DAWNO, DAWNO TEMU I... NA PEWNO NIE U NAS!
Miłość jest czymś najmocniejszym na świecie, a jednak nie można wyobrazić sobie nic bardziej skromnego.
Mohandas Karamchand Gandhi, Mahatma
Dawno, dawno temu, czyli pewnie jutro albo pojutrze (a najpewniej wkrótce), dokładnie w tej galaktyce, co to jak letnią nocą wyjdzie się na dwór za potrzebą i spojrzy na lewo, to widać ją zaraz nad drewutnią, była sobie planeta.
Tak między nami mówiąc i nie przekazujcie, proszę, tego dalej — nic nadzwyczajnego.
No bo cóż niezwykłego mogło być w tym, że miejscami była płaska, czy wręcz wklęsła, a w innych znowuż za wysoka? Jak i trochę zielona, niebieska, a nawet szara i żółta, nie zapominając o tym, że mokra tudzież sucha i... właściwie, po co to wszystko wymieniać? Wystarczy przecież napisać:
Ot, planeta jak planeta...
...pośród innych stworzeń zamieszkała przez wodne, bardzo inteligentne iiiii... może nie całkiem głupie, ale nazbyt mądre niestety też nie, naziemne istoty.
Przynajmniej takimi pozwoliły się uczynić — ale o tym później.
Naziemne, jak sama nazwa nam podpowiada, zamieszkiwały, raczej wiadomo gdzie i wystarczy jedynie dodać, że były to prawie wszystkie jej lądowe obszary. Od tych skutych wiecznym lodem, gdzie po wodę chodziło się nie z wiadrem, lecz siekierą, poprzez zalesione (gdzie siekiera też się przydawała), aż po takie prawie całkowicie pokryte piaskiem.
Gdzie z siekiery wielkiego pożytku nie było.
Ci ostatni to dopiero mieli... naprawdę mało tego mokrego i zielonego (patrz: siekiera) i pewnie przez to, że do niego mieli tak w choleeeerę daleko, a i zapewne jeszcze przez to, że ten przeklęty piasek zawsze pchał się tam, gdzie nie był mile widziany — ciągle chodzili naburmuszeni.
I nic, tylko pokrzykiwali.
Jednakże... pokój z nimi.
Nie o nich będzie ta opowieść. To znaczy — o nich również, ale tak naprawdę to o wszystkich.
O każdym, który, choć (nie ukrywajmy tego) czasem się przy tym chwiejąc, na dwóch nogach przemierzał wszelkie lądy tego świata. Jak i również o tych, którzy przemieszczali się pod, po i ponad nimi głównie w luksusowych pojazdach, myśląc o sobie jako o właścicielach zarówno naziemnych jak i ogólnie wszystkiego. Całego świata.
Cóż, jako że jedynymi, którzy od tego błędnego mniemania mogliby ich odwieść byli ci sami, którzy ich w nim utwierdzali, pozostawało im być jego niewolnikiem. A poprzez to, tych, którzy tę brednię im sprzedali. I uwierzcie mi, że nie — nie chodzi o owe wodne stworzenia. One były NAPRAWDĘ mądre.
Takich mniej we wszechświecie też nie brakuje i skoro są, oznacza to, że pewnie muszą — wszak mały to on nie jest i jest w nim miejsce dla wszystkich. Również dla istot bardzo przebiegłej natury, nawet takich z lekka przy tem... niedorobionych.
No bo odpowiedzcie sobie, proszę, sami — któren rozsądny grzebie we własnej konstrukcji, celowo odłączając geny odpowiedzialne za połączenie ze Stwórcą?
Życionośną energią, która podtrzymuje całe Istnienie?
Aby następnie ustanowić własną strefę i żerować na tych, których w niej podstępem (przypominam, że cwaniaki również lubią łączyć się w stada, czując się wtedy silniejszymi) zatrzymali. Wymazawszy im pamięć o sobie, wmówić, że to oni są ich stwórcami. Których powinni czcić, czyli... przekazywać im energię.
Według mnie wszystko powyższe może czynić tylko ten, który zapragnął się usamodzielnić i za późno zrozumiał, że jeszcze do tego nie dorósł. I do czego nawet przed samym sobą wolał się nie przyznawać.
Zapewne domyśliłeś się już, o kim właśnie opowiedziałem.
W tym miejscu takie tam ostrzeżenie i jednocześnie wyjaśnienie dla (jeszcze) niezorientowanych: stać to się w ten sposób można, i owszem, ale we własnym wyobrażeniu. Bo w ich wykonaniu tak naprawdę zwykłym złodziejem energii innych, o wiele mądrzejszych i niestety przy tym na swój ufny sposób naiwnych istot, które takich niewydarzonych pomysłów nie miewają. Takich, jak pobieranie stwórczej energii przez pośredników, nieustannie obawiając się tego, że dojeni w końcu się zorientują, że są z niej dojeni i... strumień mleka przestanie płynąć.
Miały natomiast taki, aby popróbować tego, co im zaproponowano — nowego doświadczenia.
Nawet nie zakładając, że ktoś zechce, de facto, ich w nim uwięzić. Wszak umowa była inna i nie sposób było pomyśleć, że ktoś mógłby nie zechcieć jej dotrzymać. A na pewno nie istocie, która nie wie co to więzienie i kłamstwo...
Jednak nawet i na taką kiedyś przyjdzie czas zrozumienia i przebudzenia i dokładnie to zaczęło się dziać na naszej planecie, gdzie poniektóre z nich właśnie zaczęły wybudzać się ze snu.
W te pędy rozbiegając się po łąkach, lasach i innych internetach, w podnieceniu wykrzykując, że to przecież kurde jest zupełnie na odwrót, niż wszystkim się wmawia — swoje pierwsze spostrzeżenia.
Na przykład takie, że lekarze nie leczą, tylko wpędzają w choroby, że rolnicy im w tym pomagają, a szkoła nie uczy, lecz oducza.
Samodzielnego myślenia.
I takie tam inne brewerie, na które ich nadzorcy mogliby nawet przymknąć wewnętrzną powiekę, gdyby tylko ich przekaz nie stał się tak powszechny.
Potrząsając wieloma, spowodował miejscowe zaniki energii i w konsekwencji jej niekorzystny bilans, na co pozwolić sobie nie mogli. Tym bardziej na większy i coś musieli z tym zrobić.
Najpewniej przywrócić własny porządek.
Zebrali się więc do kupy, ze złością stuknęli kopytkami (co zawsze wychodziło im doskonale) i zadecydowali, że.... No tak, z tym to akurat od zawsze mieli problem.
To znaczy od momentu odłączenia się od Stwórcy — z twórczym myśleniem.
Dlaczego właśnie z tym, jest raczej dość oczywiste i chyba nie trzeba tego nikomu tłumaczyć.
Pozostało im więc to, co zwykle — odtwórstwo. Postawić na wypróbowany przez innych scenariusz i poprzez swoich naziemnych sługusów wdrożyć go w życie.
Na przykład obwieścić, że na świat napadło Straszne Choróbsko.
Co prawda odcieleśniające znacznie mniej istot, niźli bardzo powszechne i tak samo niedoceniane inne, ale... nadal Straszne. Straszne nawet pomimo tego, że... całkowicie wymyślone. Co z kolei nie stanowiło żadnego problemu: aby zaistniało, wystarczyło wszelkie zgony przypisać właśnie jemu!
I dokładnie w odwrotny sposób przegnać je precz!
A wszystko to miało być przykrywką dla rozbudowy i wzmocnienia elektromagnetycznej sieci kontrolującej (najwyraźniej dotychczas niezbyt dobrze) ich umysły.
Jak i dla przyszłych strat w ludziach, jakie swoją mocą miała niekiedy powodować.
Zaszczutym przez propagandowe tuby ludziskom pozostawało tylko chować się przed Choróbskiem po domach, a na zewnątrz wychodzić jeno na spacerniak przed chałupą, no i po paszę do paszarniów. Jednakże zawsze zamaskowanymi — prawdopodobnie po to, żeby ich dziadostwo nie rozpoznało. Ewentualnie, żeby to nie oni jego, a ono ich bać się zaczęło.
Choć, co do tego ostatniego, to niektórym akurat pomogłoby jej niezakładanie.
Na koniec warto jeszcze wspomnieć, że jeden od drugiego miał się trzymać na odległość solidnego kija!
Takiego trochę dłuższego niż do szczotki.
Tak powiedzmy o pół raza.
Co z kolei tłumaczono tym, że zaraza bardziej skoczna nie jest i co wynikało z najnowszych wróżb najwielcej szanowanych kapłanów nauki.
I wszystko pewnie poszłoby tak, jak to sobie dla nich wymyślono i niespodzianie dla siebie znaleźliby się gdzieś, powiedzmy, że w bardzo ciemnym miejscu... gdyby nie to, że, jak powiadają, każdy kij ma dwa końce.
Niekoniecznie ten sam, co od szczotki.
Powyższe stwierdzenie wprowadza dowolność, która pozwala nam dostrzec, że są przecież i takie, które mają trzy — coś jakby widełki. Wszakże gdyby znowuż tenże rozwidlony koniec odłamać albo odciąć, na przykład ostrym nożem, to...
Ech! Może dajmy już temu spokój?
I powróćmy do wątku — w każdym razie, z pewnością znaleźliby się tamój, gdzie żaden wzrok nie sięga... I dokładnie tu pojawia się kolejne, nawet konsekwentne i mam nadzieję, że już ostatnie, gdyby — nie odkryli innego.
Miejsca.
Otóż co zrobią ludzie, którzy poza domem nawet nie mogą otworzyć ust i swobodnie westchnąć? Będąc zaś w nim, skazani są na niemal bezustanne wysłuchiwanie na okrągło powtarzanych telewizyjnych bredni?
Bo pozostali domownicy, dzieci i małżonek, których też już nie sposób więcej słuchać, nadal są przez nią zahipnotyzowani...
Zapewne mogliby to stare, trzeszczące bez sensu pudło (telewizor oczywiście — gdyby ktoś, nie wiedzieć czemu, pomyślał inaczej) wyłączyć i bez wątpienia zrobiliby to wręcz z rozkoszą... ale przecież nie chcą się z nikim kłócić. Tego też już nie. Większość z nich po prostu pójdzie do najdalszego z najdalszych kątów (czy też innej piwnicy lub strychu), usiądzie wygodnie, zamknie oczy i... pogrąży się w sobie.
W nagłej ciszy, której dotychczas nie mieli okazji zaznać.
Po raz pierwszy odkrywając, jak wielkimi są.
Tam, w środku, który okaże się być o wiele większy, niż cokolwiek na zewnątrz.
Większy nawet niż cały wszechświat.
A w tym dla nich nowym i większym... odkryją innych podobnych sobie. Wszystkich tych, których na zewnątrz nazywaliby obcymi ludźmi. Napotkanych zaś nadal uśpionych, obudzą delikatnym dotknięciem.
No a oni następnych i... tak do ostatniego.
Aż nie będzie spał już nikt.
I wtedy zrozumieją, że rozdzielność jest iluzją. Tak pomiędzy nimi, jak i od tego, kto był przy nich i w nich od zawsze — czekając tego momentu.
Ich powrotu.
Jako Całości do Całości.
Do tej samej, przez którą i w której wszystko się działo. Nawet przez istoty, które od niej się odwróciły. Bo ona od nich nie odwróciła się nigdy i cokolwiek by sobie nie wmawiały, czy też jakkolwiek by się nie samo oszukiwały — istniały w niej i poprzez nią.
A ona, nawet jeżeli ta prawda była im niewygodna i od niej się odwracały — poprzez nie działała.
Ostatecznie przywodząc do tej chwili spotkania, która wyzwoli ludzi od tego, czym nigdy nie byli i w końcu będą mogli stanąć w prawdzie, że nie są niczym innym, jak czystą miłością.
Którą od teraz będą promieniowali z taką mocą, że wszelkie stworzenie, które z nią nie będzie rezonowało, czym prędzej rozpierzchnie się w poszukiwaniu przed nią schronienia.
A wszystko, co było tak wewnątrz ich fizycznych ciał, jak i w świecie, który je otaczał i co z niej nie pochodziło, w jednej chwili rozsypie się w proch i zniknie.
Oni już tego potrzebować nie będą — przecież będą mieli Siebie.
Wiosna 2020
Mohandas Karamchand Gandhi, Mahatma
Dawno, dawno temu, czyli pewnie jutro albo pojutrze (a najpewniej wkrótce), dokładnie w tej galaktyce, co to jak letnią nocą wyjdzie się na dwór za potrzebą i spojrzy na lewo, to widać ją zaraz nad drewutnią, była sobie planeta.
Tak między nami mówiąc i nie przekazujcie, proszę, tego dalej — nic nadzwyczajnego.
No bo cóż niezwykłego mogło być w tym, że miejscami była płaska, czy wręcz wklęsła, a w innych znowuż za wysoka? Jak i trochę zielona, niebieska, a nawet szara i żółta, nie zapominając o tym, że mokra tudzież sucha i... właściwie, po co to wszystko wymieniać? Wystarczy przecież napisać:
Ot, planeta jak planeta...
...pośród innych stworzeń zamieszkała przez wodne, bardzo inteligentne iiiii... może nie całkiem głupie, ale nazbyt mądre niestety też nie, naziemne istoty.
Przynajmniej takimi pozwoliły się uczynić — ale o tym później.
Naziemne, jak sama nazwa nam podpowiada, zamieszkiwały, raczej wiadomo gdzie i wystarczy jedynie dodać, że były to prawie wszystkie jej lądowe obszary. Od tych skutych wiecznym lodem, gdzie po wodę chodziło się nie z wiadrem, lecz siekierą, poprzez zalesione (gdzie siekiera też się przydawała), aż po takie prawie całkowicie pokryte piaskiem.
Gdzie z siekiery wielkiego pożytku nie było.
Ci ostatni to dopiero mieli... naprawdę mało tego mokrego i zielonego (patrz: siekiera) i pewnie przez to, że do niego mieli tak w choleeeerę daleko, a i zapewne jeszcze przez to, że ten przeklęty piasek zawsze pchał się tam, gdzie nie był mile widziany — ciągle chodzili naburmuszeni.
I nic, tylko pokrzykiwali.
Jednakże... pokój z nimi.
Nie o nich będzie ta opowieść. To znaczy — o nich również, ale tak naprawdę to o wszystkich.
O każdym, który, choć (nie ukrywajmy tego) czasem się przy tym chwiejąc, na dwóch nogach przemierzał wszelkie lądy tego świata. Jak i również o tych, którzy przemieszczali się pod, po i ponad nimi głównie w luksusowych pojazdach, myśląc o sobie jako o właścicielach zarówno naziemnych jak i ogólnie wszystkiego. Całego świata.
Cóż, jako że jedynymi, którzy od tego błędnego mniemania mogliby ich odwieść byli ci sami, którzy ich w nim utwierdzali, pozostawało im być jego niewolnikiem. A poprzez to, tych, którzy tę brednię im sprzedali. I uwierzcie mi, że nie — nie chodzi o owe wodne stworzenia. One były NAPRAWDĘ mądre.
Takich mniej we wszechświecie też nie brakuje i skoro są, oznacza to, że pewnie muszą — wszak mały to on nie jest i jest w nim miejsce dla wszystkich. Również dla istot bardzo przebiegłej natury, nawet takich z lekka przy tem... niedorobionych.
No bo odpowiedzcie sobie, proszę, sami — któren rozsądny grzebie we własnej konstrukcji, celowo odłączając geny odpowiedzialne za połączenie ze Stwórcą?
Życionośną energią, która podtrzymuje całe Istnienie?
Aby następnie ustanowić własną strefę i żerować na tych, których w niej podstępem (przypominam, że cwaniaki również lubią łączyć się w stada, czując się wtedy silniejszymi) zatrzymali. Wymazawszy im pamięć o sobie, wmówić, że to oni są ich stwórcami. Których powinni czcić, czyli... przekazywać im energię.
Według mnie wszystko powyższe może czynić tylko ten, który zapragnął się usamodzielnić i za późno zrozumiał, że jeszcze do tego nie dorósł. I do czego nawet przed samym sobą wolał się nie przyznawać.
Zapewne domyśliłeś się już, o kim właśnie opowiedziałem.
W tym miejscu takie tam ostrzeżenie i jednocześnie wyjaśnienie dla (jeszcze) niezorientowanych: stać to się w ten sposób można, i owszem, ale we własnym wyobrażeniu. Bo w ich wykonaniu tak naprawdę zwykłym złodziejem energii innych, o wiele mądrzejszych i niestety przy tym na swój ufny sposób naiwnych istot, które takich niewydarzonych pomysłów nie miewają. Takich, jak pobieranie stwórczej energii przez pośredników, nieustannie obawiając się tego, że dojeni w końcu się zorientują, że są z niej dojeni i... strumień mleka przestanie płynąć.
Miały natomiast taki, aby popróbować tego, co im zaproponowano — nowego doświadczenia.
Nawet nie zakładając, że ktoś zechce, de facto, ich w nim uwięzić. Wszak umowa była inna i nie sposób było pomyśleć, że ktoś mógłby nie zechcieć jej dotrzymać. A na pewno nie istocie, która nie wie co to więzienie i kłamstwo...
Jednak nawet i na taką kiedyś przyjdzie czas zrozumienia i przebudzenia i dokładnie to zaczęło się dziać na naszej planecie, gdzie poniektóre z nich właśnie zaczęły wybudzać się ze snu.
W te pędy rozbiegając się po łąkach, lasach i innych internetach, w podnieceniu wykrzykując, że to przecież kurde jest zupełnie na odwrót, niż wszystkim się wmawia — swoje pierwsze spostrzeżenia.
Na przykład takie, że lekarze nie leczą, tylko wpędzają w choroby, że rolnicy im w tym pomagają, a szkoła nie uczy, lecz oducza.
Samodzielnego myślenia.
I takie tam inne brewerie, na które ich nadzorcy mogliby nawet przymknąć wewnętrzną powiekę, gdyby tylko ich przekaz nie stał się tak powszechny.
Potrząsając wieloma, spowodował miejscowe zaniki energii i w konsekwencji jej niekorzystny bilans, na co pozwolić sobie nie mogli. Tym bardziej na większy i coś musieli z tym zrobić.
Najpewniej przywrócić własny porządek.
Zebrali się więc do kupy, ze złością stuknęli kopytkami (co zawsze wychodziło im doskonale) i zadecydowali, że.... No tak, z tym to akurat od zawsze mieli problem.
To znaczy od momentu odłączenia się od Stwórcy — z twórczym myśleniem.
Dlaczego właśnie z tym, jest raczej dość oczywiste i chyba nie trzeba tego nikomu tłumaczyć.
Pozostało im więc to, co zwykle — odtwórstwo. Postawić na wypróbowany przez innych scenariusz i poprzez swoich naziemnych sługusów wdrożyć go w życie.
Na przykład obwieścić, że na świat napadło Straszne Choróbsko.
Co prawda odcieleśniające znacznie mniej istot, niźli bardzo powszechne i tak samo niedoceniane inne, ale... nadal Straszne. Straszne nawet pomimo tego, że... całkowicie wymyślone. Co z kolei nie stanowiło żadnego problemu: aby zaistniało, wystarczyło wszelkie zgony przypisać właśnie jemu!
I dokładnie w odwrotny sposób przegnać je precz!
A wszystko to miało być przykrywką dla rozbudowy i wzmocnienia elektromagnetycznej sieci kontrolującej (najwyraźniej dotychczas niezbyt dobrze) ich umysły.
Jak i dla przyszłych strat w ludziach, jakie swoją mocą miała niekiedy powodować.
Zaszczutym przez propagandowe tuby ludziskom pozostawało tylko chować się przed Choróbskiem po domach, a na zewnątrz wychodzić jeno na spacerniak przed chałupą, no i po paszę do paszarniów. Jednakże zawsze zamaskowanymi — prawdopodobnie po to, żeby ich dziadostwo nie rozpoznało. Ewentualnie, żeby to nie oni jego, a ono ich bać się zaczęło.
Choć, co do tego ostatniego, to niektórym akurat pomogłoby jej niezakładanie.
Na koniec warto jeszcze wspomnieć, że jeden od drugiego miał się trzymać na odległość solidnego kija!
Takiego trochę dłuższego niż do szczotki.
Tak powiedzmy o pół raza.
Co z kolei tłumaczono tym, że zaraza bardziej skoczna nie jest i co wynikało z najnowszych wróżb najwielcej szanowanych kapłanów nauki.
I wszystko pewnie poszłoby tak, jak to sobie dla nich wymyślono i niespodzianie dla siebie znaleźliby się gdzieś, powiedzmy, że w bardzo ciemnym miejscu... gdyby nie to, że, jak powiadają, każdy kij ma dwa końce.
Niekoniecznie ten sam, co od szczotki.
Powyższe stwierdzenie wprowadza dowolność, która pozwala nam dostrzec, że są przecież i takie, które mają trzy — coś jakby widełki. Wszakże gdyby znowuż tenże rozwidlony koniec odłamać albo odciąć, na przykład ostrym nożem, to...
Ech! Może dajmy już temu spokój?
I powróćmy do wątku — w każdym razie, z pewnością znaleźliby się tamój, gdzie żaden wzrok nie sięga... I dokładnie tu pojawia się kolejne, nawet konsekwentne i mam nadzieję, że już ostatnie, gdyby — nie odkryli innego.
Miejsca.
Otóż co zrobią ludzie, którzy poza domem nawet nie mogą otworzyć ust i swobodnie westchnąć? Będąc zaś w nim, skazani są na niemal bezustanne wysłuchiwanie na okrągło powtarzanych telewizyjnych bredni?
Bo pozostali domownicy, dzieci i małżonek, których też już nie sposób więcej słuchać, nadal są przez nią zahipnotyzowani...
Zapewne mogliby to stare, trzeszczące bez sensu pudło (telewizor oczywiście — gdyby ktoś, nie wiedzieć czemu, pomyślał inaczej) wyłączyć i bez wątpienia zrobiliby to wręcz z rozkoszą... ale przecież nie chcą się z nikim kłócić. Tego też już nie. Większość z nich po prostu pójdzie do najdalszego z najdalszych kątów (czy też innej piwnicy lub strychu), usiądzie wygodnie, zamknie oczy i... pogrąży się w sobie.
W nagłej ciszy, której dotychczas nie mieli okazji zaznać.
Po raz pierwszy odkrywając, jak wielkimi są.
Tam, w środku, który okaże się być o wiele większy, niż cokolwiek na zewnątrz.
Większy nawet niż cały wszechświat.
A w tym dla nich nowym i większym... odkryją innych podobnych sobie. Wszystkich tych, których na zewnątrz nazywaliby obcymi ludźmi. Napotkanych zaś nadal uśpionych, obudzą delikatnym dotknięciem.
No a oni następnych i... tak do ostatniego.
Aż nie będzie spał już nikt.
I wtedy zrozumieją, że rozdzielność jest iluzją. Tak pomiędzy nimi, jak i od tego, kto był przy nich i w nich od zawsze — czekając tego momentu.
Ich powrotu.
Jako Całości do Całości.
Do tej samej, przez którą i w której wszystko się działo. Nawet przez istoty, które od niej się odwróciły. Bo ona od nich nie odwróciła się nigdy i cokolwiek by sobie nie wmawiały, czy też jakkolwiek by się nie samo oszukiwały — istniały w niej i poprzez nią.
A ona, nawet jeżeli ta prawda była im niewygodna i od niej się odwracały — poprzez nie działała.
Ostatecznie przywodząc do tej chwili spotkania, która wyzwoli ludzi od tego, czym nigdy nie byli i w końcu będą mogli stanąć w prawdzie, że nie są niczym innym, jak czystą miłością.
Którą od teraz będą promieniowali z taką mocą, że wszelkie stworzenie, które z nią nie będzie rezonowało, czym prędzej rozpierzchnie się w poszukiwaniu przed nią schronienia.
A wszystko, co było tak wewnątrz ich fizycznych ciał, jak i w świecie, który je otaczał i co z niej nie pochodziło, w jednej chwili rozsypie się w proch i zniknie.
Oni już tego potrzebować nie będą — przecież będą mieli Siebie.
Wiosna 2020
Przeprowadzka