zaintrygowana i uradowana jak ja. Nawet przeszła jej ochota na... to, czym mieliśmy się zająć, a ja miałem nadzieję, że wkrótce powróci.
- I co go do nas sprowadza?
- Jakieś dwa lata temu gdzieś w środkowej Europie — przypomniałem jej. Na drugą część pytania odpowiedziałem wzruszeniem ramion.
Ja również tego byłem i nadal pozostawałem ciekaw, a retoryczne pytania są po to, żeby takimi pozostały.
Jednak pewną koncepcję miałem.
- Jak go znam, to pewnie znowu chce nas w coś wmanewrować! — zaśmiałem się głośno.
Rosita spojrzała na mnie z ukosa i z podejrzanie miłym uśmiechem, odparła:
- No patrz, a ja głupia pomyślałam, że chce mi złożyć urodzinowe życzenia...
Przysięgam, że... nagle przestało mi być do śmiechu.
Na świecie mogło zmienić się niemal wszystko. Właściwie, to przez dziesiątki lat tak się stało. Niemal nic już nie pozostało takim jak za mojego dzieciństwa.
Na przykład nikt nie kupował biletu, żeby polecieć do Meksyku, Indii czy innej Ugandy i zwalczać tam biedę, głód, czy też domagać się sprawiedliwości lub czyjejś wolności. Jako że od dawna nie było już pieniędzy, co razem z bankami, korporacjami, kartelami, przestępcami, głodem, niesprawiedliwością i ubóstwem zlikwidowało potrzebę kupowania czegokolwiek, transport powietrzny ustąpił przed natychmiastową translokacją, a wraz ze zjednoczeniem ludzkości państwa, rządy i modne ideologie stały się zbędne — ostatecznie nie było kogo, od czego wyzwalać.
Zniknęła wszelka bieda, zbrodnia i głupota... oprócz tej największej — zapomnieć o urodzinach swojej kobiety.
Dzisiejszych. To dlatego tak bardzo chciała się... poprzytulać!
- Co kolega tak nagle mocno zbladł? — udała zdziwienie.
Jasne — dobij mnie! Nawet nie próbowałem tłumaczyć się tym, że po Przejściu wszyscy tak jakby urodziliśmy się na nowo. Więc wszyscy mamy urodziny jednego dnia, czyli dokładnie... nie dziś.
- Och, kochanie... - uderzyłem w skruchę, objąłem ją i mocno przytuliłem. - Naprawdę nie wiem, jak mogłem o nich zapomnieć. Nic mnie nie usprawiedliwia.
- Ja też nie wiem, ale zrozumiałabym, jeżeli tubylki byłyby choć trochę ładniejsze... — odparła w moje ramię.
Trochę zmiękła, ale nadal udawała zagniewaną.
- Tutaj nawet nie ma tubylek — zauważyłem wprost w jej skrywające ucho włosy, kończąc gorącym pocałunkiem, który potrafiłby stopić wszelkie lody i takimi samymi życzeniami:
- Wszystkiego Najlepszego! Które to już będą?
- No, no! Nie przeginaj! — zaśmiała się perliście, odchylając do tyłu głowę. Żeby móc spojrzeć mi prosto w oczy. - Przecież doskonale wiesz, że... kolejne dziewiętnaste.
Faktycznie, jak co roku, począwszy od roku naszego ślubu.
- W takim razie, w dniu twoich kolejnych dziewiętnastych urodzin, po raz kolejny możesz podziwiać kolejne nieziemskie widoki — zatoczyłem dłonią szeroki łuk.
Trel, ze wszystkiego, co było mi znane, najbardziej przypominał mi akwarium. Takie w kształcie kuli z nie wiedzieć czemu wieloma otworami, przez które woda czegoś nie chciała wyciekać. W środku podzielone na niezliczone, połączone tunelami bezkresne komory, tak całkiem na zewnątrz otulone znośną atmosferą, nieco niżej zaś porośnięte kilkudziesięcioma gatunkami mchów w tylu samo odcieniach niebieskiego i błękitu, które tworzyły na twardym, niemal płaskim podłożu, abstrakcyjny, aksamitny kobierzec. Nawet jeżeli nie było na nim istot, które to podłoże mogłoby zranić. W wodnych zwierciadłach przeglądały się tylko zielonkawe niebo, nieliczne chmury, słońce oraz wyłapujące jego promienie gigantyczne drzewo-kwiaty, które przekazywały je dalej podwodnemu światu.
Zwisające wokół nas świecące nici, pomiędzy które właśnie wpłynęliśmy, były tymi przekaźnikami. Powiedzmy, że ich półprzeźroczystymi, z pojedynczymi, grubymi włóknami żółtawego światła wewnątrz, korzeniami, czerpiącymi z wodnego świata wszystko, czego potrzebowały, w zamian wnoszące weń nieco zewnętrznego blasku. Wraz z jego ciepłem.
Wokół nich wytworzył się cały ekosystem, który wraz z położonymi głębiej, stanowił przeciwwagę dla bliższego naszym powłokom, zewnętrznego.
Taką absolutnie nie do przeważenia. Marne kilkadziesiąt widzialnych gołym okiem form życia kontra niepoliczone — nie było na to najmniejszej szansy. A jeżeli mówiłem niepoliczone, to dokładnie to miałem na myśli — nawet trelanie nie wiedzieli kto lub co zamieszkuje najgłębsze rejony ich sfery życia. W odróżnieniu od powierzchni, która od dawna nie miała przed nimi żadnych tajemnic.
- Już się ich trochę napodziwiałam — odpowiedziała cicho, nadal we mnie wtulona. - Jednak nie przestają mnie zachwycać. Wszechświat nie przestaje mnie zachwycać... — zakończyła głębokim westchnięciem.
Mnie też nie przestawały zachwycać: i wszechświat i ona.
Gdy pogodzeni, namiętnie się całując, przebiliśmy się przez cienką, wierzchnią warstwę zielono-błękitnej, stykającej się ze słońcem wody i pochyliły się ku nam przygięte mocnym podmuchem wiatru żółte kielichy mega kwiatów — zachwycała mnie nadal.
Przytuleni podpłynęliśmy do brzegu i razem, trzymając się za ręce, wyszliśmy nań po utworzonym z części śluzy trapie.
- Tutaj jestem moje gołąbeczki! — dobiegło nas, gdzieś spoza grubych jak pnie starych drzew, ciemnozielonych, gładkich łodyg, znajome wołanie.
Jako że z pewnością nie mógł nas zobaczyć, o naszym przybyciu musiała go powiadomić nasza sfera. Trelanie nigdy nie robili niczego na pół gwizdka.
Ustaliliśmy kierunek i poszliśmy za głosem. Po przedarciu się przez kilka linii kwiatów wyszliśmy na otwartą przestrzeń, na której... trudno byłoby go nie dostrzec.
Cóż, dopiero gdy go zobaczyłem, zrozumiałem, dlaczego to nie on przyszedł do nas.
Co nie dawało spokoju pewnej wyjątkowo dociekliwej części mojego umysłu, której potrzeba wiedzy w końcu została zaspokojona.
Okazało się, że... czegóż to nie robi się dla dobrego wejścia! Eliot bez wątpienia takiego chciał i przyznaję, że wyszło mu to całkiem nieźle.
Na takim skromnym, wychowanym na minionej antykulturze, ziemianinie jak ja, otoczenie sprawiało wrażenie, jakbym znajdował się w filmowym studio. Takim z lat sześćdziesiątych lub pięćdziesiątych, w którym kręcono tani film science fiction o życiu na innej planecie.
Pokrywające podłogę niebieskie, kędzierzawe porosty, monstrualne kwiaty, przy których wyglądałeś i czułeś się jak liliput, żadnych bzyczących owadów, czy przemykających po zielonkawym niebie ptaków i szurających pomiędzy nogami żyjątek — wszystko razem wzięte było mocno surrealistyczne. Całości dopełniał, wisienką na torcie był... siedzący pośród tego na wielkim, białym, wyściełanym amarantowym atłasem zdobnym krześle, jakby jakiś zwariowany reżyser, nasz przyjaciel Eliot.
- Ha! — parsknąłem głośno. - Niechże zgadnę! Ludwik XIV, wersja dla olbrzymów?
- Raczej XIII — oceniła Rosita, z trudem powstrzymując się od śmiechu.
Eliot machnął lekceważąco dłonią:
- A kto by tam ich liczył! Tych wszystkich Ludwików! Uznałem, że to po prostu przedmiot, godny naszej solenizantki — wyznał, po czym wstał i z ręką na sercu wydeklamował:
- Rosito, życzę ci wszystkiego najlepszego w dniu... twoich dziewiętnastych urodzin! Kwiatów nie przyniosłem, bo były już na miejscu. Co prawda nie tak piękne, jak ty, ale większych próżno szukać!
Skłonił się przed nią, jak nie przymierzając przed jakąś starożytną królową — niemal do samej ziemi, pocałował w dłoń i ustąpił miejsca.
Rosita, nawet bez tego całego królewskiego złota, promieniała jak ona, a nad nim to już się wręcz rozpłynęła.
- Zostaniesz moim nowym mężem — powiadomiła go, aby następnie mnie, że zaraz po tym, jak się ze mną rozwiedzie.
Eliot natychmiast wszystkiego się domyślił.
- Oj, niedobry Diego! — pogroził mi palcem. - Czyżby ktoś tutaj zapomniał o czyichś urodzinach?
Sądzę, że jeżeli nadal potrafiłbym kogoś znienawidzić, on byłby tym pierwszym. Tylko niech robi tak dalej.
Eliot spojrzał w moje spochmurniałe oczy i... tylko się zaśmiał.
Rosita zaś spojrzała na nas obu — jak na szaleńców i przypomniała, że przecież żartowała.
- Nie wygłupiajcie się chłopaki, a ty kochanie chodź do mnie — przywołała mnie przymilnym głosem i gestem. — Bardzo chętnie podzielę się z tobą swoim tronem. Powinien być taki jak nasze królestwo — wystarczająco duży dla nas obojga.
Okazało się, że jednak nie było i skończyło się na tym, że usiadła mi na kolanach.
Czyli, że dobrze się skończyło.
- Znajdź sobie w końcu jakąś miłą olbrzymkę i przestań mi robić za konkurencję — mrugnąłem porozumiewawczo do Eliota, który na taką propozycję tylko szeroko się uśmiechnął. Jego lud do takich spraw podchodził dosyć beztrosko. - A ten twój Kraken — zmieniłem temat — też gdzieś się tu kręci?
Wskazałem na niebo.
- Kraken? - Eliot nie posiadał się ze zdumienia, które, z chwilą, gdy połapał się, o co tak naprawdę pytałem, zamieniło się w rozbawienie. - A to dobre! — parsknął i pokręcił głową. - To już nie ośmiornica, kalmar lub smok?
- Powiedzmy, że awansował — uśmiechnąłem się pod nosem. - Ucieszy się z tego?
- Doprawdy nie wiem, ale na pewno się nie zmartwi i... ty też nie musisz — przylecieliśmy razem. Tylko chwilowo gdzieś się zapodział...
Spojrzał badawczo do góry i dodał z przekąsem:
- No wiesz, Krakeny i smoki tak mają...
- À propos smoka — wtrąciła się solenizantka — Nie wiesz, co też się dzieje z naszym drogim profesorem Summersem?
Eliot zrobił tajemniczą minę typu „pewnie, że wiem, ale i tak Wam... na razie nie powiem” i istotnie — nie powiedział nic, prócz tego, że obiecał dochować sekretu.
Nie był to pierwszy raz, kiedy profesor przepadał, a on dochowywał jego sekretu. Ostatnimi laty nasz oddany przyjaciel dosyć regularnie udawał się na tajemnicze eskapady — najczęściej gdzieś pod ziemię. Ciągnęło go do niej jak... no właśnie — jak geologa, którym w głębi serca nadal się czuł, pomimo że wraz z wiekiem przybyło mu fakultetów z innych dziedzin.
My woleliśmy poza, choć podział na „na” i „poza” mocno stracił na znaczeniu. Wraz z powszechnym zrozumieniem, że dzielenie wszechświata na kawałki nie ma sensu.
Na nowo odkryty okazał się jednością i nijak się miał do nauk, jakimi od tysięcy lat raczyli ludzkość jej zarządcy. Jakimi od niego ją odgradzali. Prawdziwy okazał się o wiele bardziej skomplikowanym, bo do ogarnięcia doszły nam wzajemne relacje zamieszkujących go i przybywających na Ziemię istot i jednocześnie prostszym, bo odeszło uczenie się o nim kompletnych bredni.
- No dobra, skoro tak, to zaczekamy na relację profesora — stwierdziłem. - A tymczasem... mów, w co chcesz nas wkręcić.
Życzenia i ten cały pomysł z krzesłem były bardzo miłe i udane, ale nie sądzę, żeby przyleciał wyłącznie na jej urodziny — pochwalić się, że takie ma. Pomysły. Skądkolwiek go ku nam przywiało.
Eliot, naturalnie nie byłby Eliotem, gdyby zechciał tak od razu odpowiedzieć... na tak bezpośrednie pytanie.
- A wy? Co w a s tutaj sprowadza?
Rosita pogłaskała mnie po policzku i odparła, że to samo co zwykle — ciekawość.
- Co pewien czas w tym sektorze naszej galaktyki odbywają się konferencje. No wiesz — machnęła dłonią — zapoznawanie nowych gatunków, wymiana technologii, poglądów, pomysłów...
- Plotek — podpowiedziałem.
- Plotek też — zgodziła się z uśmiechem. — Ale głównie pomysłów. Jako wodne stworzenia mają ich wiele na zagospodarowywanie morskich akwenów, gotowych technologii oczywiście też. Przeważnie biotechnologii. Syreni są bardzo nimi zainteresowani.
Eliot również był — nimi.
- Właśnie miałem o nich zapytać.
W czasach naszego dzieciństwa nie było to takie oczywiste, ale obecnie to powszechna wiedza, że oprócz rozumnych ras z powierzchni i wewnętrznej Ziemi, zamieszkują ją i takie podwodne: nieczłekokształtne delfiny, wieloryby, ośmiornice, kalmary i właśnie oni — syreni. Generalnie do nas podobni, tylko... trochę bardziej opływowi.
Na podobieństwo naszych gościnnych gospodarzy.
W czasach przed Przejściem kilkorgu z nich udało się przeniknąć ze starych legend i rycin do fotografii, a nawet krótkich filmów, jednak dopiero po nim oficjalnie do wspólnej rzeczywistości. Wszystkim i wkrótce po tym, gdy zrozumieli, że taką się stała.
Wnosząc do niej własne spojrzenie.
- Właściwie, to jesteśmy do nich na przyczepkę — uświadomiłem go. - Myślałem, że to my, jako naziemni, sprawimy trelanom najwięcej kłopotu, ale...
- Syreni wcale nie czują się tutaj jak ryby w wodzie — dokończyła za mnie Rosita, po czym na powrót przejąłem pałeczkę:
- Jej skład niezbyt im odpowiada, tak że również muszą używać własnych habitatów. Poza tym, poza nami jest tutaj mnóstwo innych naziemnych, no i jeszcze więcej podwodnych.
- W każdym razie jest interesująco. Zejdź z nami pod powierzchnię, to sam się przekonasz — podsumowała i poprosiła Rosita.
Eliot nie miał nic przeciwko. Myślę, że skoro już sprawił, nam — przybyciem, a Rosicie — urodzinową niespodziankę, to chyba zostało mu jeszcze dużo wolnego czasu...
...na wyjaśnienie, jaka jeszcze potrzeba, go do nas sprowadza.
O czym nie omieszkałem mu przypomnieć.
- Znaleźliśmy ziemskich uciekinierów — wyznał, już bez owijania w bawełnę.
Spojrzeliśmy po sobie z Rositą ze zdumieniem. Od czegoś musiał zacząć i wybrał od nas zadziwienia. Nie tym, że ich odnaleziono, lecz...
- Nie wiedziałam, że gdzieś zaginęli. Przecież doskonale wiemy, gdzie się znajdują i... raczej nic nam do tego — przypomniała mu Rosita. - My tworzymy swoją rzeczywistość, a oni własną.
Gdy to mówiła, była pewna swego, ale potem zaczęła w to wątpić. Przecież tak mogło być do niedawna, czyli do... jego nieoczekiwanej wizyty.
- A razem — wspólną — przypomniał z kolei jej Eliot. - I owszem, wiemy — potwierdził. - Znajdują się niedaleko stąd, a konkretnie: znaleźli się... - zawiesił głos, spojrzał na nas znacząco i dokończył:
- ...w potrzebie.
Te dwa ostatnie słowa wypowiedział wyjątkowo wolno i jednocześnie dobitnie, a ja poczułem, jak przepływają przeze mnie dawno nieodczuwane emocje — niespodziewanie naszła mnie ochota ruszyć im z odsieczą. Naprawdę nie wiem dlaczego.
Przecież niewiele mnie obchodzili, nawet niezbyt często o nich myślałem. Jak dopiero co powiedziała Rosita — wybrali własną drogę i... już.
Teraz, po jego słowach, coś jakby zaczęło mnie uwierać. Jakaś stara świadomość, że to jednak rodacy, ziemianie, a teraz coś im zagrażało. Bo chyba to oznaczało owo — w potrzebie?
Nieco przygnieciony tą myślą i jednocześnie moim słodkim ciężarem poprawiłem się na tronie i już miałem o to dopytać, kiedy ubiegła mnie Rosita.
- Przecież nie pomożemy komuś, kto naszej pomocy nie chce — zauważyła.
Czyli że zwątpienie całkiem jej nie opuściło.
Eliot przyznał, że to raczej oczywiste i na pewno nic na siłę, a pomóc zawsze można wyłącznie tym, którzy tej pomocy będą chcieli, bo... o czymś nie pomyśleliśmy.
- Mianowicie? — zapytałem.
- Że oni też mogli i nadal mogą czegoś nie chcieć i że mogli i również mogą... się zmienić.
Miał rację, trochę tego nie uwzględniliśmy. A niby takie mądre i wszechświatowe stały się z nas istoty! Z takiej zwykłej i zwykłego Rosity i Diego z Zapatillias. Być może wręcz zbyt mądre i wszechświatowe. Mieliśmy umieć przejrzeć każdego oraz siebie — w głąb przestrzeni i czasu, co było ciekawym i pouczającym doświadczeniem, ale... niekoniecznie za każdym razem i wszystkich, w tym tych, którzy nas pozostawili. Na pewną śmierć — jak wtedy myśleliśmy. Choć nawet wtedy wielu uważało, że śmierci nie ma — jest tylko zmiana. Poza tym potrafiło nam umknąć to, co tu i teraz. Nadal nie byliśmy wszechwiedzący.
Może tak było lepiej — jaki wówczas nasze życie miałoby sens?
- Czy myśleliście — mówił dalej — że oni wszyscy udali się w kosmos z własnej woli? Że nikogo z nich nie zaszantażowano, nie uprowadzono? Że wszyscy byli źli i zepsuci do szpiku kości. Że powiedziano im prawdę? A ilu z nich pozostawiło na Ziemi rodziny, ukochanych? Swoje szczęście?
Oboje z Rositą przyznaliśmy przed nim i przed sobą, że mogliśmy być tego świadomi, ale niewiele o tym rozmyślaliśmy. A jemu, że nadal był ekspertem od ziemskich spraw. Od tych dawnych szalonych Ziemian z powierzchni planety.
Którzy oprócz rodzin pozostawili zdewastowany świat i zainfekowane wpajanymi od pokoleń kłamstwami umysły. Może akurat nie byli to ci oszukani czy uprowadzeni, ale... niemal każdy, kto żył w tamtych czasach na Ziemi, był współwinny jej fatalnego stanu.
Choćby przez samą bierność. W tym, że wszystko zakończyło się dobrze, niewiele było naszej zasługi. Wszechświat nam w tym dopomógł, to on zadecydował.
- Opowiadaj więc od początku, a my będziemy pilnie słuchali — poprosiłem go i zaraz pomyślałem o Krakenie.
Smoku.
Jego towarzyszu i przyjacielu. Istocie z wielkich przestrzeni — międzygwiezdnym podróżniku.
Oni byli niedaleko w przestrzeni kosmicznej, a on dla odmiany podobnie w takiej zwykłej. Wąchał sobie jedyne kwiatki w znanej mi okolicy, jakie mógł, nie zgniatając, lub podziwiał się w którymś z wodnych luster, czy też robił cokolwiek, co było rozrywką dla jemu podobnych istot i... czekał.
Na nas.
Na Eliota, który zakończy opowieść.
Na nas, którzy jej wysłuchamy, co nie obędzie się bez konsekwencji — bez wątpienia poprzez nią znowu zostaniemy przez niego w coś wkręceni. Przecież historia najbardziej lubiła się powtarzać, a nasza wspólna — Eliotem.
Oni byli niedaleko — pomyślałem ponownie — i nawet jeżeli to niedaleko wibrowało w niższej częstotliwości niż my, to nadal mogliśmy do niego zajrzeć, a nawet wejść z nim w interakcję. Z nimi. W drugą stronę było to niemożliwe.
- Słuchajcie więc uważnie — rozpoczął swoją opowieść, jak przystało na dobrego bajarza. - Zapewne wiecie już, że nic nie jest takim, jakim się wydaje...
...tylko takim, jakim jest — dokończyłem w myślach.
Gdzieś już to słyszałem.
Historia lubiła się powtarzać Eliotem, a Eliot sam sobą.
Czasami profesorem Summersem.
Jak my wszyscy.
Lato 2020
Kolory