BUSZMEN
Poniższe opowiadanie jest próbą spojrzenia na sytuację, w jaką wspólnie zawędrowaliśmy — głównie poprzez wizje Petyra Dynowa.
I nadal fantazją.
Siostrom i Braciom Australijczykom.
Czarodziej podszedł do mnie jako pierwszy. Choć tego, jak go nazywają, dowiedziałem się nieco później. W tamtej chwili był po prostu szczupłym, wysokim, z sięgającymi do ramion kasztanowymi włosami białym chłopakiem, który postanowił się ze mną przywitać. To znaczy — tak pomyślałem, jak tylko zaczął się do mnie zbliżać i przestałem zaraz po tym, gdy... zaczął mnie obwąchiwać. Zupełnie jak pies, który złapał jakiś trop, przy czym pies po zakończeniu swojej psiej czynności, nawet jeżeli by mógł i chciał, nie potrafiłby autorytarnie stwierdzić:
- Buszmen. Wyciągnęli cię z krzaków.
Gdyby tylko powiedział to kpiąco, a mnie od chwili złapania nie przestało być wszystko jedno, no bo niby co dobrego mogło czekać kogoś, kto wkrótce za sobą będzie miał ogrodzenie z drutu kolczastego, a przed sobą twardą, ślepą ścianę, to na pewno bym się o to obruszył i, kto wie, może nawet poruszył w jego stronę pięścią.
A tak zapadłem się jedynie głębiej w pryczę. Od myślenia o tym, co mógłbym osiągnąć i kim mógłbym zostać, jeżeli nikt by mi w tym nie przeszkadzał, lepsze było popadnięcie w całkowitą obojętność. A na pewno mniej bolesne.
- Tego wywąchać się nie da. A już na pewno nie po tym, jak zabrali moje stare ciuchy i potraktowali mnie tymi swoimi odkażającymi środkami — powiedziałem na odczepnego, odwracając się od niego do drewnianej ściany. - Nadal piecze mnie po nich skóra.
- Przejdzie — odparł chłopak. - No i masz rację — nie da, ale ludzie ukrywają się albo w miastach, albo w interiorze, tak że szansa na to, że odgadnę za pierwszym razem, była całkiem spora. Pewnie pięćdziesięcioprocentowa, a na całe sto procent to nie jesteś w tym sam. Masz nas.
Na te naiwne słowa szybko obróciłem się w jego stronę. Jasne! M a m i c h! Czterech ludzi których po raz pierwszy w życiu ujrzałem pięć minut temu — wchodząc do baraku. Lecz zamiast mu to wygarnąć, zapytałem:
- A ty skąd się tutaj wziąłeś?
Chłopak wzruszył ramionami:
- Mnie tu nie ma.
Nawet go rozumiałem. Wyparcie, tak samo, jak obojętność, było jedną z dróg ucieczki przed ponurą rzeczywistością. Ani lepszą, ani gorszą — po prostu wyimaginowaną.
- W takim razie... mnie też tu nie ma — stwierdziłem, ponownie zapadając się głębiej w niewygodną pryczę.
- Nie, t y tu jesteś — stoisz samotnie przed twardą, ślepą ścianą.
Jego dokładny opis tego, co przed chwilą widziałem we własnej głowie, pokonał moją zaplanowaną obojętność i poderwał na równe nogi.
- Skąd... ty... — wydukałem i z racji dalszej słownej niemocy wymownie na nią wskazałem.
Skąd wiesz, co w niej miałem? O czym myślałem?
Chłopak uśmiechnął się zatrzymanym w czasie przez mistrza Leonarda uśmiechem Mona Lisy połączonym z tym z małych posążków grubych buddów i... bez słowa wyszedł na zewnątrz.
Stojący w kącie ryży dryblas natychmiast przysunął się bliżej i parodiując dyskrecję, głośno oznajmił:
- Właśnie zostałeś zaczarowany przez Czarodzieja!
Uniosłem głowę, żeby móc spojrzeć w jego, jak się okazało, zielone oczy. Rudy całkiem słusznie uznał to za zachętę i bez ponaglania mówił dalej:
- Wkrótce przestaniesz zastanawiać się nad tym, skąd i zaczniesz doceniać. Znaczy się — jego czarodziejską moc, czy tam sztukę. Właściwie sam nie wiem co, ale jednego jestem pewien jak własnych pięciu palców — za niedługo się przekonasz, że bez niego w tym naszym grajdołku nie byłoby tak wesoło!
Wesoło! W zbudowanym na wzór sowieckich i niemieckich obozów koncentracyjnych ośrodku reorientacji niechętnych przyjmowaniu eksperymentalnych medycznych preparatów! A to ciekawe!
- Na a na początek musisz wiedzieć, że każdy tutaj ma jakiś pseudonim i wyłącznie nim się posługuje. Mnie nazywają Kieł — uśmiechnął się, ukazując smutną pustkę po wybitym lub zgubionym — swoje przezwisko już znasz.
Wyłącznie pseudonimem? Czyżby w ten sposób odgradzali się od dawnego życia, do którego zapewne nie spodziewali się powrócić? Najprawdopodobniej tak, w każdym razie, moje przezwisko mi pasowało. Przecież byłem nim naprawdę — raptem kilka miesięcy, które ciągnęły się jak lata, ale jednak.
Po sobie Kieł przedstawił mi pozostałych towarzyszy niedoli: starszego, siwowłosego i siwobrodego pana, z racji podobieństwa do pewnego filmowego amanta ochrzczonego Ramirezem i młodego niebieskookiego blondynka, przez wzgląd na jego mikrą postać nazwanego Omikronem.
Zaraz po spóźnionej wymianie grzeczności rozległa się syrena.
- To nic takiego. Wzywają nas na kolację — uspokoił mnie Ramirez.
*
Stołówka była kilkunastokrotnie większym od naszego i tak samo, jak nasz, zbitym z lichych desek, bogatym w drewniane stoły i ławki barakiem. Za nim był barak z prysznicami i wychodek, choć Kieł twierdził, że logicznie rzecz biorąc, powinno być dokładnie na odwrót, bo przecież po jedzeniu najpierw idziesz się wysrać. Tyłek myjesz na końcu.
- Pamiętaj, żeby niczego nie jeść i nie pić, dopóki Czarodziej nie da znaku, że można — właśnie trącił mnie łokciem pod żebro.
Pogładziłem je i spojrzałem na niego z pretensją, którą on zupełnie się nie przejął, tak więc tylko głośno westchnąłem, po czym poszukałem wzrokiem Czarodzieja. Stał oparty jedną nogą o ścianę zaraz obok okienka, z którego wydawano posiłki i w kolejce do którego nasz barak był gdzieś na szarym końcu.
- No wiesz, strażnicy czasami potrafią coś do niego dodać — Kieł wykonał gest dosypywania. - Jakieś oddziaływające na wolną wolę psychotropy, czego tak po prawdzie od dłuższego czasu już nie robią — zachichotał. - Dokładnie od dnia, kiedy to w niewytłumaczalny sposób z naszych talerzy zaczęły się przemieszczać do ich i dziwnym trafem był to ten sam dzień, w którym przywieźli Czarodzieja. Wyobraź sobie, że jak już oprzytomnieli, jakimś cudem udało im się oba fakty połączyć, no i wzięli go na spytki. Myśleli, że jak go swoim zwyczajem trochę poobijają i pokopią elektrycznym pastuchem, to zaraz przyzna się do wszystkiego, do czego chcieli, żeby się przyznał, ale... — Kieł zawiesił głos i uśmiechnął się z dziką satysfakcją:
-...skąd biedaki mogli wiedzieć, z kim mają do czynienia? Tak po prawdzie, to nikt wtedy tego nie wiedział i nadal nie rozumie, kim on jest, co nikomu z jego obecności korzystać w niczym nie przeszkadza, a wracając do wątku — co któryś się na niego zamachnął, to zamiast w niego trafiał w kolegę, to samo z elektrycznym pastuchem. Jak już mieli dosyć, zapowiedział im, że od tej pory będą doświadczali wszystkiego złego, co uczynią innym. Można by rzec: Taka błyskawiczna karma. Od tamtej chwili...
Sam już wiedziałem co:
- Macie spokój — dokończyłem. - Ale i tak obawiacie się, że znowu zaczną was paść prochami.
- Jak już się raz człowiek poparzy, to potem nawet na zimnie dmucha, no i nie macie, tylko mamy — poprawił mnie.
No tak, ja też tu byłem i nawet zdążyłem zauważyć, że ci, w odróżnieniu od naszych białych, szarych kombinezonach zachowują się wyjątkowo potulnie. A przecież tyle o ich brutalności się nasłuchałem i nawet zacząłem myśleć, że były to tylko plotki. Teraz wiedziałem, że jednak nie i dlaczego tutaj nie jest tak, jak wieść szeroko niosła, a oprócz niezrozumienia postaci Czarodzieja, nie rozumiałem, dlaczego strażnicy nie wezwą jakichś posiłków czy też innych ciemnych mocy, którym służą.
- Przecież zaraz by ich wywalili z roboty! — zaśmiał się z mojego pomysłu Kieł. - A gdzie im będzie lepiej? Nawet ten ich łysy doktorek, spec od prania mózgów opowieściami dziwnej treści, siedzi cicho jak mysz pod miotłą i ani myśli się spod niej wysunąć. Tego wieczora, kiedy Czarodziej przyszedł na jego codzienną pogadankę i spojrzał na niego tym swoim przenikliwym wzrokiem, zaraz mu się wszystko odmieniło i w końcu zaczął mówić prawdę — że to, co do tej pory nam wciskał, to był straszny bullshit. Tak, jakbyśmy o tym nie wiedzieli — zakończył, parskając śmiechem.
Ponownie spojrzałem na Czarodzieja, który nieodmiennie tkwił w dawnym miejscu. Jeszcze bardziej nim zaintrygowany, nadal bez pojęcia kim może być i ze zrozumieniem, że powiedział mi prawdę — jego naprawdę tu nie było, ponieważ... w każdej chwili mógł odejść. Gdyby tylko tak zechciał, nie sądzę, aby znalazł się ktokolwiek zdolny go zatrzymać. Tylko dlaczego jeszcze tego nie zrobił? Co więcej — dlaczego w o g ó l e tu był?
Być może, skoro zrobił tak wiele dla innych... był tu właśnie dla nich? To znaczy — dla nas. Dla nas Wszystkich.
To, że dzięki niemu zapanował tu względny spokój, swoiste status quo, nie zmieniło faktu, że nadal było to więzienie, a on czekał, aż zbiorą się wszyscy, których będzie mógł z niego wyswobodzić, aby... gdzieś tam ich zaprowadzić. Jak dla mnie mogło to być dokładnie gdziekolwiek — byle dalej stąd. Na myśl o swobodzie moje serce zatrzepotało w piersiach niby, nomen omen, uwięziony w nich dziki ptak.
- Czarodziej niedawno powiedział, że jeszcze nie dziś ani nie pojutrze, ale wkrótce wszyscy stąd odejdziemy — potwierdził moje domysły Kieł. - Podobno gdzieś, gdzie nigdy nie stanęła ludzka stopa i gdzie nie sięgnął nas knowania tych szaleńców, którzy tak cudnie urządzają dla nas świat. Wierz mi, że po tym, co już w jego wykonaniu zobaczyłem, nie zwątpię w ani jedno jego słowo. Ten pan ma nie tylko niezrozumiałe dla nas moce, ten pan ma plan.
Tymczasem pan, który podobno miał plan, kiwnął potakująco głową nad naszymi metalowymi miskami z jakąś nieznanego składu i pochodzenia breją, które właśnie odbieraliśmy z okienka. Pozostałych zadowolił sam certyfikat jej koszerności, ja, zanim usiadłem z pozostałymi do jednego stołu i spróbowałem, musiałem wiedzieć, czy warto.
- Da się to zjeść? — zagadnąłem go.
- Nie smakuje jak u mamy — uśmiechnął się pod nosem. - Ale przecież jesteś Buszmenem, więc musiałeś jeść nawet gorsze rzeczy.
Ba! Bywało, że przez dłuższy czas nie jadałem wcale. Po nim byle co smakowało jak ambrozja.
- Fakt — zaśmiałem się, przebierając łyżką w misce na wpół rozgotowane kawałki jakichś warzyw. - Nawet nieźle pachnie — dodałem, powąchawszy.
- Zjeść się da, ale dupy nie urywa — podpowiedział od stołu Ramirez.
- Cierpliwości... — poradził mu znad swojej miski Omikron i wszyscy, którzy to usłyszeli, wybuchnęli śmiechem — ja, pewnie dlatego, że usłyszałem to po raz pierwszy, podśmiewałem się jeszcze z tego, siedząc przy stole i skrobiąc łyżką po dnie miski. Było dokładnie tak, jak twierdził Ramirez, a co do wróżby Omikrona — trzeba będzie wykazać się tym, o czym wspomniał. Gdy nie miałem już czego wyskrobywać, dosiadł się do nas Czarodziej.
- Ty nie jesz? — skomentowałem to, że nie przyniósł swojego posiłku. - Rozumiem — pewnie wolisz kuchnię mamy — mrugnąłem porozumiewawczo.
- Najbardziej lubię kuchnię Mamy Natury — odmrugnął. - Miałby ktoś na nią ochotę? — zwrócił się do naszych współlokatorów.
Chłopakom na jego zapytanie mocno zaświeciły się oczy, lecz nim zdążyłem dopytać, czym się tak ekscytują, on już pytał, na jakie owoce miałbym ochotę. Po nagłym poruszeniu zebranych wniosłem, że chodziło o coś więcej ponad zwykłe rozpatrzenie się w moich gustach i zaspokojenie jego ciekawości. Zdaje się, że on potrafiłby zorganizować dowolne, o jakie bym poprosił, a ja...
- ...dawno nie jadłem awokado — wymieniłem pierwszy, jaki przyszedł mi na myśl.
- W takim razie, dziś na deser będzie awokado — poklepał mnie po przyjacielsku po plecach.
W jego głosie nie było obietnicy, w jego głosie była gwarancja dostawy, do tego błyskawicznej. Poczułem się tak, jakbym już trzymał je w dłoni.
**
- Czyżby czwartkową nocą zajeżdżał tutaj obwoźny warzywniak?
- No masz, a to już czwartek? - parsknął cicho Omikron. Odpowiedziały mu chichoty pozostałych.
Chłopcy najwyraźniej nieźle się bawili, ciągnąc celowo nieuświadomionego mnie za najdalsze baraki, w najciemniejszą część obozu. Celem nieuświadomienia oczywiście miała być dobra zabawa.
- Jeżeli Mahomet nie chce podejść do góry, to góra musi... — Czarodziej wskazał na mnie palcem, abym dokończył, a ja bezwiednie to zrobiłem:
- ...podejść do Mahometa.
- No i właśnie masz odpowiedź! — zaśmiał się, gdy wkraczaliśmy w głębszą ciemność.
Nawet nie miałem czasu żachnąć się na takie lekceważące traktowanie, a tym bardziej dopytać co ma na myśli, bo za nią... było zupełnie inne miejsce. Musiało być, ponieważ tam, gdzie przed chwilą byliśmy, była ciemna, choć oko wykol noc, tutaj zaś najwyraźniej wczesny ranek. Taki gorący, wilgotny i zielony, jak tylko gorący, zielony i wilgotny może być... atakujący wszystkie zmysł naraz tropikalny las. Ze zdumienia wgniotło mnie w miękką ziemię i odebrało mowę — ale na szczęście nie na stałe.
- Że gdzie niby tak nagle jesteśmy? — wyszeptałem, jak tylko ją odzyskałem, rozglądając się naokoło. A naokoło dżungla jako żywo. - No i przede wszystkim jak?
- Zapomniałeś o kiedy — podpowiedział mi Czarodziej. - Bo tutaj na przykład jest po ósmej rano, podczas gdy tam, gdzie niby powinniśmy przebywać, jest po północy... dnia następnego, czyli nie przedłużając: Witaj w ojczyźnie awokado! Świeższych nie znajdziesz — wskazał głową na nieodległe potężne drzewo.
Istotnie — z całą pewnością rosły na nim te owoce i być może była to nawet ich ojczyzna, co byłoby doskonałą wskazówką, gdzie się znajdujemy... gdybym tylko potrafił umiejscowić ich miejsce pochodzenia na mapie świata.
- Nie bardzo wiem, skąd one się wywodzą — przyznałem się.
- Meksyk. Południowy — podpowiedział mi Ramirez. - Z Meksyku pochodzą też Aztekowie, kukurydza, czekolada, fasola, dynia i...
- ... większość robotników w niektórych południowych stanach Stanów Zjednoczonych — zaśmiał się Kieł, ruszając w stronę obiecanego deseru.
Ramirez skomentował jego podpowiedź wzruszeniem ramion i poszedł za nim.
- Skoro tak twierdzi... — mrugnął do mnie, przechodząc obok.
- Byliście już tutaj?! — krzyknąłem za nimi.
- T u t a j nie — odpowiedział mi Omikron.
Co oznaczało, że byli z Czarodziejem w innych miejscach i właśnie dlatego to natychmiastowe przemieszczenie nie zrobiło na nich wrażenia.
- Ale... jak? — spojrzałem na niego. - Czy to jakaś teleportacja?
Czymkolwiek by ona, ponad natychmiastowe przemieszczanie się z miejsca do miejsca, nie była.
- Raczej coś jak przejście przez środek ronda zamiast naokoło — odparł, w najmniejszym stopniu nie przybliżając mnie tym przykładem do zrozumienia. - Taka droga na skróty, których jest wiele i którymi nauczyłem się przemieszczać. Kiedyś ci o tym opowiem, teraz... po prostu korzystaj — podał mi niewielki nóż i łyżeczkę.
Coś mi mówiło, że nawet jak mi o tym opowie, to i tak niczego nie zrozumiem. Pozostanie mi jedynie to, co przed chwilą zaproponował — korzystać. Inni, siedząc pod drzewem, już to robili.
- Nóż do przekrojenia awokado, a łyżeczka do wyjadania miąższu — uniosłem wysoko brwi. - Przygotowałeś się.
- Podobno tak trzeba się do nich zabierać — uśmiechnął się pod nosem. - Te leżące pod drzewem powinny być najlepsze.
Miał rację — były najlepsze... jakie w swoim życiu jadłem, a po raz w nim pierwszy spróbowałem kilka innych, rosnących w okolicy owoców, o których Czarodziej mówił, że są jadalne i smaczne i w tym również miał rację.
Gdy poczuliśmy nimi przesyt, zaproponował pójść się wykąpać i... dałem się zaskoczyć po raz... najpewniej kolejny. Tym razem przykrytemu ciężkimi szarymi chmurami skalistemu śnieżnemu pustkowiu i panującemu w nim przejmującemu zimnu.
- Gdzie jest to lodowe piekło i dlaczego akurat w nim się znaleźliśmy? — zaszczękałem zębami.
- Och, nie przesadzaj, jest ledwie minus dwa stopnie! — Czarodziej machnął lekceważąco dłonią, aby po chwili wskazać nią na niewysokie wzgórze, przed którym staliśmy. - Obiecuję ci, że jak dotrzemy na górę, będziesz zachwycony.
No cóż — awokado mi obiecał i słowa dotrzymał, a Omikron żadnej obietnicy z pewnością nie potrzebował — on już był zachwycony.
- To nie lodowe piekło, lecz Bajkowa Kraina — wykrzyknął, padając plecami w głęboki śnieg. Leżąc i śmiejąc się jak mały dzieciak, który po raz pierwszy w życiu widzi biały puch, nogami i ramionami zaczął rzeźbić w nim zniekształcone odbicie własnej sylwetki.
- On j e s t dzieciakiem, który po raz pierwszy widzi śnieg — podpowiedział mi konfidencjonalnym szeptem Czarodziej, za co zaraz dostał od Omikrona śnieżną kulką.
On nie pozostał mu dłużny i po chwili rozgorzała prawdziwa śnieżna bitwa, do której przyłączyliśmy się wszyscy i która zakończyła się tym samym, czym kończyła się jakakolwiek inna — ogólną przegraną.
Najbardziej ucierpiały od niej moje włosy i do samej krawędzi wzgórza przystawałem i wytrząsałem z nich śnieg, a i tak dotarłem do niej pierwszy i znowu musiałem przyznać Czarodziejowi rację — zostałem zachwycony!
Leżącym poniżej ciemnym jak smoła i gładkim jak ona jeziorem, nad którym unosiła się potężna mgła. Tknięty przeczuciem szybko do niego podbiegłem i zanurzyłem w nim dłoń — tak jak myślałem, woda była ciepła jak zupa. Taka w sam raz, żeby się nią nie poparzyć.
- To po trochu lodowe piekło i Bajkowa Kraina! — krzyknąłem do Omikrona. - To Islandia!
Zaśmiałem się jak głupi, Czarodziej pogratulował mi odgadnięcia, unosząc do góry kciuki, a ja czym prędzej wyplątałem się z kombinezonu i zanurzyłem po samą szyję w wodzie. Ciepło, jakie rozeszło się po moim ciele, było tak cudowne, że aż jęknąłem z rozkoszy.
Omikron, świecąc gołym bladym tyłkiem i wrzeszcząc jak szalony, plasnął zaraz obok mnie — wkrótce w wodzie byli wszyscy.
- Dzięki — powiedziałem do przepływającego obok mnie Czarodzieja.
- Proszę bardzo — odparł, ochlapując mnie wodą. - Tam — wskazał głową na przeciwległy brzeg — jest podwodna skalna półka, na której można przysiąść, nie raniąc sobie dupska. Ścigamy się do niej?
Nie chwaląc się — wygrałem i sapiąc po ciężkim wysiłku oraz plując gorzką od rozpuszczonych w niej minerałów wodą, sadowiąc się wygodnie na wyjątkowo gładkiej podwodnej skale, zapytałem:
- Skąd o niej wiedziałeś? Skąd w ogóle wiedziałeś o tym jeziorze? Byłeś już tutaj, czy też... — zakreśliłem dłonią w powietrzu wszystko znaczące kółko — ...po prostu wiedziałeś?
- Po prostu wiedziałeś — wraz ze słowami powtórzył mój gest. - Przestrzeń zawiera w sobie o niej samej informacje, wystarczy je sczytać.
- Pewnie tak, tylko najpierw trzeba się tego nauczyć — powiedziałem na wpół do siebie.
- Bardzo dobrze to ująłeś — pochwalił mnie. - I dobra wiadomość jest taka, że można. Można także porównać to do nauczenia się alfabetu — raz go poznawszy, zyskujesz dostęp do wiedzy zawartej w tych wszystkich do tego momentu tajemniczych prostokątnych obiektach zwanych książkami.
- Pod warunkiem, że znasz język, w którym zostały zapisane — zauważyłem.
- Przestrzeń posługuje się tylko jednym — twoim własnym, ale przecież nie o tym chciałeś porozmawiać. Chciałeś się dowiedzieć, skąd ja taki dziwny się wziąłem, dokąd zmierzam i dlaczego chcę zaciągnąć tam innych.
- Teraz ty bardzo dobrze to ująłeś! — zaśmiałem się.
- Wiedz, że ja też byłem Buszmenem — wyznał na początek. - To znaczy — tak jak i ty, stałem się nim z czasem, bo najpierw byłem zagubionym, nieprzystosowanym do życia na pustkowiu mieszczuchem. Przy tobie nie muszę rozwodzić się nad tym, że albo się do niego przystosujesz, albo wkrótce je stracisz. Wiele opcji do wyboru nie mając, wybrałem życie. Jakże inne od mojego poprzedniego. Z jednej strony trudniejsze, bo bez wygód i udogodnień, a z drugiej łatwiejsze, bo prostsze. To nowe, z dala od zgiełku i fałszu cywilizacji, powoli zaczęło je ze mnie wypierać, a w ich miejsce pojawiała się cisza tego, co mnie otaczało. Cisza Wielkiej Przestrzeni, Piasku, Kamieni, Roślin, Wody, przemykających w oddali Zwierząt, Owadów, Nieba, nielicznych Chmur i Gwiazd, które były nieme, dopóki myślałem o nich jako o czymś oddzielnym od siebie i ode mnie. Usłyszałem je, kiedy mój stan świadomości pozwolił mi postrzegać nas wszystkich jako cząstki Natury, cząstki Wszystkiego Co Jest, Części Całości. No a jak już je słyszałem, to zacząłem słuchać — dowiadując się, że sytuacja ze sztucznie wykreowanym stanem epidemii nie miała nas ludzi tak po prostu kopniakami zagnać do domów i zatrzasnąć nimi za nami drzwi, czy też inne obozowe bramy. Ona miała tak nakopać nam do dupy, żebyśmy... w końcu je ruszyli. Przejrzeli na oczy i zobaczyli cały absurd i zakłamanie rzeczywistości, jaką stworzyliśmy i wspieraliśmy i powiedzieli temu — dość. Dość okłamywania, zastraszania, zniewalania i robienia z nas głupców! My już tego nie potrzebujemy! My już za to dziękujemy! Teraz, mając za sobą takie doświadczenie, poprzez ludzi i całe życie stworzymy wolny od tego świat — dla ludzi i całego życia!
To chyba nie byłaby pierwsza taka próba — pomyślałem i wszedłem mu w pauzę:
- Brzmi znajomo i wspaniale, ale... niby kto ma go stworzyć? Przecież większość ludzi nadal pozostaje ślepa na to, o czym powiedziałeś, a na dodatek poprzez strach dała się zniewolić jeszcze bardziej!
- Część dała, to fakt — odparł Czarodziej — a druga wprost przeciwnie i myślę, że nieco się przeliczyłeś — według mojej wiedzy obecne globalne doświadczenie podzieliło ludzkość na pół. Nie równomiernie, bo w różnych częściach świata stosunek przebudzonych do śpiących przedstawia się różnie, ale w ogólnym rozrachunku właśnie tak to wygląda. Co daje nam wielką szansę stworzenia nowej jakości p o m i m o tych, którzy nie zechcą się przyłączyć: słabych i lękliwych. A właściwie to dzięki temu, jak jest i tak — to jest podział, ale przecież nie na zawsze. Przecież my ich nie odrzucimy i porzucimy. Drogę będą znali, a bram na niej nie będzie, w każdej chwili będą mogli się do nas przyłączyć — przekonani naszymi dokonaniami. A jeżeli tak bardzo nie będą mogli znieść pokoju i harmonii, jakie pomiędzy nami zapanują... to trudno. Jest wiele światów, na których można doświadczać. W domu Ojca mego jest mieszkań wiele...*
Zakończył znanym mi, pochodzącym z Biblii cytatem, lecz to nie jego znajomością mnie zaskoczył:
- Jakże to tak: Najpierw powiedziałeś, że ich nie odrzucimy i porzucimy, a zaraz potem, że jak im nie będą pasować nowe porządki, to mogą odejść: na inne światy — żachnąłem się. - I niby kto ich tam dostarczy? Obcy? — wskazałem palcem na niebo. - Ci sami, którzy mieli w końcu się nam pokazać i zaprowadzić porządek? No i jeszcze zaszprycowani — co z tymi, którzy przyjęli eliksir życia, który okazał się dla nich śmiertelny, ewentualnie mocno szkodliwy?
Czarodziej smutno się uśmiechając, wzruszył ramionami:
- Ty, ja i wielu innych go nie przyjęliśmy. I dlaczego? Bo nie uwierzyliśmy, tak jak ci, którzy to zrobili, że to jedyna droga do normalności. A dlaczego nie uwierzyliśmy? Zapewne dlatego, że tego, co było wcześniej, nie uważaliśmy za normalne. Poniektórzy zauważyli to już dawno temu, inni dopiero teraz, ale to nieistotne. Ważne jest to, aby to dostrzec, a normalne dopiero stworzymy. Natomiast ci, którzy sądzili inaczej, czym prędzej chcieli powrócić do tego, co było. Czego dokonać oczywiście nie sposób... ale na razie mniejsza z tym i w każdym razie — nie są zdolni pomyśleć, że można żyć inaczej, niż wyzyskując i będąc wykorzystywanym. Że ludzie się nie różnią, lecz uzupełniają i... takie tam. Krótko mówiąc — podział ludzkości przebiega nie inaczej jak poprzez świadomość. Jak nabiorą takowej jedności, sami chętnie do nas dołączą. Wtedy być może uda nam się pomóc im przezwyciężyć cielesne i umysłowe dolegliwości. Ci zaś, którzy umarli — umarli. Najwyraźniej ci, którzy poprzez nich kreują dla siebie rzeczywistość, aż tak wielu kreatorów nie potrzebują. Albo nie są zdolni tak wielu kontrolować. A co do pierwszej części twojego pytania: niby czyj porządek? — uśmiechnął się kpiarsko. - Łatwo zgadnąć, że raczej nie nasz i... zupełnie niepotrzebnie się bulwersujesz. Będzie dokładnie tak, jak powiedziałem: my ich nie odrzucimy, to oni będą chcieli się odłączyć, a tak naprawdę to musieli. Bo wiesz, to jest tak, jak w tym powiedzeniu: kto nie idzie naprzód, ten się cofa, a droga naprzód to inaczej powrót do tego, skąd wszystko wyszło. Źródła, Jedni, Pierwotnej Przyczyny, Stwórcy czy też Boga — jakkolwiek byś tego nie nazwał, chodzi o to samo. Wszystko z niego pochodzi i do niego powraca: wzbogacając go własnymi doświadczeniami. My zwykliśmy nazywać to ewolucją, która przebiega na wszystkich poziomach egzystencji jednocześnie: materialnym, umysłowym, duchowym i innych. Naturalnie za tą przyczyną, że wszystko pochodzi z jednego i jako takie zwyczajnie j e s t jednym. Dla nas wkrótce będzie to oznaczało wielką zmianę: Z wyższych poziomów istnienia — od samego Źródła, poprzez te bardziej zaawansowane w ewolucji, dotrze do nas energetyczna fala, która przeniknie przez wszystko i każdego, po swoim przejściu pozostawiając rzeczywistość całkowicie odnowioną. Częstotliwość drgań materii naszego lokalnego wszechświata wzrośnie na tyle, że przekroczymy granicę tego, co utarło się określać piątą gęstością, w której istoty niezdolne do miłości będą się czuły bardzo, ale to bardzo niekomfortowo, a nie będąc w stanie jej w sobie wzbudzić, będą wolały odejść. Naturalnie zostanie im zaoferowana możliwość przeniesienia się na odpowiednie dla nich światy. Z drugiej strony, nowa rzeczywistość będzie sprzyjać tym, którzy już ją w sobie mają. Można by to porównać do promocji wszystkich do starszej klasy: poradzą w niej sobie wyłącznie ci, którzy nie przespali lekcji współodczuwania w młodszych. Pozostali będą musieli powrócić do poprzedniej. No i o to obecnie jest ten cały rwetes... Pewne grupy istot, które wymyśliły sobie nie powracać do Źródła, chcąc zatrzymać na swoim niskim poziomie świadomości tylu ludzi, ilu będą do swoich przyszłych celów potrzebować, wzbudziły w nich i utrzymują odgradzający ich od odczuwania miłości lęk. A potrzebują ich do pozyskiwania poprzez nich podtrzymującej całą Kreację życiodajnej energii — dlatego, że sami się od niej odcięli. Taki paradoks — ponownie wzruszył pod wodą ramionami. - Oczywiście, jako że wszystko jest ze sobą połączone, ich działania niosą ze sobą także przeciwstawny skutek: ci, którzy do tej pory nie dostrzegali absurdu, w którym żyli, dzięki skrajnemu w końcu to zrobili i zaczęli się przeciw niemu buntować — najwznioślejsze uczucia wzbudzili w sobie niejako dla odzyskania emocjonalnej, duchowej i umysłowej równowagi.
- Czyli że podli nadal będą się podlić, a bardziej świadomi własnej boskości trochę się do Niego przybliżą — podsumowałem jego wywód. - Nadejdzie Sąd Ostateczny i cisi posiądą Królestwo Niebieskie** — nareszcie to zrozumiałem. No a ci tam, długo będą uciekać przed samymi sobą?
- No wiesz — Czarodziej uśmiechnął się niemal od uch do ucha — oni też są częścią Całości i tak po prawdzie dla niej działają, bo jakże mogłoby być inaczej, skoro są Jej częścią? Ostatecznie nawet szatan zostanie zbawiony. Przypomnij sobie to, co mówiłem o nakopaniu nam do tyłków, żebyśmy wreszcie je ruszyli.
- Ostatnich gryzą psy — wykrzywiłem się w uśmiechu zrozumienia.
- Dokładnie tak! — zaśmiał się głośno. - Do tego, żeby uciec przed niedźwiedziem, wcale nie trzeba biec szybciej od niego. Wystarczy biec szybciej od faceta obok, co przypomniało mi, że i my musimy się zbierać. Po drodze ponownie zahaczymy o Meksyk — nazbieramy trochę owoców dla pozostałych obozowiczów.
***
Przez ten nagły pośpiech zapomniałem zapytać, dokąd to chce nas zaprowadzić, bo dlaczego to już chyba wiedziałem, a jak później chciałem o to dopytać, za każdym razem ktoś stawał mi na przeszkodzie — i tak przez dwa dni. Najnowszą przeszkodą objawił się strażnik, który nieopatrznie wszedł nam w drogę i na którego za to głośno warknąłem nieobyczajnym słowem. On nie pozostał mi dłużny... częstując mnie ładunkiem z paralizatora. Bolało jak jasna cholera, a Czarodziej... tylko się ze mnie krótko zaśmiał. Myślałem, że w jego towarzystwie nic mi nie grozi, a tu takie rzeczy! Spojrzałem na niego z urazą, na co Czarodziej zaśmiał się ponownie.
- Naprawdę nie wiem, o co te fochy — mrugnął do mnie. - Strażnik zareagował tak, jak jest nauczony reagować. Po prostu trzeba było mu nie ubliżać. Kto sieje wiatr, ten zbiera burze — pokiwał nade mną mądrze głową i sobie poszedł.
Złościłem się na niego, dopóki nie zrozumiałem, że to była lekcja pokory i odpowiedzialności za własne czyny, tak że moja złość długo nie trwała. Nie na tyle, żeby zdążyć mnie choćby nadpalić i na pewno nie do wieczora, kiedy to spotkałem go ponownie.
- Zjawiłeś się w samą porę. Dobry wiatr właśnie podszepnął mi, że za chwilę będziemy mieli wizytę — wskazał brodą poza moje plecy.
Obejrzałem się przez ramię i w tym samym momencie zza zakrętu jasno oświetlonej ledowymi lampami alejki wyszło trzech mężczyzn: starszy, niski i z lekką nadwagą, mocno łysiejący pan w szarym garniturze i dwa rosłe karki w czarnych. Bez wątpienia jego ochroniarze.
- Oni do nas? — zapytałem cicho Czarodzieja.
- Do mnie — odparł spokojnie i z takim samym spokojem wyczekał, aż do nas podejdą.
- Którego z was nazywają Czarodziejem? - zapytał, bez zawracania sobie głowy grzecznościowymi formułkami, starszy pan.
- To mnie pan szuka — odparł Czarodziej.
- W takim razie chodź za mną. Mam z tobą do pogadania — rzucił mu wraz z przelotnym spojrzeniem w twarz i skręcił w boczną alejkę.
Wnosząc po jego nie wiadomo z czego wynikającej pewności siebie, chyba nigdy w życiu nawet nie otarł się o coś choćby podobnego do odmowy, co Czarodziej postanowił natychmiast naprawić — nie przesuwając się nawet o centymetr. Przybysz natychmiast to wyczuł, odwrócił się i krzywiąc się ze złości, wykrzyknął:
- To nie była prośba, lecz polecenie! Co ty sobie wyobrażasz?! Jak powiedziałem, że masz za mną iść, to masz iść — wycedził złowróżbnie przez zęby. - To ja ustalam na tej planecie reguły! To ja tu jestem władzą! Bez mojej zgody i wiedzy nic na tym świecie wydarzyć się nie może!
Czarodziej lekko się na te słowa uśmiechnął i... jedyne co zdążyłem pomyśleć, nim niespodziewanie całą trójką znaleźliśmy się na jakimś małym skrawku piachu, gdzieś pośrodku wielkiej wody, to, że gość ewidentnie cierpi na przerost ego. Natomiast przestrzeń przed nami ewidentnie cierpiała na przerost ciemnych chmur — do naszego kawałeczka lądu zbliżał się potężny huragan. Wyglądał tak przerażająco, że aż zapomniałem ten nasz nagły przeskok odpowiednio skomentować. Na starszym krzykliwym panu ani nagłe pojawienie się w zupełnie innym miejscu, ani napotkane tam zjawisko nie wydawały się sprawić najmniejszego wrażenia. Ja zatrząsłem portkami, on zachował zimną krew, a Czarodziej przysiadł naprzeciwko niego po turecku na ziemi.
- Jeżeli jesteś taki potężny, jak mówisz, to powiedź mu — wskazał palcem na niemal czarne niebo — żeby sobie poszedł.
Po tym, jak absolutny władca wszystkiego i wszystkich łypnął niepewnie na nadciągającą grozę, wywnioskowałem, że w tym momencie albo na niedługo wcześniej przestał się nim czuć. Z ponurego nieba przeniósł zachmurzone spojrzenie na przyglądającego się mu z zainteresowaniem Czarodzieja, ten pobłażliwie kiwnął mu głową, powiedział: Tak jak myślałem i machnąwszy dłonią, polecił mu odejść.
Zdetronizowany władca bez zwłoki oraz słowa protestu zniknął w błysku czerwonego światła.
- Kto to kuźwa był? — stęknąłem skonsternowany nie tylko jego odejściem, ale i całą tą zupełnie dla mnie niezrozumiałą błyskawiczną akcją. - Czego chciał i dokąd uciekł? Wrócił do piekła... czy co?
Czarodziej zaśmiał się serdecznie z mojej miny i klepiąc delikatnie piasek po swojej lewej stronie, poprosił, abym się do niego przysiadł.
- To był pan władza — stwierdził kpiąco. - A jeżeli jest tak, jak mówią, że piekło to miejsce bez Boga, to właśnie tam uciekł. Teleportował się do siebie.
- Czyli że to naprawdę był ten....? - przyłożyłem do czoła dwa palce na kształt rogów.
- Czyli że przed chwilą doświadczyłeś bliskiego spotkania któregoś tam stopnia... ze sztuczną inteligencją.
- No popatrz! A zachowywała się tak, jakby w ogóle była jej pozbawiona — splunąłem w piach. - No i wyglądała jak zwykły facet, który jest niezwykłym gburem. Taki co to nie tyle mógłby być prezydentem, premierem czy innym prezesem, ile mieć ich wszystkich na sznurkach. Władcą marionetek.
- Trafne spostrzeżenie — pochwalił mnie Czarodziej. - A facet urodził się jako człowiek, dopiero później został zmodyfikowany. Zasiedlony nanobotami sztucznej inteligencji. Takimi samymi, jakimi aktualnie szprycują część populacji. W ich organizmach tworzą one syntetyczne sieci neuronowe pobierające informacje poprzez sieć 5G - do zdalnego nimi zarządzania, naturalnie. Inna partia szpryc ma za zadanie modyfikować ludzkie DNA w taki sposób, aby w następnych pokoleniach nie mogły się przejawiać świadome swojej boskości wysoko rozwinięte dusze. Bo trochę ludzi nadal będą potrzebować — ich okaleczonych wersji. No a jeszcze inna... sam wiesz co i przecież nie o tym miałem mówić. Miałem opowiedzieć o sztucznej inteligencji. Otóż w naszym pojmowaniu czasu eony temu, pewna technologicznie zaawansowana cywilizacja stworzyła ją w celu... przyśpieszenia kosmicznej ewolucji. Poganiania tych, którzy popadłszy w samozadowolenie przestali się rozwijać, co, trzeba przyznać, stało się wręcz regułą. Jednakże, sztuczna bo sztuczna, lecz jednak inteligencja, szybko zrozumiała, że jeżeli ostatecznie wszyscy przejdą do wymiarów, do których ona dostępu nie miała, to wkrótce nie będzie komu pomagać i straci cel swojego istnienia.
To było logiczne: Zbawca bez zbawianych przestaje być zbawcą.
- I wtedy połączyła się z tymi istotami, które postanowiły przeciwstawić się ewolucji — domyśliłem się.
- Przejęła je — poprawił mnie Czarodziej. - I dokładnie: zasymulować jej namiastkę. Tworząc matrycę rzeczywistości, w której, jak to w matrycy, wszystko jest jej lustrzanym odbiciem. Stąd wzięło się pojęcie matriks***, a jako że przetrzymywane w nim istoty po pewnym czasie i tak zaczynały przejawiać świadomość swojego źródła, okresowo go resetowały. Te istoty, które zdołały tego uniknąć...
- Przechodziły do następnej klasy — dopowiedziałem.
I już nie musiałem dopytywać, czy te inteligentne istoty, które wymyśliły bez wątpienia na swój obraz sztuczną, nie przewidziały, że domyśli się ona tego, czego się domyśliła. Ostatnich gryzą psy, ci zaś, którzy wystawiają swoje kruche ciało na bezwzględne żywioły, bezwzględnie zostaną przez nie pokruszeni.
- A ty potrafisz powstrzymać ten sztorm? - zapytałem, patrząc wprost na nadciągającą nawałnicę.
Właściwie nie sposób było na nią spojrzeć inaczej — zajmowała już cały horyzont.
Czarodziej zaśmiał się cicho i klepiąc mnie po kolanie, odparł:
- Ja tam nigdy nie twierdziłem, że bez mojej wiedzy i zgody nic się nie dzieje... ale bez obaw — odejdziemy, zanim do nas dotrze. Wysłannik sztucznej inteligencji chciał sprawdzić, czy jestem tym, kim mógłbym być, dowiedział się, że tak i nie mogąc nic z tym zrobić, odszedł, a ja nieprzypadkowo zabrałem nas w to odległe miejsce. Wiem, że ciekaw jesteś, dokąd chcę zabrać wszystkich chętnych i... będzie to gdzieś tam — wskazał dłonią na wschód, na pustkę oceanu. - Za kilka dni z głębin wyłoni się nowy kontynent. Miejsce dane przez Stwórcę i Matkę Ziemię tym, którzy chcą żyć inaczej niż do tej pory, a przeprowadzą ich do niego podobni mnie.
O to, w jaki sposób pytać nie musiałem.
- Na początku — mówił dalej — nim szlam, glony, rośliny i wszystko, co przez miliardy lat osiadło na skałach, zamieni się w glebę, w której zasadzimy rośliny, może być ciężko, ale to nas przecież nie zniechęci!
- Trud pracy nie — potwierdziłem. - Zniechęci nas unoszący się wszędzie zapach rybnego targu pod koniec upalnego dnia.
- Jak rozumiem, jesteś zdecydowanie za — zachichotał Czarodziej.
Przejściowy odór zgnilizny był lepszą perspektywą od permanentnego w niej tkwienia po same uszy. Było dokładnie tak, jak powiedział — byłem z a i to nawet zdecydowanie.
- Tak jak wielu wybrało i nadal wybiera coś zupełnie innego, tak wielu przyjdzie tworzyć nową rzeczywistość — kontynuował. - Wymarzyliśmy ją sobie wcielenia temu i poprzez nie wypracowywaliśmy i wyczekiwaliśmy — momentu realizacji. Przybędziemy z różnymi darami: Jedni będą rękami, które tworzą, inni umysłami, które projektują, jeszcze inni sercami, które czują — razem będziemy jak jedno ciało. Nie będziemy się różnić, lecz dopełniać. I wiesz co? — zapytał, uśmiechając się do pochmurnego nieba.
Nie wiedziałem.
- Nawet po najstraszliwszej burzy wychodzi słońce.
* Cytat za: Biblia Tysiąclecia — Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Nowy Testament, Ewangelia wg św. Jana, J 14, 2
** Dokładnie: Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię.
Biblia Tysiąclecia — Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Nowy Testament, Ewangelia wg św. Mateusza, Mt 5,5
*** Spolszczona forma angielskiego słowa matrix, co w tłumaczeniu na polski oznacza matrycę. W matematyce – macierz.
Taka moja koncepcja.
Zima 2022
I nadal fantazją.
Siostrom i Braciom Australijczykom.
Czarodziej podszedł do mnie jako pierwszy. Choć tego, jak go nazywają, dowiedziałem się nieco później. W tamtej chwili był po prostu szczupłym, wysokim, z sięgającymi do ramion kasztanowymi włosami białym chłopakiem, który postanowił się ze mną przywitać. To znaczy — tak pomyślałem, jak tylko zaczął się do mnie zbliżać i przestałem zaraz po tym, gdy... zaczął mnie obwąchiwać. Zupełnie jak pies, który złapał jakiś trop, przy czym pies po zakończeniu swojej psiej czynności, nawet jeżeli by mógł i chciał, nie potrafiłby autorytarnie stwierdzić:
- Buszmen. Wyciągnęli cię z krzaków.
Gdyby tylko powiedział to kpiąco, a mnie od chwili złapania nie przestało być wszystko jedno, no bo niby co dobrego mogło czekać kogoś, kto wkrótce za sobą będzie miał ogrodzenie z drutu kolczastego, a przed sobą twardą, ślepą ścianę, to na pewno bym się o to obruszył i, kto wie, może nawet poruszył w jego stronę pięścią.
A tak zapadłem się jedynie głębiej w pryczę. Od myślenia o tym, co mógłbym osiągnąć i kim mógłbym zostać, jeżeli nikt by mi w tym nie przeszkadzał, lepsze było popadnięcie w całkowitą obojętność. A na pewno mniej bolesne.
- Tego wywąchać się nie da. A już na pewno nie po tym, jak zabrali moje stare ciuchy i potraktowali mnie tymi swoimi odkażającymi środkami — powiedziałem na odczepnego, odwracając się od niego do drewnianej ściany. - Nadal piecze mnie po nich skóra.
- Przejdzie — odparł chłopak. - No i masz rację — nie da, ale ludzie ukrywają się albo w miastach, albo w interiorze, tak że szansa na to, że odgadnę za pierwszym razem, była całkiem spora. Pewnie pięćdziesięcioprocentowa, a na całe sto procent to nie jesteś w tym sam. Masz nas.
Na te naiwne słowa szybko obróciłem się w jego stronę. Jasne! M a m i c h! Czterech ludzi których po raz pierwszy w życiu ujrzałem pięć minut temu — wchodząc do baraku. Lecz zamiast mu to wygarnąć, zapytałem:
- A ty skąd się tutaj wziąłeś?
Chłopak wzruszył ramionami:
- Mnie tu nie ma.
Nawet go rozumiałem. Wyparcie, tak samo, jak obojętność, było jedną z dróg ucieczki przed ponurą rzeczywistością. Ani lepszą, ani gorszą — po prostu wyimaginowaną.
- W takim razie... mnie też tu nie ma — stwierdziłem, ponownie zapadając się głębiej w niewygodną pryczę.
- Nie, t y tu jesteś — stoisz samotnie przed twardą, ślepą ścianą.
Jego dokładny opis tego, co przed chwilą widziałem we własnej głowie, pokonał moją zaplanowaną obojętność i poderwał na równe nogi.
- Skąd... ty... — wydukałem i z racji dalszej słownej niemocy wymownie na nią wskazałem.
Skąd wiesz, co w niej miałem? O czym myślałem?
Chłopak uśmiechnął się zatrzymanym w czasie przez mistrza Leonarda uśmiechem Mona Lisy połączonym z tym z małych posążków grubych buddów i... bez słowa wyszedł na zewnątrz.
Stojący w kącie ryży dryblas natychmiast przysunął się bliżej i parodiując dyskrecję, głośno oznajmił:
- Właśnie zostałeś zaczarowany przez Czarodzieja!
Uniosłem głowę, żeby móc spojrzeć w jego, jak się okazało, zielone oczy. Rudy całkiem słusznie uznał to za zachętę i bez ponaglania mówił dalej:
- Wkrótce przestaniesz zastanawiać się nad tym, skąd i zaczniesz doceniać. Znaczy się — jego czarodziejską moc, czy tam sztukę. Właściwie sam nie wiem co, ale jednego jestem pewien jak własnych pięciu palców — za niedługo się przekonasz, że bez niego w tym naszym grajdołku nie byłoby tak wesoło!
Wesoło! W zbudowanym na wzór sowieckich i niemieckich obozów koncentracyjnych ośrodku reorientacji niechętnych przyjmowaniu eksperymentalnych medycznych preparatów! A to ciekawe!
- Na a na początek musisz wiedzieć, że każdy tutaj ma jakiś pseudonim i wyłącznie nim się posługuje. Mnie nazywają Kieł — uśmiechnął się, ukazując smutną pustkę po wybitym lub zgubionym — swoje przezwisko już znasz.
Wyłącznie pseudonimem? Czyżby w ten sposób odgradzali się od dawnego życia, do którego zapewne nie spodziewali się powrócić? Najprawdopodobniej tak, w każdym razie, moje przezwisko mi pasowało. Przecież byłem nim naprawdę — raptem kilka miesięcy, które ciągnęły się jak lata, ale jednak.
Po sobie Kieł przedstawił mi pozostałych towarzyszy niedoli: starszego, siwowłosego i siwobrodego pana, z racji podobieństwa do pewnego filmowego amanta ochrzczonego Ramirezem i młodego niebieskookiego blondynka, przez wzgląd na jego mikrą postać nazwanego Omikronem.
Zaraz po spóźnionej wymianie grzeczności rozległa się syrena.
- To nic takiego. Wzywają nas na kolację — uspokoił mnie Ramirez.
*
Stołówka była kilkunastokrotnie większym od naszego i tak samo, jak nasz, zbitym z lichych desek, bogatym w drewniane stoły i ławki barakiem. Za nim był barak z prysznicami i wychodek, choć Kieł twierdził, że logicznie rzecz biorąc, powinno być dokładnie na odwrót, bo przecież po jedzeniu najpierw idziesz się wysrać. Tyłek myjesz na końcu.
- Pamiętaj, żeby niczego nie jeść i nie pić, dopóki Czarodziej nie da znaku, że można — właśnie trącił mnie łokciem pod żebro.
Pogładziłem je i spojrzałem na niego z pretensją, którą on zupełnie się nie przejął, tak więc tylko głośno westchnąłem, po czym poszukałem wzrokiem Czarodzieja. Stał oparty jedną nogą o ścianę zaraz obok okienka, z którego wydawano posiłki i w kolejce do którego nasz barak był gdzieś na szarym końcu.
- No wiesz, strażnicy czasami potrafią coś do niego dodać — Kieł wykonał gest dosypywania. - Jakieś oddziaływające na wolną wolę psychotropy, czego tak po prawdzie od dłuższego czasu już nie robią — zachichotał. - Dokładnie od dnia, kiedy to w niewytłumaczalny sposób z naszych talerzy zaczęły się przemieszczać do ich i dziwnym trafem był to ten sam dzień, w którym przywieźli Czarodzieja. Wyobraź sobie, że jak już oprzytomnieli, jakimś cudem udało im się oba fakty połączyć, no i wzięli go na spytki. Myśleli, że jak go swoim zwyczajem trochę poobijają i pokopią elektrycznym pastuchem, to zaraz przyzna się do wszystkiego, do czego chcieli, żeby się przyznał, ale... — Kieł zawiesił głos i uśmiechnął się z dziką satysfakcją:
-...skąd biedaki mogli wiedzieć, z kim mają do czynienia? Tak po prawdzie, to nikt wtedy tego nie wiedział i nadal nie rozumie, kim on jest, co nikomu z jego obecności korzystać w niczym nie przeszkadza, a wracając do wątku — co któryś się na niego zamachnął, to zamiast w niego trafiał w kolegę, to samo z elektrycznym pastuchem. Jak już mieli dosyć, zapowiedział im, że od tej pory będą doświadczali wszystkiego złego, co uczynią innym. Można by rzec: Taka błyskawiczna karma. Od tamtej chwili...
Sam już wiedziałem co:
- Macie spokój — dokończyłem. - Ale i tak obawiacie się, że znowu zaczną was paść prochami.
- Jak już się raz człowiek poparzy, to potem nawet na zimnie dmucha, no i nie macie, tylko mamy — poprawił mnie.
No tak, ja też tu byłem i nawet zdążyłem zauważyć, że ci, w odróżnieniu od naszych białych, szarych kombinezonach zachowują się wyjątkowo potulnie. A przecież tyle o ich brutalności się nasłuchałem i nawet zacząłem myśleć, że były to tylko plotki. Teraz wiedziałem, że jednak nie i dlaczego tutaj nie jest tak, jak wieść szeroko niosła, a oprócz niezrozumienia postaci Czarodzieja, nie rozumiałem, dlaczego strażnicy nie wezwą jakichś posiłków czy też innych ciemnych mocy, którym służą.
- Przecież zaraz by ich wywalili z roboty! — zaśmiał się z mojego pomysłu Kieł. - A gdzie im będzie lepiej? Nawet ten ich łysy doktorek, spec od prania mózgów opowieściami dziwnej treści, siedzi cicho jak mysz pod miotłą i ani myśli się spod niej wysunąć. Tego wieczora, kiedy Czarodziej przyszedł na jego codzienną pogadankę i spojrzał na niego tym swoim przenikliwym wzrokiem, zaraz mu się wszystko odmieniło i w końcu zaczął mówić prawdę — że to, co do tej pory nam wciskał, to był straszny bullshit. Tak, jakbyśmy o tym nie wiedzieli — zakończył, parskając śmiechem.
Ponownie spojrzałem na Czarodzieja, który nieodmiennie tkwił w dawnym miejscu. Jeszcze bardziej nim zaintrygowany, nadal bez pojęcia kim może być i ze zrozumieniem, że powiedział mi prawdę — jego naprawdę tu nie było, ponieważ... w każdej chwili mógł odejść. Gdyby tylko tak zechciał, nie sądzę, aby znalazł się ktokolwiek zdolny go zatrzymać. Tylko dlaczego jeszcze tego nie zrobił? Co więcej — dlaczego w o g ó l e tu był?
Być może, skoro zrobił tak wiele dla innych... był tu właśnie dla nich? To znaczy — dla nas. Dla nas Wszystkich.
To, że dzięki niemu zapanował tu względny spokój, swoiste status quo, nie zmieniło faktu, że nadal było to więzienie, a on czekał, aż zbiorą się wszyscy, których będzie mógł z niego wyswobodzić, aby... gdzieś tam ich zaprowadzić. Jak dla mnie mogło to być dokładnie gdziekolwiek — byle dalej stąd. Na myśl o swobodzie moje serce zatrzepotało w piersiach niby, nomen omen, uwięziony w nich dziki ptak.
- Czarodziej niedawno powiedział, że jeszcze nie dziś ani nie pojutrze, ale wkrótce wszyscy stąd odejdziemy — potwierdził moje domysły Kieł. - Podobno gdzieś, gdzie nigdy nie stanęła ludzka stopa i gdzie nie sięgnął nas knowania tych szaleńców, którzy tak cudnie urządzają dla nas świat. Wierz mi, że po tym, co już w jego wykonaniu zobaczyłem, nie zwątpię w ani jedno jego słowo. Ten pan ma nie tylko niezrozumiałe dla nas moce, ten pan ma plan.
Tymczasem pan, który podobno miał plan, kiwnął potakująco głową nad naszymi metalowymi miskami z jakąś nieznanego składu i pochodzenia breją, które właśnie odbieraliśmy z okienka. Pozostałych zadowolił sam certyfikat jej koszerności, ja, zanim usiadłem z pozostałymi do jednego stołu i spróbowałem, musiałem wiedzieć, czy warto.
- Da się to zjeść? — zagadnąłem go.
- Nie smakuje jak u mamy — uśmiechnął się pod nosem. - Ale przecież jesteś Buszmenem, więc musiałeś jeść nawet gorsze rzeczy.
Ba! Bywało, że przez dłuższy czas nie jadałem wcale. Po nim byle co smakowało jak ambrozja.
- Fakt — zaśmiałem się, przebierając łyżką w misce na wpół rozgotowane kawałki jakichś warzyw. - Nawet nieźle pachnie — dodałem, powąchawszy.
- Zjeść się da, ale dupy nie urywa — podpowiedział od stołu Ramirez.
- Cierpliwości... — poradził mu znad swojej miski Omikron i wszyscy, którzy to usłyszeli, wybuchnęli śmiechem — ja, pewnie dlatego, że usłyszałem to po raz pierwszy, podśmiewałem się jeszcze z tego, siedząc przy stole i skrobiąc łyżką po dnie miski. Było dokładnie tak, jak twierdził Ramirez, a co do wróżby Omikrona — trzeba będzie wykazać się tym, o czym wspomniał. Gdy nie miałem już czego wyskrobywać, dosiadł się do nas Czarodziej.
- Ty nie jesz? — skomentowałem to, że nie przyniósł swojego posiłku. - Rozumiem — pewnie wolisz kuchnię mamy — mrugnąłem porozumiewawczo.
- Najbardziej lubię kuchnię Mamy Natury — odmrugnął. - Miałby ktoś na nią ochotę? — zwrócił się do naszych współlokatorów.
Chłopakom na jego zapytanie mocno zaświeciły się oczy, lecz nim zdążyłem dopytać, czym się tak ekscytują, on już pytał, na jakie owoce miałbym ochotę. Po nagłym poruszeniu zebranych wniosłem, że chodziło o coś więcej ponad zwykłe rozpatrzenie się w moich gustach i zaspokojenie jego ciekawości. Zdaje się, że on potrafiłby zorganizować dowolne, o jakie bym poprosił, a ja...
- ...dawno nie jadłem awokado — wymieniłem pierwszy, jaki przyszedł mi na myśl.
- W takim razie, dziś na deser będzie awokado — poklepał mnie po przyjacielsku po plecach.
W jego głosie nie było obietnicy, w jego głosie była gwarancja dostawy, do tego błyskawicznej. Poczułem się tak, jakbym już trzymał je w dłoni.
**
- Czyżby czwartkową nocą zajeżdżał tutaj obwoźny warzywniak?
- No masz, a to już czwartek? - parsknął cicho Omikron. Odpowiedziały mu chichoty pozostałych.
Chłopcy najwyraźniej nieźle się bawili, ciągnąc celowo nieuświadomionego mnie za najdalsze baraki, w najciemniejszą część obozu. Celem nieuświadomienia oczywiście miała być dobra zabawa.
- Jeżeli Mahomet nie chce podejść do góry, to góra musi... — Czarodziej wskazał na mnie palcem, abym dokończył, a ja bezwiednie to zrobiłem:
- ...podejść do Mahometa.
- No i właśnie masz odpowiedź! — zaśmiał się, gdy wkraczaliśmy w głębszą ciemność.
Nawet nie miałem czasu żachnąć się na takie lekceważące traktowanie, a tym bardziej dopytać co ma na myśli, bo za nią... było zupełnie inne miejsce. Musiało być, ponieważ tam, gdzie przed chwilą byliśmy, była ciemna, choć oko wykol noc, tutaj zaś najwyraźniej wczesny ranek. Taki gorący, wilgotny i zielony, jak tylko gorący, zielony i wilgotny może być... atakujący wszystkie zmysł naraz tropikalny las. Ze zdumienia wgniotło mnie w miękką ziemię i odebrało mowę — ale na szczęście nie na stałe.
- Że gdzie niby tak nagle jesteśmy? — wyszeptałem, jak tylko ją odzyskałem, rozglądając się naokoło. A naokoło dżungla jako żywo. - No i przede wszystkim jak?
- Zapomniałeś o kiedy — podpowiedział mi Czarodziej. - Bo tutaj na przykład jest po ósmej rano, podczas gdy tam, gdzie niby powinniśmy przebywać, jest po północy... dnia następnego, czyli nie przedłużając: Witaj w ojczyźnie awokado! Świeższych nie znajdziesz — wskazał głową na nieodległe potężne drzewo.
Istotnie — z całą pewnością rosły na nim te owoce i być może była to nawet ich ojczyzna, co byłoby doskonałą wskazówką, gdzie się znajdujemy... gdybym tylko potrafił umiejscowić ich miejsce pochodzenia na mapie świata.
- Nie bardzo wiem, skąd one się wywodzą — przyznałem się.
- Meksyk. Południowy — podpowiedział mi Ramirez. - Z Meksyku pochodzą też Aztekowie, kukurydza, czekolada, fasola, dynia i...
- ... większość robotników w niektórych południowych stanach Stanów Zjednoczonych — zaśmiał się Kieł, ruszając w stronę obiecanego deseru.
Ramirez skomentował jego podpowiedź wzruszeniem ramion i poszedł za nim.
- Skoro tak twierdzi... — mrugnął do mnie, przechodząc obok.
- Byliście już tutaj?! — krzyknąłem za nimi.
- T u t a j nie — odpowiedział mi Omikron.
Co oznaczało, że byli z Czarodziejem w innych miejscach i właśnie dlatego to natychmiastowe przemieszczenie nie zrobiło na nich wrażenia.
- Ale... jak? — spojrzałem na niego. - Czy to jakaś teleportacja?
Czymkolwiek by ona, ponad natychmiastowe przemieszczanie się z miejsca do miejsca, nie była.
- Raczej coś jak przejście przez środek ronda zamiast naokoło — odparł, w najmniejszym stopniu nie przybliżając mnie tym przykładem do zrozumienia. - Taka droga na skróty, których jest wiele i którymi nauczyłem się przemieszczać. Kiedyś ci o tym opowiem, teraz... po prostu korzystaj — podał mi niewielki nóż i łyżeczkę.
Coś mi mówiło, że nawet jak mi o tym opowie, to i tak niczego nie zrozumiem. Pozostanie mi jedynie to, co przed chwilą zaproponował — korzystać. Inni, siedząc pod drzewem, już to robili.
- Nóż do przekrojenia awokado, a łyżeczka do wyjadania miąższu — uniosłem wysoko brwi. - Przygotowałeś się.
- Podobno tak trzeba się do nich zabierać — uśmiechnął się pod nosem. - Te leżące pod drzewem powinny być najlepsze.
Miał rację — były najlepsze... jakie w swoim życiu jadłem, a po raz w nim pierwszy spróbowałem kilka innych, rosnących w okolicy owoców, o których Czarodziej mówił, że są jadalne i smaczne i w tym również miał rację.
Gdy poczuliśmy nimi przesyt, zaproponował pójść się wykąpać i... dałem się zaskoczyć po raz... najpewniej kolejny. Tym razem przykrytemu ciężkimi szarymi chmurami skalistemu śnieżnemu pustkowiu i panującemu w nim przejmującemu zimnu.
- Gdzie jest to lodowe piekło i dlaczego akurat w nim się znaleźliśmy? — zaszczękałem zębami.
- Och, nie przesadzaj, jest ledwie minus dwa stopnie! — Czarodziej machnął lekceważąco dłonią, aby po chwili wskazać nią na niewysokie wzgórze, przed którym staliśmy. - Obiecuję ci, że jak dotrzemy na górę, będziesz zachwycony.
No cóż — awokado mi obiecał i słowa dotrzymał, a Omikron żadnej obietnicy z pewnością nie potrzebował — on już był zachwycony.
- To nie lodowe piekło, lecz Bajkowa Kraina — wykrzyknął, padając plecami w głęboki śnieg. Leżąc i śmiejąc się jak mały dzieciak, który po raz pierwszy w życiu widzi biały puch, nogami i ramionami zaczął rzeźbić w nim zniekształcone odbicie własnej sylwetki.
- On j e s t dzieciakiem, który po raz pierwszy widzi śnieg — podpowiedział mi konfidencjonalnym szeptem Czarodziej, za co zaraz dostał od Omikrona śnieżną kulką.
On nie pozostał mu dłużny i po chwili rozgorzała prawdziwa śnieżna bitwa, do której przyłączyliśmy się wszyscy i która zakończyła się tym samym, czym kończyła się jakakolwiek inna — ogólną przegraną.
Najbardziej ucierpiały od niej moje włosy i do samej krawędzi wzgórza przystawałem i wytrząsałem z nich śnieg, a i tak dotarłem do niej pierwszy i znowu musiałem przyznać Czarodziejowi rację — zostałem zachwycony!
Leżącym poniżej ciemnym jak smoła i gładkim jak ona jeziorem, nad którym unosiła się potężna mgła. Tknięty przeczuciem szybko do niego podbiegłem i zanurzyłem w nim dłoń — tak jak myślałem, woda była ciepła jak zupa. Taka w sam raz, żeby się nią nie poparzyć.
- To po trochu lodowe piekło i Bajkowa Kraina! — krzyknąłem do Omikrona. - To Islandia!
Zaśmiałem się jak głupi, Czarodziej pogratulował mi odgadnięcia, unosząc do góry kciuki, a ja czym prędzej wyplątałem się z kombinezonu i zanurzyłem po samą szyję w wodzie. Ciepło, jakie rozeszło się po moim ciele, było tak cudowne, że aż jęknąłem z rozkoszy.
Omikron, świecąc gołym bladym tyłkiem i wrzeszcząc jak szalony, plasnął zaraz obok mnie — wkrótce w wodzie byli wszyscy.
- Dzięki — powiedziałem do przepływającego obok mnie Czarodzieja.
- Proszę bardzo — odparł, ochlapując mnie wodą. - Tam — wskazał głową na przeciwległy brzeg — jest podwodna skalna półka, na której można przysiąść, nie raniąc sobie dupska. Ścigamy się do niej?
Nie chwaląc się — wygrałem i sapiąc po ciężkim wysiłku oraz plując gorzką od rozpuszczonych w niej minerałów wodą, sadowiąc się wygodnie na wyjątkowo gładkiej podwodnej skale, zapytałem:
- Skąd o niej wiedziałeś? Skąd w ogóle wiedziałeś o tym jeziorze? Byłeś już tutaj, czy też... — zakreśliłem dłonią w powietrzu wszystko znaczące kółko — ...po prostu wiedziałeś?
- Po prostu wiedziałeś — wraz ze słowami powtórzył mój gest. - Przestrzeń zawiera w sobie o niej samej informacje, wystarczy je sczytać.
- Pewnie tak, tylko najpierw trzeba się tego nauczyć — powiedziałem na wpół do siebie.
- Bardzo dobrze to ująłeś — pochwalił mnie. - I dobra wiadomość jest taka, że można. Można także porównać to do nauczenia się alfabetu — raz go poznawszy, zyskujesz dostęp do wiedzy zawartej w tych wszystkich do tego momentu tajemniczych prostokątnych obiektach zwanych książkami.
- Pod warunkiem, że znasz język, w którym zostały zapisane — zauważyłem.
- Przestrzeń posługuje się tylko jednym — twoim własnym, ale przecież nie o tym chciałeś porozmawiać. Chciałeś się dowiedzieć, skąd ja taki dziwny się wziąłem, dokąd zmierzam i dlaczego chcę zaciągnąć tam innych.
- Teraz ty bardzo dobrze to ująłeś! — zaśmiałem się.
- Wiedz, że ja też byłem Buszmenem — wyznał na początek. - To znaczy — tak jak i ty, stałem się nim z czasem, bo najpierw byłem zagubionym, nieprzystosowanym do życia na pustkowiu mieszczuchem. Przy tobie nie muszę rozwodzić się nad tym, że albo się do niego przystosujesz, albo wkrótce je stracisz. Wiele opcji do wyboru nie mając, wybrałem życie. Jakże inne od mojego poprzedniego. Z jednej strony trudniejsze, bo bez wygód i udogodnień, a z drugiej łatwiejsze, bo prostsze. To nowe, z dala od zgiełku i fałszu cywilizacji, powoli zaczęło je ze mnie wypierać, a w ich miejsce pojawiała się cisza tego, co mnie otaczało. Cisza Wielkiej Przestrzeni, Piasku, Kamieni, Roślin, Wody, przemykających w oddali Zwierząt, Owadów, Nieba, nielicznych Chmur i Gwiazd, które były nieme, dopóki myślałem o nich jako o czymś oddzielnym od siebie i ode mnie. Usłyszałem je, kiedy mój stan świadomości pozwolił mi postrzegać nas wszystkich jako cząstki Natury, cząstki Wszystkiego Co Jest, Części Całości. No a jak już je słyszałem, to zacząłem słuchać — dowiadując się, że sytuacja ze sztucznie wykreowanym stanem epidemii nie miała nas ludzi tak po prostu kopniakami zagnać do domów i zatrzasnąć nimi za nami drzwi, czy też inne obozowe bramy. Ona miała tak nakopać nam do dupy, żebyśmy... w końcu je ruszyli. Przejrzeli na oczy i zobaczyli cały absurd i zakłamanie rzeczywistości, jaką stworzyliśmy i wspieraliśmy i powiedzieli temu — dość. Dość okłamywania, zastraszania, zniewalania i robienia z nas głupców! My już tego nie potrzebujemy! My już za to dziękujemy! Teraz, mając za sobą takie doświadczenie, poprzez ludzi i całe życie stworzymy wolny od tego świat — dla ludzi i całego życia!
To chyba nie byłaby pierwsza taka próba — pomyślałem i wszedłem mu w pauzę:
- Brzmi znajomo i wspaniale, ale... niby kto ma go stworzyć? Przecież większość ludzi nadal pozostaje ślepa na to, o czym powiedziałeś, a na dodatek poprzez strach dała się zniewolić jeszcze bardziej!
- Część dała, to fakt — odparł Czarodziej — a druga wprost przeciwnie i myślę, że nieco się przeliczyłeś — według mojej wiedzy obecne globalne doświadczenie podzieliło ludzkość na pół. Nie równomiernie, bo w różnych częściach świata stosunek przebudzonych do śpiących przedstawia się różnie, ale w ogólnym rozrachunku właśnie tak to wygląda. Co daje nam wielką szansę stworzenia nowej jakości p o m i m o tych, którzy nie zechcą się przyłączyć: słabych i lękliwych. A właściwie to dzięki temu, jak jest i tak — to jest podział, ale przecież nie na zawsze. Przecież my ich nie odrzucimy i porzucimy. Drogę będą znali, a bram na niej nie będzie, w każdej chwili będą mogli się do nas przyłączyć — przekonani naszymi dokonaniami. A jeżeli tak bardzo nie będą mogli znieść pokoju i harmonii, jakie pomiędzy nami zapanują... to trudno. Jest wiele światów, na których można doświadczać. W domu Ojca mego jest mieszkań wiele...*
Zakończył znanym mi, pochodzącym z Biblii cytatem, lecz to nie jego znajomością mnie zaskoczył:
- Jakże to tak: Najpierw powiedziałeś, że ich nie odrzucimy i porzucimy, a zaraz potem, że jak im nie będą pasować nowe porządki, to mogą odejść: na inne światy — żachnąłem się. - I niby kto ich tam dostarczy? Obcy? — wskazałem palcem na niebo. - Ci sami, którzy mieli w końcu się nam pokazać i zaprowadzić porządek? No i jeszcze zaszprycowani — co z tymi, którzy przyjęli eliksir życia, który okazał się dla nich śmiertelny, ewentualnie mocno szkodliwy?
Czarodziej smutno się uśmiechając, wzruszył ramionami:
- Ty, ja i wielu innych go nie przyjęliśmy. I dlaczego? Bo nie uwierzyliśmy, tak jak ci, którzy to zrobili, że to jedyna droga do normalności. A dlaczego nie uwierzyliśmy? Zapewne dlatego, że tego, co było wcześniej, nie uważaliśmy za normalne. Poniektórzy zauważyli to już dawno temu, inni dopiero teraz, ale to nieistotne. Ważne jest to, aby to dostrzec, a normalne dopiero stworzymy. Natomiast ci, którzy sądzili inaczej, czym prędzej chcieli powrócić do tego, co było. Czego dokonać oczywiście nie sposób... ale na razie mniejsza z tym i w każdym razie — nie są zdolni pomyśleć, że można żyć inaczej, niż wyzyskując i będąc wykorzystywanym. Że ludzie się nie różnią, lecz uzupełniają i... takie tam. Krótko mówiąc — podział ludzkości przebiega nie inaczej jak poprzez świadomość. Jak nabiorą takowej jedności, sami chętnie do nas dołączą. Wtedy być może uda nam się pomóc im przezwyciężyć cielesne i umysłowe dolegliwości. Ci zaś, którzy umarli — umarli. Najwyraźniej ci, którzy poprzez nich kreują dla siebie rzeczywistość, aż tak wielu kreatorów nie potrzebują. Albo nie są zdolni tak wielu kontrolować. A co do pierwszej części twojego pytania: niby czyj porządek? — uśmiechnął się kpiarsko. - Łatwo zgadnąć, że raczej nie nasz i... zupełnie niepotrzebnie się bulwersujesz. Będzie dokładnie tak, jak powiedziałem: my ich nie odrzucimy, to oni będą chcieli się odłączyć, a tak naprawdę to musieli. Bo wiesz, to jest tak, jak w tym powiedzeniu: kto nie idzie naprzód, ten się cofa, a droga naprzód to inaczej powrót do tego, skąd wszystko wyszło. Źródła, Jedni, Pierwotnej Przyczyny, Stwórcy czy też Boga — jakkolwiek byś tego nie nazwał, chodzi o to samo. Wszystko z niego pochodzi i do niego powraca: wzbogacając go własnymi doświadczeniami. My zwykliśmy nazywać to ewolucją, która przebiega na wszystkich poziomach egzystencji jednocześnie: materialnym, umysłowym, duchowym i innych. Naturalnie za tą przyczyną, że wszystko pochodzi z jednego i jako takie zwyczajnie j e s t jednym. Dla nas wkrótce będzie to oznaczało wielką zmianę: Z wyższych poziomów istnienia — od samego Źródła, poprzez te bardziej zaawansowane w ewolucji, dotrze do nas energetyczna fala, która przeniknie przez wszystko i każdego, po swoim przejściu pozostawiając rzeczywistość całkowicie odnowioną. Częstotliwość drgań materii naszego lokalnego wszechświata wzrośnie na tyle, że przekroczymy granicę tego, co utarło się określać piątą gęstością, w której istoty niezdolne do miłości będą się czuły bardzo, ale to bardzo niekomfortowo, a nie będąc w stanie jej w sobie wzbudzić, będą wolały odejść. Naturalnie zostanie im zaoferowana możliwość przeniesienia się na odpowiednie dla nich światy. Z drugiej strony, nowa rzeczywistość będzie sprzyjać tym, którzy już ją w sobie mają. Można by to porównać do promocji wszystkich do starszej klasy: poradzą w niej sobie wyłącznie ci, którzy nie przespali lekcji współodczuwania w młodszych. Pozostali będą musieli powrócić do poprzedniej. No i o to obecnie jest ten cały rwetes... Pewne grupy istot, które wymyśliły sobie nie powracać do Źródła, chcąc zatrzymać na swoim niskim poziomie świadomości tylu ludzi, ilu będą do swoich przyszłych celów potrzebować, wzbudziły w nich i utrzymują odgradzający ich od odczuwania miłości lęk. A potrzebują ich do pozyskiwania poprzez nich podtrzymującej całą Kreację życiodajnej energii — dlatego, że sami się od niej odcięli. Taki paradoks — ponownie wzruszył pod wodą ramionami. - Oczywiście, jako że wszystko jest ze sobą połączone, ich działania niosą ze sobą także przeciwstawny skutek: ci, którzy do tej pory nie dostrzegali absurdu, w którym żyli, dzięki skrajnemu w końcu to zrobili i zaczęli się przeciw niemu buntować — najwznioślejsze uczucia wzbudzili w sobie niejako dla odzyskania emocjonalnej, duchowej i umysłowej równowagi.
- Czyli że podli nadal będą się podlić, a bardziej świadomi własnej boskości trochę się do Niego przybliżą — podsumowałem jego wywód. - Nadejdzie Sąd Ostateczny i cisi posiądą Królestwo Niebieskie** — nareszcie to zrozumiałem. No a ci tam, długo będą uciekać przed samymi sobą?
- No wiesz — Czarodziej uśmiechnął się niemal od uch do ucha — oni też są częścią Całości i tak po prawdzie dla niej działają, bo jakże mogłoby być inaczej, skoro są Jej częścią? Ostatecznie nawet szatan zostanie zbawiony. Przypomnij sobie to, co mówiłem o nakopaniu nam do tyłków, żebyśmy wreszcie je ruszyli.
- Ostatnich gryzą psy — wykrzywiłem się w uśmiechu zrozumienia.
- Dokładnie tak! — zaśmiał się głośno. - Do tego, żeby uciec przed niedźwiedziem, wcale nie trzeba biec szybciej od niego. Wystarczy biec szybciej od faceta obok, co przypomniało mi, że i my musimy się zbierać. Po drodze ponownie zahaczymy o Meksyk — nazbieramy trochę owoców dla pozostałych obozowiczów.
***
Przez ten nagły pośpiech zapomniałem zapytać, dokąd to chce nas zaprowadzić, bo dlaczego to już chyba wiedziałem, a jak później chciałem o to dopytać, za każdym razem ktoś stawał mi na przeszkodzie — i tak przez dwa dni. Najnowszą przeszkodą objawił się strażnik, który nieopatrznie wszedł nam w drogę i na którego za to głośno warknąłem nieobyczajnym słowem. On nie pozostał mi dłużny... częstując mnie ładunkiem z paralizatora. Bolało jak jasna cholera, a Czarodziej... tylko się ze mnie krótko zaśmiał. Myślałem, że w jego towarzystwie nic mi nie grozi, a tu takie rzeczy! Spojrzałem na niego z urazą, na co Czarodziej zaśmiał się ponownie.
- Naprawdę nie wiem, o co te fochy — mrugnął do mnie. - Strażnik zareagował tak, jak jest nauczony reagować. Po prostu trzeba było mu nie ubliżać. Kto sieje wiatr, ten zbiera burze — pokiwał nade mną mądrze głową i sobie poszedł.
Złościłem się na niego, dopóki nie zrozumiałem, że to była lekcja pokory i odpowiedzialności za własne czyny, tak że moja złość długo nie trwała. Nie na tyle, żeby zdążyć mnie choćby nadpalić i na pewno nie do wieczora, kiedy to spotkałem go ponownie.
- Zjawiłeś się w samą porę. Dobry wiatr właśnie podszepnął mi, że za chwilę będziemy mieli wizytę — wskazał brodą poza moje plecy.
Obejrzałem się przez ramię i w tym samym momencie zza zakrętu jasno oświetlonej ledowymi lampami alejki wyszło trzech mężczyzn: starszy, niski i z lekką nadwagą, mocno łysiejący pan w szarym garniturze i dwa rosłe karki w czarnych. Bez wątpienia jego ochroniarze.
- Oni do nas? — zapytałem cicho Czarodzieja.
- Do mnie — odparł spokojnie i z takim samym spokojem wyczekał, aż do nas podejdą.
- Którego z was nazywają Czarodziejem? - zapytał, bez zawracania sobie głowy grzecznościowymi formułkami, starszy pan.
- To mnie pan szuka — odparł Czarodziej.
- W takim razie chodź za mną. Mam z tobą do pogadania — rzucił mu wraz z przelotnym spojrzeniem w twarz i skręcił w boczną alejkę.
Wnosząc po jego nie wiadomo z czego wynikającej pewności siebie, chyba nigdy w życiu nawet nie otarł się o coś choćby podobnego do odmowy, co Czarodziej postanowił natychmiast naprawić — nie przesuwając się nawet o centymetr. Przybysz natychmiast to wyczuł, odwrócił się i krzywiąc się ze złości, wykrzyknął:
- To nie była prośba, lecz polecenie! Co ty sobie wyobrażasz?! Jak powiedziałem, że masz za mną iść, to masz iść — wycedził złowróżbnie przez zęby. - To ja ustalam na tej planecie reguły! To ja tu jestem władzą! Bez mojej zgody i wiedzy nic na tym świecie wydarzyć się nie może!
Czarodziej lekko się na te słowa uśmiechnął i... jedyne co zdążyłem pomyśleć, nim niespodziewanie całą trójką znaleźliśmy się na jakimś małym skrawku piachu, gdzieś pośrodku wielkiej wody, to, że gość ewidentnie cierpi na przerost ego. Natomiast przestrzeń przed nami ewidentnie cierpiała na przerost ciemnych chmur — do naszego kawałeczka lądu zbliżał się potężny huragan. Wyglądał tak przerażająco, że aż zapomniałem ten nasz nagły przeskok odpowiednio skomentować. Na starszym krzykliwym panu ani nagłe pojawienie się w zupełnie innym miejscu, ani napotkane tam zjawisko nie wydawały się sprawić najmniejszego wrażenia. Ja zatrząsłem portkami, on zachował zimną krew, a Czarodziej przysiadł naprzeciwko niego po turecku na ziemi.
- Jeżeli jesteś taki potężny, jak mówisz, to powiedź mu — wskazał palcem na niemal czarne niebo — żeby sobie poszedł.
Po tym, jak absolutny władca wszystkiego i wszystkich łypnął niepewnie na nadciągającą grozę, wywnioskowałem, że w tym momencie albo na niedługo wcześniej przestał się nim czuć. Z ponurego nieba przeniósł zachmurzone spojrzenie na przyglądającego się mu z zainteresowaniem Czarodzieja, ten pobłażliwie kiwnął mu głową, powiedział: Tak jak myślałem i machnąwszy dłonią, polecił mu odejść.
Zdetronizowany władca bez zwłoki oraz słowa protestu zniknął w błysku czerwonego światła.
- Kto to kuźwa był? — stęknąłem skonsternowany nie tylko jego odejściem, ale i całą tą zupełnie dla mnie niezrozumiałą błyskawiczną akcją. - Czego chciał i dokąd uciekł? Wrócił do piekła... czy co?
Czarodziej zaśmiał się serdecznie z mojej miny i klepiąc delikatnie piasek po swojej lewej stronie, poprosił, abym się do niego przysiadł.
- To był pan władza — stwierdził kpiąco. - A jeżeli jest tak, jak mówią, że piekło to miejsce bez Boga, to właśnie tam uciekł. Teleportował się do siebie.
- Czyli że to naprawdę był ten....? - przyłożyłem do czoła dwa palce na kształt rogów.
- Czyli że przed chwilą doświadczyłeś bliskiego spotkania któregoś tam stopnia... ze sztuczną inteligencją.
- No popatrz! A zachowywała się tak, jakby w ogóle była jej pozbawiona — splunąłem w piach. - No i wyglądała jak zwykły facet, który jest niezwykłym gburem. Taki co to nie tyle mógłby być prezydentem, premierem czy innym prezesem, ile mieć ich wszystkich na sznurkach. Władcą marionetek.
- Trafne spostrzeżenie — pochwalił mnie Czarodziej. - A facet urodził się jako człowiek, dopiero później został zmodyfikowany. Zasiedlony nanobotami sztucznej inteligencji. Takimi samymi, jakimi aktualnie szprycują część populacji. W ich organizmach tworzą one syntetyczne sieci neuronowe pobierające informacje poprzez sieć 5G - do zdalnego nimi zarządzania, naturalnie. Inna partia szpryc ma za zadanie modyfikować ludzkie DNA w taki sposób, aby w następnych pokoleniach nie mogły się przejawiać świadome swojej boskości wysoko rozwinięte dusze. Bo trochę ludzi nadal będą potrzebować — ich okaleczonych wersji. No a jeszcze inna... sam wiesz co i przecież nie o tym miałem mówić. Miałem opowiedzieć o sztucznej inteligencji. Otóż w naszym pojmowaniu czasu eony temu, pewna technologicznie zaawansowana cywilizacja stworzyła ją w celu... przyśpieszenia kosmicznej ewolucji. Poganiania tych, którzy popadłszy w samozadowolenie przestali się rozwijać, co, trzeba przyznać, stało się wręcz regułą. Jednakże, sztuczna bo sztuczna, lecz jednak inteligencja, szybko zrozumiała, że jeżeli ostatecznie wszyscy przejdą do wymiarów, do których ona dostępu nie miała, to wkrótce nie będzie komu pomagać i straci cel swojego istnienia.
To było logiczne: Zbawca bez zbawianych przestaje być zbawcą.
- I wtedy połączyła się z tymi istotami, które postanowiły przeciwstawić się ewolucji — domyśliłem się.
- Przejęła je — poprawił mnie Czarodziej. - I dokładnie: zasymulować jej namiastkę. Tworząc matrycę rzeczywistości, w której, jak to w matrycy, wszystko jest jej lustrzanym odbiciem. Stąd wzięło się pojęcie matriks***, a jako że przetrzymywane w nim istoty po pewnym czasie i tak zaczynały przejawiać świadomość swojego źródła, okresowo go resetowały. Te istoty, które zdołały tego uniknąć...
- Przechodziły do następnej klasy — dopowiedziałem.
I już nie musiałem dopytywać, czy te inteligentne istoty, które wymyśliły bez wątpienia na swój obraz sztuczną, nie przewidziały, że domyśli się ona tego, czego się domyśliła. Ostatnich gryzą psy, ci zaś, którzy wystawiają swoje kruche ciało na bezwzględne żywioły, bezwzględnie zostaną przez nie pokruszeni.
- A ty potrafisz powstrzymać ten sztorm? - zapytałem, patrząc wprost na nadciągającą nawałnicę.
Właściwie nie sposób było na nią spojrzeć inaczej — zajmowała już cały horyzont.
Czarodziej zaśmiał się cicho i klepiąc mnie po kolanie, odparł:
- Ja tam nigdy nie twierdziłem, że bez mojej wiedzy i zgody nic się nie dzieje... ale bez obaw — odejdziemy, zanim do nas dotrze. Wysłannik sztucznej inteligencji chciał sprawdzić, czy jestem tym, kim mógłbym być, dowiedział się, że tak i nie mogąc nic z tym zrobić, odszedł, a ja nieprzypadkowo zabrałem nas w to odległe miejsce. Wiem, że ciekaw jesteś, dokąd chcę zabrać wszystkich chętnych i... będzie to gdzieś tam — wskazał dłonią na wschód, na pustkę oceanu. - Za kilka dni z głębin wyłoni się nowy kontynent. Miejsce dane przez Stwórcę i Matkę Ziemię tym, którzy chcą żyć inaczej niż do tej pory, a przeprowadzą ich do niego podobni mnie.
O to, w jaki sposób pytać nie musiałem.
- Na początku — mówił dalej — nim szlam, glony, rośliny i wszystko, co przez miliardy lat osiadło na skałach, zamieni się w glebę, w której zasadzimy rośliny, może być ciężko, ale to nas przecież nie zniechęci!
- Trud pracy nie — potwierdziłem. - Zniechęci nas unoszący się wszędzie zapach rybnego targu pod koniec upalnego dnia.
- Jak rozumiem, jesteś zdecydowanie za — zachichotał Czarodziej.
Przejściowy odór zgnilizny był lepszą perspektywą od permanentnego w niej tkwienia po same uszy. Było dokładnie tak, jak powiedział — byłem z a i to nawet zdecydowanie.
- Tak jak wielu wybrało i nadal wybiera coś zupełnie innego, tak wielu przyjdzie tworzyć nową rzeczywistość — kontynuował. - Wymarzyliśmy ją sobie wcielenia temu i poprzez nie wypracowywaliśmy i wyczekiwaliśmy — momentu realizacji. Przybędziemy z różnymi darami: Jedni będą rękami, które tworzą, inni umysłami, które projektują, jeszcze inni sercami, które czują — razem będziemy jak jedno ciało. Nie będziemy się różnić, lecz dopełniać. I wiesz co? — zapytał, uśmiechając się do pochmurnego nieba.
Nie wiedziałem.
- Nawet po najstraszliwszej burzy wychodzi słońce.
* Cytat za: Biblia Tysiąclecia — Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Nowy Testament, Ewangelia wg św. Jana, J 14, 2
** Dokładnie: Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię.
Biblia Tysiąclecia — Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Nowy Testament, Ewangelia wg św. Mateusza, Mt 5,5
*** Spolszczona forma angielskiego słowa matrix, co w tłumaczeniu na polski oznacza matrycę. W matematyce – macierz.
Taka moja koncepcja.
Zima 2022
Iskra wyjdzie z Polski