JEDEN WSZECHŚWIAT, JEDNO ŻYCIE
Czy słyszeliście o Jessice Watson, 16-letniej Australijce, która w 2009 roku samotnie wypłynęła w rejs dookoła naszego płaskiego świata?
- To... wielkie wyzwanie — odpowiedział mój przyjaciel na chwilę po tym, gdy zdradziłem mu swój zamiar.
Miał niewielką chwilę zawahania, podczas której dowiadywał się od samego siebie, co ma o tym sądzić. Nie uznał tego za fascynujące, nie uznał także za szaleństwo — odebrał to jako wielkie wyzwanie. Z pewnością inaczej nie potrafił: po pierwsze, zwyczajnie go to nie fascynowało, po drugie — nie znał koncepcji szaleństwa, no i po ostatnie — doskonale rozumiał ideę wyzwania. Opłynięcie naokoło całego fizycznego wszechświata wzdłuż jego krawędzi gwiezdnym żaglowcem z pewnością było wielkim, a właściwie największym, o jakim słyszał. Wręcz największym, o jakim mógłby usłyszeć ktokolwiek, kogo znał. Szaleństwem z pewnością także, ale jak już wspomniałem, on go nie znał, a ja wolałem myśleć o tym, jak o przygodzie. Największej przygodzie wszechświata.
- Po drodze nie rozpadniesz się i nie rozłożysz jak niektóre inne organiczne formy życia, uwalniając swoją esencję, przynajmniej tego nie musisz się obawiać, ale czy zdążysz to zrobić, nim Stwórca dokona wdechu i wszystko do niego powróci? Nim na nowo staniemy się z nim jednością? — wyraził swoją obawę zaraz potem. - Bo wiesz, takie gwiezdne żaglowce strasznie się wloką.
Oczywiście, że wiedziałem. Właśnie dlatego go wybrałem — ponieważ nigdzie mi się nie śpieszyło.
- Wiem i wiem także, że mogę nie zdążyć, ale... skoro cel już znam, pozostała mi jedynie do niego droga. Ona jest najważniejsza — odparłem, wzruszając ramionami. - Przecież nic nie poradzę na to, na co nic nie poradzę.
Po takiej odpowiedzi przyjaciel mógł mi jedynie życzyć powodzenia, a jako że był moim najlepszym przyjacielem, użyczył mi także swojego czasu i umiejętności, pomagając mi w budowie mojego okrętu.
Statek niemalże rósł w oczach, a gdy ostatecznie rozwinął swoje dwa, łapiące kosmiczny wiatr złote żagle, urósł w nich naprawdę. Ponad skromne pięćset kilometrów. Ponad miarę wzroku i bardzo wkrótce ponad nasz niewielki układ i nasze niewielkie słońce. Niewielkie, lecz zupełnie wystarczające, aby do sąsiedniego układu dolecieć wyłącznie na jego fotonach. Od niego z kolei odepchnęło mnie jego słońce i właśnie tak sobie podróżowałem: od jednego do drugiego, pomiędzy nimi od czasu do czasu łapiąc się na pomniejsze kosmiczne burze, które popychały mnie szybciej do przodu i ze zwiniętymi żaglami przeczekując te większe, co i tak nie ustrzegło mnie przed licznymi w nich dziurami. O ile była taka możliwość, łatałem je na mijanych światach, przy okazji poznając lokalne cywilizacje i kolektywy. Czasami zatrzymywałem się na nich tak długo, że niemalże stawałem się ich częścią. W każdym razie na pewno dzieliłem ich życie. Ich smutki, radości, obawy i nawet inspiracje... po czym przychodziła pora pożegnać się i ruszać dalej. Dając się nieść kosmicznym prądom, spoglądać, jak budzą się do życia nowe gwiazdy i zasypiają stare. Obserwując, jak budzą się do wszechświata mieszkańcy matriksów. Kilku takim nawet dopomogłem się wyzwolić. I często miałem tak samo głodnych, jak ja, nieznanych przestrzeni gości, a im dłużej przez niego podróżowałem, tym bardziej się nim stawałem — wszechświatem. Pod koniec podróży, u jej celu, tuż przed tym, nim wraz ze wszystkim i wszystkimi stałem się nim całkiem i jako całość powróciłem do Źródła, powiedziałem do niego i do siebie:
- Wiem, że wszyscy są już gotowi i że czekasz tylko na mnie. Końca mojej przygody, której też byłeś ciekaw. Ostatecznie wszystko powraca tam, skąd wyszło. To samo, lecz nie takie samo. To było naprawdę dobre życie. Jedno życie — jeden wszechświat.
Nadal zima 2023
- To... wielkie wyzwanie — odpowiedział mój przyjaciel na chwilę po tym, gdy zdradziłem mu swój zamiar.
Miał niewielką chwilę zawahania, podczas której dowiadywał się od samego siebie, co ma o tym sądzić. Nie uznał tego za fascynujące, nie uznał także za szaleństwo — odebrał to jako wielkie wyzwanie. Z pewnością inaczej nie potrafił: po pierwsze, zwyczajnie go to nie fascynowało, po drugie — nie znał koncepcji szaleństwa, no i po ostatnie — doskonale rozumiał ideę wyzwania. Opłynięcie naokoło całego fizycznego wszechświata wzdłuż jego krawędzi gwiezdnym żaglowcem z pewnością było wielkim, a właściwie największym, o jakim słyszał. Wręcz największym, o jakim mógłby usłyszeć ktokolwiek, kogo znał. Szaleństwem z pewnością także, ale jak już wspomniałem, on go nie znał, a ja wolałem myśleć o tym, jak o przygodzie. Największej przygodzie wszechświata.
- Po drodze nie rozpadniesz się i nie rozłożysz jak niektóre inne organiczne formy życia, uwalniając swoją esencję, przynajmniej tego nie musisz się obawiać, ale czy zdążysz to zrobić, nim Stwórca dokona wdechu i wszystko do niego powróci? Nim na nowo staniemy się z nim jednością? — wyraził swoją obawę zaraz potem. - Bo wiesz, takie gwiezdne żaglowce strasznie się wloką.
Oczywiście, że wiedziałem. Właśnie dlatego go wybrałem — ponieważ nigdzie mi się nie śpieszyło.
- Wiem i wiem także, że mogę nie zdążyć, ale... skoro cel już znam, pozostała mi jedynie do niego droga. Ona jest najważniejsza — odparłem, wzruszając ramionami. - Przecież nic nie poradzę na to, na co nic nie poradzę.
Po takiej odpowiedzi przyjaciel mógł mi jedynie życzyć powodzenia, a jako że był moim najlepszym przyjacielem, użyczył mi także swojego czasu i umiejętności, pomagając mi w budowie mojego okrętu.
Statek niemalże rósł w oczach, a gdy ostatecznie rozwinął swoje dwa, łapiące kosmiczny wiatr złote żagle, urósł w nich naprawdę. Ponad skromne pięćset kilometrów. Ponad miarę wzroku i bardzo wkrótce ponad nasz niewielki układ i nasze niewielkie słońce. Niewielkie, lecz zupełnie wystarczające, aby do sąsiedniego układu dolecieć wyłącznie na jego fotonach. Od niego z kolei odepchnęło mnie jego słońce i właśnie tak sobie podróżowałem: od jednego do drugiego, pomiędzy nimi od czasu do czasu łapiąc się na pomniejsze kosmiczne burze, które popychały mnie szybciej do przodu i ze zwiniętymi żaglami przeczekując te większe, co i tak nie ustrzegło mnie przed licznymi w nich dziurami. O ile była taka możliwość, łatałem je na mijanych światach, przy okazji poznając lokalne cywilizacje i kolektywy. Czasami zatrzymywałem się na nich tak długo, że niemalże stawałem się ich częścią. W każdym razie na pewno dzieliłem ich życie. Ich smutki, radości, obawy i nawet inspiracje... po czym przychodziła pora pożegnać się i ruszać dalej. Dając się nieść kosmicznym prądom, spoglądać, jak budzą się do życia nowe gwiazdy i zasypiają stare. Obserwując, jak budzą się do wszechświata mieszkańcy matriksów. Kilku takim nawet dopomogłem się wyzwolić. I często miałem tak samo głodnych, jak ja, nieznanych przestrzeni gości, a im dłużej przez niego podróżowałem, tym bardziej się nim stawałem — wszechświatem. Pod koniec podróży, u jej celu, tuż przed tym, nim wraz ze wszystkim i wszystkimi stałem się nim całkiem i jako całość powróciłem do Źródła, powiedziałem do niego i do siebie:
- Wiem, że wszyscy są już gotowi i że czekasz tylko na mnie. Końca mojej przygody, której też byłeś ciekaw. Ostatecznie wszystko powraca tam, skąd wyszło. To samo, lecz nie takie samo. To było naprawdę dobre życie. Jedno życie — jeden wszechświat.
Nadal zima 2023
Tęsknota