PRZYJACIÓŁKI
Ostatnio zauważyłem (dostrzegłem, pojąłem, dotarło do mnie — sami wybierzcie swoje ulubione określenie), że w moich opowiadaniach cośik brakuje tak kobiecych bohaterek (heroin? — nie mylić z... wiadomo czym) jak i kobiecych postaci drugoplanowych. No po prostu brakuje i już i... nie uderzyłem się za to w moje chude piersi, lecz nadrobiłem poniższym opowiadaniem. Takim długim, jak trzy krótkie razem, z jednym, skromnym przekleństwem i całkowicie pozbawionym samców.
Jakiegokolwiek gatunku.
No dobra, są trzy (słownie: czy) małe wzmianki o czyimś tacie, ale... oj tam, oj tam!
- Psst, psst!
Ciche syczenie wydawało się przychodzić gdzieś zza jej pleców i Zofii, jak na zawołanie przypomniały się wszystkie zasłyszane i przeczytane straszliwe historie o samotnie wracających wieczorową porą do domu młodych kobietach. Szybka ucieczka na wysokich obcasach była nierealna i jedyne co jej pozostało to zebrać się w sobie i dzielnie stawić zagrożeniu czoła, czyli... na początek z obawą obejrzeć się za siebie. Po czym z ulgą parsknąć śmiechem; za nią oczywiście nikogo nie było i co więcej — być nie mogło. Przy tej biegnącej pomiędzy sześcioma wysokimi i długimi budynkami, jasno oświetlonej ulicy, która o niemal połowę skracała jej drogę powrotną z pracy do domu, zwyczajnie nie sposób było się ukryć. Nie było przy niej żadnych zaułków, bram i przejść w których, a na niej choćby jednego zaparkowanego auta, za którym ktoś mógłby się schować. Nie było przy niej także choćby jednego kosza na śmieci, czego niewątpliwym skutkiem ubocznym było to, że walały się one, gdzie popadnie, co i tak jej do niej nie zniechęcało. Dlatego, że nawet o tak późnej godzinie czuła się na niej bezpieczną — a przynajmniej do dziś.
- Nie bój, głupia! Po prostu ci się przysłyszało.
Posłuchała się głosu rozsądku i ruszyła dalej, aby... po kilku krokach ciche posykiwanie ją dogoniło. Teraz po prostu je zignorowała i z pewnością ignorowałaby je nadal, gdyby... nie zamieniło się w ciche wołanie:
- Hej! Zosiu!
Ktoś, kto najwyraźniej ją znał, bez wątpienia damskim głosem zawołał ją po imieniu, co nieco ją uspokoiło, bo pośród przysposobionych przez nią historii żadna nie była o kobietach napadających inne kobiety, lecz... za nią nadal była wyłącznie pusta ulica.
Co jest, do jasnej ciasnej?
- A może spojrzysz pod nogi? — zaproponował uprzejmie głos.
Zofia natychmiast pod nie spojrzała... wprost w żółte ślepia czarno-białego, łaciatego kociego wyrostka.
- Oj Zocha, Zocha! — westchnął. - Już myślałam, że się do ciebie nie dopukam!
Zofia wytrzeszczyła na niego (nią?) oczy i... odruchowo go przeżegnała. Właśnie w takich jak ta okolicznościach człowiek się dowiaduje, że choć on dawno temu go opuścił, to kościół jego nadal nie.
Kot jej egzorcyzmy przyjął zupełnie obojętnie.
- Przecież... koty nie mówią — tak na wszelki wypadek przeżegnała go jeszcze raz, na koniec dodając starodawne, przeganiające koty i złego zaklęcie:
- A kysz!
Kot je także zignorował i odparł:
- Ależ Zosiu, nie bądź niemądra! Oczywiście, że nie mówią. Dostrzegłaś, żeby poruszał pyskiem?
Faktycznie, kot nie oszukiwał — nie poruszał. W ogóle cały był jakiś taki nieruchawy. Siedział przed nią na trotuarze jak do niego przyklejony i tylko prześwietlał ją tymi swoimi błyszczącymi ślepiami. Jednak w jakiś sposób dźwięki wydawać z siebie musiał!
- Jeżeli nie, to... nie rozumiem.
Tego, po co się do niego odzywa, także nie rozumiała. Powinna odwrócić głowę i pójść prosto... najlepiej do psychiatry — gdyby po jedenastej wieczorem jakiś przyjmował.
- To stworzenie jest jedynie przekaźnikiem — poinformował ją, czyli przekazał, kot. - Każdy chromosom dowolnej ziemskiej komórki zakończony jest tak zwanym telomerem, który tak naprawdę jest niczym innym, jak anteną, a ja właśnie sobie jego za jego przyzwoleniem użyczyłam. Następnie poprzez nie tymczasowo przejęłam jego wolę i ciało, a te wprawiłam w drganie, które na zewnątrz rozchodzi się jako lokalna fala dźwiękowa. Taka o ograniczonym zasięgu — ty odbierasz ją jako mowę. Przekładając to na bliższe współczesnemu człowiekowi pojęcia: obecnie kot jest samobieżnym, zdalnie sterowanym, interaktywnym przenośnym bezprzewodowym głośnikiem.
No proszę — przenośnym, bezprzewodowym głośnikiem! Do tego interaktywnym, samobieżnym i zdalnie sterowanym! Cały kot? Kto by pomyślał?
Zofia wiedziała, że nie powinno się dyskutować z halucynacją, lecz... jej była taka mądra.
- No dobra, przyjmijmy, że tak jest, ale... jeżeli kot jest odbiornikiem, to gdzie jest nadajnik? Kto za nim siedzi? Kim jest nadawca? Kim t y jesteś?
Kot przestąpił z łapy na łapę i wyrecytował:
- Jestem tak mała, że nie dostrzegłabyś mnie choćby najlepszym na świecie mikroskopem, a jednocześnie tak wielka, że większą już być nie można. Jestem mniejsza od atomu i większa od wszechświata.
To akurat... nie było zbyt mądre.
- A ja... nie mam ochoty wysłuchiwać bredzącej halucynacji! — żachnęła się Zofia, po czym wyminęła kota i szybko ruszyła w dalszą drogę. - To z tym odbiornikiem przynajmniej miało jakiś sens — perorowała, idąc i gestykulując — brzmiało niemal naukowo a ja...
Chciała powiedzieć — lubię naukę, jednak zamiast tego powiedziała:
- Jestem przemęczona i idę do domu. Poza tym nie pytałam o to j a k a jesteś, lecz o to k i m jesteś.
Czy naprawdę potrzebowała halucynacji, żeby się do tego przed sobą przyznać? Ostatnie dwa tygodnie spała nie więcej niż trzy-cztery godziny na dobę... czego konsekwencją musiały być dzisiejsze majaki.
Tak, to nie mogło być nic innego, jak skutki przemęczenia i pocieszającym w tym wszystkim było to, że nie potrzebowała pilnej wizyty w Tworkach, tylko kilku dni wolnego. Smutnym zaś i prawdziwym to, że łatwiej by jej było załatwić sobie psychiatrę o jedenastej wieczorem, niż w pracy kilka dni od niej odpoczynku.
- Och, nie obruszaj się, myślałam, że domyślisz się z opisu — przekazał drepcący za nią kot.
Zofia, głośno tupnęła, co zazwyczaj na podobne jemu stworzenia działało mocno zniechęcająco i... okazało się, że na haluny niestety nie.
- Na mnie też nie! — parsknął przenośny głośnik.
Najwyraźniej znał jej myśli — jak to dowolny wytwór czyjegokolwiek przepracowanego umysłu, a jako taki jej własnego raczej się od niej nie odczepi. Chyba że... go wysłucha.
- No dobra, nie domyśliłam się — przyznała się, przystając. - Tak więc teraz masz doskonałą okazję co do swojej osoby mnie oświecić — o ile jesteś osobą. Mów, zamieniam się w słuch.
Kot-przekaźnik najpierw całkiem po ludzku odchrząknął, po czym już czysto kocim zwyczajem otarł się o jej kostki i podniósłszy do góry łeb, wyznał:
- Nie jestem osobą, jestem twoją Duszą. Bardzo samotną, odkąd przestałaś ze mną rozmawiać i od tamtej chwili nieustannie szukam sposobu zwrócenia na siebie twojej uwagi. No i w końcu, dzięki pomocy tej oto ciepłej i życzliwej istoty, mi się udało. Bo chyba mi się udało?
Zofia spojrzała na nią z politowaniem.
- Jasne, duszą! — tym razem ona parsknęła i zaśmiała się, ruszając dalej. - Jaką tam znowu duszą! Jesteś zwykłą halucynacją! Wytworem mojego przemęczonego umysłu! Nie wiem tylko, czy kot jest prawdziwy, a mi się wydaje, że do mnie mówi, czy jego także sobie wyobraziłam?
- Udowodnię ci, że ani on, ani ja nie jesteśmy wytworami twojej wyobraźni — zadeklarowała się jej niby dusza.
- Tak? A niby w jaki sposób? — rzuciła na odczepnego Zofia.
- Zabierz mnie do swojego domu, to się przekonasz!
Zofia głośno prychnęła i pokazała jej figę.
- Nie lepiej było od razu powiedzieć, że szukasz ciepłego kąta? Że idzie zima i zaczęło zachodzić w łapki?
Czy ona naprawdę właśnie dyskutowała z... halucynacją alias kotem, który podobno był pośrednikiem dla jej duszy?
- Ażebyś wiedziała! — zaperzył się... jedna cholera w końcu wie, kto. - On kudłaty i łaciaty nie ma mamy ani taty! ...którzy kupiliby mu przytulne mieszkanko. Tak jak twoi rodzice tobie.
Zofię literalnie zatkało. Przecież... to był przerobiony tekst z jej ulubionej filmowej baśni dzieciństwa, Przyjaciela wesołego diabła! Bez pudła!
Ja kudłaty, durnowaty, nie wiedziałem co to taty i... tak kilka razy. Tak było w oryginale. Dzieci tej bajki raczej się bały, ale nie ona.
Koci niby przekaźnik jej duszy, korzystając z jej zaskoczenia, zaczął paplać jak najęty:
- Jeszcze do niedawna miała swoją rodzinę i dom, bo musisz wiedzieć, że to dziewczyna, Rosita. Dzieci też w nim były, dwie siostry i to właśnie one tak ją nazwały, bo jedna z czarnych plam na jej grzbiecie podobno przypomina różę, ale szybko im się znudziła i tata wywiózł ją do twojego miasta i porzucił pod śmietnikiem. Teraz, nie dość, że marznie w łapki, to jeszcze burczy jej w brzuszku.
Na dowód czego o budynki odbiło się godne hipopotama burczenie.
Jej historia była smutna, ale samo jej zakończenie tak zaskakujące i komiczne, że Zofia nie potrafiła z tego się nie zaśmiać i... tym ją kupiła.
- Wiesz co, chyba jednak cię przygarnę, niezależnie od tego, czy jesteś wytworem mojej wyobraźni czy nie. Tylko nie rób już więcej tego, co przed chwilą i obiecaj mniej gadać. Znaj moje dobre serce.
- Znam — odparła Dusza.
*
Obudziła się z bólem głowy i... siedzącą na jej piersiach kotką. Z termometrem w pysku.
- Jesteś chora — oznajmiła jej na dzień dobry.
Zofia jęknęła. Czyli to, że przygarnęła gadającego kota, który podawał się za głos jej duszy, wcale jej się nie przyśniło. Z tego wywnioskowała, że kupno kociej wyprawki w czynnym do północy supermarkecie, który miała po drodze do domu, nie było jego ciągiem dalszym. Chyba że po prostu nadal miała zwidy — potwierdzeniem była dopiero co usłyszana diagnoza.
Wygłoszona przez kota, a konkretnie kotkę.
Jęknęła głośniej.
- Jesteś chora i masz siedzieć w domu. Załatwiłam ci chorobę i trzy dni wolnego — doprecyzowała.
To, że coś ją rozbierało, wiedziała i bez niej, ale... co miało niby oznaczać: Załatwiłam ci chorobę? I trzy dni wolnego? Bo, z tym że mówił do niej kot, dyskutować już chyba nie było warto.
- Jak to — załatwiłam ci chorobę? — spojrzała na nią podejrzliwie.
- I trzy dni wolnego — przypomniała jej.
Gadający kot przedstawiał się nierealistycznie, a cóż dopiero kot mówiący trzymając w pysku termometr! To już był najczystszy surrealizm! Ten sam termometr zresztą, którym babcia mierzyła jej gorączkę, gdy była mała i... nagle to do niej dotarło:
- Hej, to jest stary termometr z prawdziwą rtęcią, nie stłucz go! — krzyknęła na kotkę.
Kotka ostrożnie upuściła go jej pod brodę i z godną królowej godnością oznajmiła:
- Przecież jakoś udało mi się wydobyć go z szafki, nie tłukąc, nieprawdaż?
Prawdaż — pewnie miała kociego farta.
- A jeśli już mówimy o tłuczeniu — mówiła dalej — pamiętasz, że kiedyś miałaś kubek z tańczącym misiem?
Czy ona właśnie powiedziała o jej u k o c h a n y m kubku z tańczącym misiem w czasie przeszłym? O jej prezencie urodzinowym od mamy? Zofia uniosła głowę, żeby dogodniej jej było spiorunować kotkę wzrokiem, ale w nowej pozycji poczuła się o wiele gorzej i natychmiast położyła ją na poduszkę z powrotem.
J e j kubek! Z pewnością nie teraz, ale jeszcze się z nią policzy! Niech no tylko wydobrzeje, bo na tę chwilę potrafiła jedynie zdobyć się na odrobinę sarkazmu:
- I co, może mi go odkupisz?
- Nie mam pieniążków.
N i e m a m p i e n i ą ż k ó w! To było raczej oczywiste. Niby skąd miałaby je mieć?
- Dobra — mruknęła z rezygnacją. - Kiedyś do tego powrócimy, teraz powiedz mi, proszę, co to niby miało być z tym załatwianiem choroby?
- To był jedyny sposób na to, żebyś została w domu. Poprosiłam twoje ciało, żeby trochę pochorowało, a ono na to przystało. Nawet chętnie; ono doskonale wie, że potrzebuje trochę poleżeć i odpocząć. Gdybyś forsowała je dalej, to na kilku dniach lenistwa mogłoby się nie skończyć.
Mama mówiła jej bardzo podobnie i tak jak z nią, polemizować z tym nie zamierzała. Tym bardziej czując się tak fatalnie jak teraz.
- A wolne? — przypomniała jej.
- Prosta sprawa — zadzwoniłam do twojej szefowej, przedstawiłam się jako twoja siostra i powiedziałam, że masz grypę. Dostałaś trzydniową przepustkę, a od koleżanek całe mnóstwo SMS-ów z życzeniami powrotu do zdrowia. I nie mów mi, że skoro nie masz siostry, to ją okłamałam, bo Dusze nie kłamią. Jako twoja, j e s t e m twoją siostrą.
O tym ostatnim nawet nie pomyślała — za bardzo przywykła do tego, że wszyscy wszystkich oszukują.
Sięgnęła po leżący na szafce obok łóżka aparat — w folderze z najnowszymi wiadomościami było ich pięćdziesiąt i wszystkie z pracy, w tym jedna od samej szefowej! Naprawdę dała jej całe trzy dni... od siebie odpocząć!
- Jakżeż to ci się udało? — zapytała z podziwem. - Przecież moja szefowa to krokodylica bez serca! Sama nigdy nie choruje i uważa, że inni też nie powinni. A właściwie, że nie mogą.
Kotka jej zaimponował — potrafiła załatwić coś więcej poza chorobą i jej ulubionym kubkiem — i jednocześnie do siebie przekonała. Wczoraj obiecywała udowodnić, że nie jest halucynacją i obietnicy dotrzymała. A jeżeli nią nie była to... może tą, za którą się podawała?
Jej siostrą? Duszą?
- Potrafię być przekonująca — odparła skromnie... jej Dusza.
Jakoś ją nazywać musiała, niech więc będzie już Dusza i z pewnością była — wnosząc choćby po tym, że leżała razem z nią w tym samym łóżku. Nawet przyniosła jej do niego termometr, z którego w końcu mogła zrobić użytek i... ze zdumienia przetrzeć oczy.
- Trzydzieści osiem i cztery? — warknęła. - Mniej się nie dało?
Dusza pokiwała nad nią głową. Pewnie z politowaniem — po kocie ciężko było rozpoznać.
- Moja kochana, nie dramatyzuj! Będąc w twojej szafce, widziałam cały kilogram witaminy C, sześć główek czosnku, trzy cytryny, kłącze imbiru, wielki słoik miodu lipowego i dużą butelkę z napisem Syrop z pędów sosny. Pewnie z syropem z pędów sosny. Z takim arsenałem nawet pomór ci niestraszny... a jakbyś miała o stopień mniej, to zaraz popędziłabyś do roboty.
Tu ją miała — na samym końcu wygłosiła najistotniejsze. Popędziłaby jak nic.
- Tylko cytrynę kupiłam sama, resztę przysłała mi mama. Ona święcie wierzy w czosnek, cytrynę, imbir, miód, końskie dawki witaminy C i syrop z pędów sosny. Poza tym w UFO, reinkarnację, kontrolę umysłów za pomocą wież telefonii komórkowej i... sama nie wiem, w co jeszcze. W każdym razie takie zapasy z pewnością nie są złe, ale dobra kawa jest lepsza, tak że zamiast załatwiać mi chorobę, mogłaś zrobić mi kawę.
Dusza uniosła prawą kocią łapkę i oznajmiła:
- Chwilowo nie mam kciuków.
- Teraz to nie mam kciuków, ale przywlec termometr i stłuc kubek potrafiłaś — delikatnie sobie z niej zakpiła. - Chyba kiepsko ci wychodzi sterowanie kocim ciałem.
- Ze sterowaniem problemów nie mam, termometr przyniosłam w zębach, a do tłuczenia naczyń kciuki wcale nie są potrzebne — zauważyła całkiem rozsądnie. - Poza tym, ja go tylko lekko trąciłam. Potłukł się przy kontakcie z posadzką.
Czyli że winna była podłoga, a właściwie... grawitacja — że też sama na to nie wpadła? Od takiego stwierdzenia do konstatacji, że wszystko psuje się samo, był już tylko mały kroczek.
- A jakbyś chciała wiedzieć, to na kilku planetach koty wyewoluowały w humanoidalne formy życia. Takie z kciukami.
Zofia wyobraziła sobie dwumetrowego kota z niemal ludzkimi, owłosionymi dłońmi. Nie wiedzieć czemu miał ciemnoniebieskie, szaro pręgowane futro.
- To niech któryś przyleci i zrobi mi kawę — zaproponowała, chichocząc.
Zupełnie jak mała Zosia, która kawy oczywiście nie piła. Mała Zosia wyjadała po kryjomu z maminej szklanki wymieszane z cukrem fusy.
Dusza przymknęła kocie oczy, wyciągnęła szyję i... po jakiejś pół minucie oświadczyła:
- Przykro mi, nie ma chętnych.
- Naprawdę próbowałaś się z kimś skontaktować, czy... — porozumiewawczo do niej mrugnęła.
Dusza odmrugnęła.
- No, no, niezła z ciebie żartownisia! — zaśmiała się do niej i stwierdziła, że z braku pomocnych dłoni z kciukami ostatecznie może ją zrobić sobie sama.
- Choć w innym kubku tak dobrze smakować nie będzie. Podsumowując: Ja nie mam kubka, a ty pieniążków i kciuków.
- Może nie skupiajmy się na tym, czego nie mam, lecz na tym, co mam — zaproponowała Dusza.
- A co masz?
- Mam ci coś do opowiedzenia.
Oczywiście. W to akurat nie wątpiła. W jej gadulstwo. Miała także coś tak niesamowitego, jak mruczenie, to znaczy — jej obecne kocie ciało.
- A może masz coś jeszcze? Na przykład… zdolność, choć na trochę przestać drgać po próżnicy całym kotem i uruchomić jego standardowe wibracje? One są takie relaksujące.
Dusza miała.
**
Tego dnia wiele nie porozmawiały.
Zofia ostatecznie zrezygnowała z kawy i zrobiła jeden dzbanek i duży termos naparu z kwiatu lipy z sokiem malinowym, przyjęła pół końskiej albo jedną całą dla kucyka dawkę witaminy C, Duszy zapewniła strawy i napoju dla kociego ciała i poszła spać.
Malinowy sok i kwiat lipy, które szperająca w szafce Dusza przeoczyła, naturalnie także były darem od mamy. Tak więc oprócz tego wszystkiego, w co wierzyła, mama dodatkowo wierzyła w napar z kwiatu lipy z domowym sokiem malinowym z owoców z własnego ogrodu. No i jeszcze dobry sen, a Zofii spało się wyjątkowo dobrze — budziła się jedynie na siku i drapiąc za uchem czuwającą przy niej Duszę, napić się owocowo-ziołowej herbatki.
Wieczorem, z trzech dużych posiekanych ząbków czosnku, soku z połowy cytryny, czterech łyżeczek miodu i około dwu centymetrowego, drobno pokrojonego kawałka imbiru sporządziła niezawodną, rozgrzewająco-napotną babciną miksturę. Macerowała się dwie godziny, po dwóch następnych zaczynała grzać od środka niczym rakietowy piec, aby rano cała pościel i bielizna były mokre, jakby wyciągnęła je z pralki bez odwirowania. Odciśnięcie ich nad wanną było niewielką ceną za to, że czuła się już o niebo lepiej.
Na tyle dobrze, że nawet wciągnęła pierwszy od dwóch dni posiłek: owsiankę z rodzynkami, bananami i szczyptą cynamonu.
Dusza zadowoliła się suchą karmą z rybą i z czymś tam jeszcze. W każdym razie, jak dla Zofii, całość nie pachniała zachęcająco. Po śniadaniu wróciły do świeżo zaścielonego łóżka leniuchować dalej.
Dopiero ten, jak i cały następny dzień, przegadały. Dusza godzinami przypominała jej zapomniane historie z ich dzieciństwa i było przy tym wiele wzruszeń, trochę łez i całe mnóstwo śmiechu. Po prostu było im cudownie. Razem. A gdy ostatniego wieczora laby, z chwilą, gdy pomyślała, że od teraz powinno być tak już zawsze, zniknęła ze wpatrujących się w nią kocich oczu — poczuła ją w sobie.
Jej wróciła do domu, a Rosity do własnego.
- Witaj Rosito — pogłaskała ją po grzbiecie. - Po polsku to chyba będzie Rozalia? Różyczka?
Kotka potwierdziła miauknięciem. Może nie tak dobrze, jak z Duszą, ale na pewno się dogadają.
- Nie wróciłam do domu. Byłam w nim cały czas, nieustannie do ciebie mówiąc. To ty, odgradzając się ode mnie życiem w kłamstwie, przestałaś mnie słyszeć — powiedziała Jej Dusza.
- Nie chcę więcej Cię tracić — odparła jej Zofia.
- Musisz więc żyć w Prawdzie.
Życie w Prawdzie dla niej przede wszystkim oznaczało... odejście z pracy, ale dla Duszy mogła to zrobić. Przecież tak naprawdę miała tylko ją. Nawet jeśli straciłaby wszystko, co ziemskie: rodzinę, przyjaciół, zdrowie, pracę i majątek, a potem jeszcze życie, ona i tak by przy niej trwała i ją wspierała. Dla Niej mogła przestać opowiadać w głównym wydaniu telewizyjnych wiadomości kłamstwa. Mogła też zrobić tak, że nie musiałaby z nich odchodzić, bo...
Zofia uśmiechnęła się przekornie.
...wyrzuciliby ją z nich sami. Na zbity pysk i z wilczym biletem na zawsze. Wystarczyłoby powiedzieć na wizji, że dziewięćdziesiąt procent z tego, co ludziom przekazuje to nieprawda, a pozostałe dziesięć to przekręcone Fakty.
Dla Duszy mogła odejść, a dla miny szefowej zrobić to ostatnie. Potem niech się dzieje co chce. Mając oparcie w Duszy, przetrwa wszystko.
- To jak? Siostry? — zapytała Dusza.
- Siostry i Najlepsze Przyjaciółki na zawsze — potwierdziła Zofia.
Jesień 2021
Jakiegokolwiek gatunku.
No dobra, są trzy (słownie: czy) małe wzmianki o czyimś tacie, ale... oj tam, oj tam!
- Psst, psst!
Ciche syczenie wydawało się przychodzić gdzieś zza jej pleców i Zofii, jak na zawołanie przypomniały się wszystkie zasłyszane i przeczytane straszliwe historie o samotnie wracających wieczorową porą do domu młodych kobietach. Szybka ucieczka na wysokich obcasach była nierealna i jedyne co jej pozostało to zebrać się w sobie i dzielnie stawić zagrożeniu czoła, czyli... na początek z obawą obejrzeć się za siebie. Po czym z ulgą parsknąć śmiechem; za nią oczywiście nikogo nie było i co więcej — być nie mogło. Przy tej biegnącej pomiędzy sześcioma wysokimi i długimi budynkami, jasno oświetlonej ulicy, która o niemal połowę skracała jej drogę powrotną z pracy do domu, zwyczajnie nie sposób było się ukryć. Nie było przy niej żadnych zaułków, bram i przejść w których, a na niej choćby jednego zaparkowanego auta, za którym ktoś mógłby się schować. Nie było przy niej także choćby jednego kosza na śmieci, czego niewątpliwym skutkiem ubocznym było to, że walały się one, gdzie popadnie, co i tak jej do niej nie zniechęcało. Dlatego, że nawet o tak późnej godzinie czuła się na niej bezpieczną — a przynajmniej do dziś.
- Nie bój, głupia! Po prostu ci się przysłyszało.
Posłuchała się głosu rozsądku i ruszyła dalej, aby... po kilku krokach ciche posykiwanie ją dogoniło. Teraz po prostu je zignorowała i z pewnością ignorowałaby je nadal, gdyby... nie zamieniło się w ciche wołanie:
- Hej! Zosiu!
Ktoś, kto najwyraźniej ją znał, bez wątpienia damskim głosem zawołał ją po imieniu, co nieco ją uspokoiło, bo pośród przysposobionych przez nią historii żadna nie była o kobietach napadających inne kobiety, lecz... za nią nadal była wyłącznie pusta ulica.
Co jest, do jasnej ciasnej?
- A może spojrzysz pod nogi? — zaproponował uprzejmie głos.
Zofia natychmiast pod nie spojrzała... wprost w żółte ślepia czarno-białego, łaciatego kociego wyrostka.
- Oj Zocha, Zocha! — westchnął. - Już myślałam, że się do ciebie nie dopukam!
Zofia wytrzeszczyła na niego (nią?) oczy i... odruchowo go przeżegnała. Właśnie w takich jak ta okolicznościach człowiek się dowiaduje, że choć on dawno temu go opuścił, to kościół jego nadal nie.
Kot jej egzorcyzmy przyjął zupełnie obojętnie.
- Przecież... koty nie mówią — tak na wszelki wypadek przeżegnała go jeszcze raz, na koniec dodając starodawne, przeganiające koty i złego zaklęcie:
- A kysz!
Kot je także zignorował i odparł:
- Ależ Zosiu, nie bądź niemądra! Oczywiście, że nie mówią. Dostrzegłaś, żeby poruszał pyskiem?
Faktycznie, kot nie oszukiwał — nie poruszał. W ogóle cały był jakiś taki nieruchawy. Siedział przed nią na trotuarze jak do niego przyklejony i tylko prześwietlał ją tymi swoimi błyszczącymi ślepiami. Jednak w jakiś sposób dźwięki wydawać z siebie musiał!
- Jeżeli nie, to... nie rozumiem.
Tego, po co się do niego odzywa, także nie rozumiała. Powinna odwrócić głowę i pójść prosto... najlepiej do psychiatry — gdyby po jedenastej wieczorem jakiś przyjmował.
- To stworzenie jest jedynie przekaźnikiem — poinformował ją, czyli przekazał, kot. - Każdy chromosom dowolnej ziemskiej komórki zakończony jest tak zwanym telomerem, który tak naprawdę jest niczym innym, jak anteną, a ja właśnie sobie jego za jego przyzwoleniem użyczyłam. Następnie poprzez nie tymczasowo przejęłam jego wolę i ciało, a te wprawiłam w drganie, które na zewnątrz rozchodzi się jako lokalna fala dźwiękowa. Taka o ograniczonym zasięgu — ty odbierasz ją jako mowę. Przekładając to na bliższe współczesnemu człowiekowi pojęcia: obecnie kot jest samobieżnym, zdalnie sterowanym, interaktywnym przenośnym bezprzewodowym głośnikiem.
No proszę — przenośnym, bezprzewodowym głośnikiem! Do tego interaktywnym, samobieżnym i zdalnie sterowanym! Cały kot? Kto by pomyślał?
Zofia wiedziała, że nie powinno się dyskutować z halucynacją, lecz... jej była taka mądra.
- No dobra, przyjmijmy, że tak jest, ale... jeżeli kot jest odbiornikiem, to gdzie jest nadajnik? Kto za nim siedzi? Kim jest nadawca? Kim t y jesteś?
Kot przestąpił z łapy na łapę i wyrecytował:
- Jestem tak mała, że nie dostrzegłabyś mnie choćby najlepszym na świecie mikroskopem, a jednocześnie tak wielka, że większą już być nie można. Jestem mniejsza od atomu i większa od wszechświata.
To akurat... nie było zbyt mądre.
- A ja... nie mam ochoty wysłuchiwać bredzącej halucynacji! — żachnęła się Zofia, po czym wyminęła kota i szybko ruszyła w dalszą drogę. - To z tym odbiornikiem przynajmniej miało jakiś sens — perorowała, idąc i gestykulując — brzmiało niemal naukowo a ja...
Chciała powiedzieć — lubię naukę, jednak zamiast tego powiedziała:
- Jestem przemęczona i idę do domu. Poza tym nie pytałam o to j a k a jesteś, lecz o to k i m jesteś.
Czy naprawdę potrzebowała halucynacji, żeby się do tego przed sobą przyznać? Ostatnie dwa tygodnie spała nie więcej niż trzy-cztery godziny na dobę... czego konsekwencją musiały być dzisiejsze majaki.
Tak, to nie mogło być nic innego, jak skutki przemęczenia i pocieszającym w tym wszystkim było to, że nie potrzebowała pilnej wizyty w Tworkach, tylko kilku dni wolnego. Smutnym zaś i prawdziwym to, że łatwiej by jej było załatwić sobie psychiatrę o jedenastej wieczorem, niż w pracy kilka dni od niej odpoczynku.
- Och, nie obruszaj się, myślałam, że domyślisz się z opisu — przekazał drepcący za nią kot.
Zofia, głośno tupnęła, co zazwyczaj na podobne jemu stworzenia działało mocno zniechęcająco i... okazało się, że na haluny niestety nie.
- Na mnie też nie! — parsknął przenośny głośnik.
Najwyraźniej znał jej myśli — jak to dowolny wytwór czyjegokolwiek przepracowanego umysłu, a jako taki jej własnego raczej się od niej nie odczepi. Chyba że... go wysłucha.
- No dobra, nie domyśliłam się — przyznała się, przystając. - Tak więc teraz masz doskonałą okazję co do swojej osoby mnie oświecić — o ile jesteś osobą. Mów, zamieniam się w słuch.
Kot-przekaźnik najpierw całkiem po ludzku odchrząknął, po czym już czysto kocim zwyczajem otarł się o jej kostki i podniósłszy do góry łeb, wyznał:
- Nie jestem osobą, jestem twoją Duszą. Bardzo samotną, odkąd przestałaś ze mną rozmawiać i od tamtej chwili nieustannie szukam sposobu zwrócenia na siebie twojej uwagi. No i w końcu, dzięki pomocy tej oto ciepłej i życzliwej istoty, mi się udało. Bo chyba mi się udało?
Zofia spojrzała na nią z politowaniem.
- Jasne, duszą! — tym razem ona parsknęła i zaśmiała się, ruszając dalej. - Jaką tam znowu duszą! Jesteś zwykłą halucynacją! Wytworem mojego przemęczonego umysłu! Nie wiem tylko, czy kot jest prawdziwy, a mi się wydaje, że do mnie mówi, czy jego także sobie wyobraziłam?
- Udowodnię ci, że ani on, ani ja nie jesteśmy wytworami twojej wyobraźni — zadeklarowała się jej niby dusza.
- Tak? A niby w jaki sposób? — rzuciła na odczepnego Zofia.
- Zabierz mnie do swojego domu, to się przekonasz!
Zofia głośno prychnęła i pokazała jej figę.
- Nie lepiej było od razu powiedzieć, że szukasz ciepłego kąta? Że idzie zima i zaczęło zachodzić w łapki?
Czy ona naprawdę właśnie dyskutowała z... halucynacją alias kotem, który podobno był pośrednikiem dla jej duszy?
- Ażebyś wiedziała! — zaperzył się... jedna cholera w końcu wie, kto. - On kudłaty i łaciaty nie ma mamy ani taty! ...którzy kupiliby mu przytulne mieszkanko. Tak jak twoi rodzice tobie.
Zofię literalnie zatkało. Przecież... to był przerobiony tekst z jej ulubionej filmowej baśni dzieciństwa, Przyjaciela wesołego diabła! Bez pudła!
Ja kudłaty, durnowaty, nie wiedziałem co to taty i... tak kilka razy. Tak było w oryginale. Dzieci tej bajki raczej się bały, ale nie ona.
Koci niby przekaźnik jej duszy, korzystając z jej zaskoczenia, zaczął paplać jak najęty:
- Jeszcze do niedawna miała swoją rodzinę i dom, bo musisz wiedzieć, że to dziewczyna, Rosita. Dzieci też w nim były, dwie siostry i to właśnie one tak ją nazwały, bo jedna z czarnych plam na jej grzbiecie podobno przypomina różę, ale szybko im się znudziła i tata wywiózł ją do twojego miasta i porzucił pod śmietnikiem. Teraz, nie dość, że marznie w łapki, to jeszcze burczy jej w brzuszku.
Na dowód czego o budynki odbiło się godne hipopotama burczenie.
Jej historia była smutna, ale samo jej zakończenie tak zaskakujące i komiczne, że Zofia nie potrafiła z tego się nie zaśmiać i... tym ją kupiła.
- Wiesz co, chyba jednak cię przygarnę, niezależnie od tego, czy jesteś wytworem mojej wyobraźni czy nie. Tylko nie rób już więcej tego, co przed chwilą i obiecaj mniej gadać. Znaj moje dobre serce.
- Znam — odparła Dusza.
*
Obudziła się z bólem głowy i... siedzącą na jej piersiach kotką. Z termometrem w pysku.
- Jesteś chora — oznajmiła jej na dzień dobry.
Zofia jęknęła. Czyli to, że przygarnęła gadającego kota, który podawał się za głos jej duszy, wcale jej się nie przyśniło. Z tego wywnioskowała, że kupno kociej wyprawki w czynnym do północy supermarkecie, który miała po drodze do domu, nie było jego ciągiem dalszym. Chyba że po prostu nadal miała zwidy — potwierdzeniem była dopiero co usłyszana diagnoza.
Wygłoszona przez kota, a konkretnie kotkę.
Jęknęła głośniej.
- Jesteś chora i masz siedzieć w domu. Załatwiłam ci chorobę i trzy dni wolnego — doprecyzowała.
To, że coś ją rozbierało, wiedziała i bez niej, ale... co miało niby oznaczać: Załatwiłam ci chorobę? I trzy dni wolnego? Bo, z tym że mówił do niej kot, dyskutować już chyba nie było warto.
- Jak to — załatwiłam ci chorobę? — spojrzała na nią podejrzliwie.
- I trzy dni wolnego — przypomniała jej.
Gadający kot przedstawiał się nierealistycznie, a cóż dopiero kot mówiący trzymając w pysku termometr! To już był najczystszy surrealizm! Ten sam termometr zresztą, którym babcia mierzyła jej gorączkę, gdy była mała i... nagle to do niej dotarło:
- Hej, to jest stary termometr z prawdziwą rtęcią, nie stłucz go! — krzyknęła na kotkę.
Kotka ostrożnie upuściła go jej pod brodę i z godną królowej godnością oznajmiła:
- Przecież jakoś udało mi się wydobyć go z szafki, nie tłukąc, nieprawdaż?
Prawdaż — pewnie miała kociego farta.
- A jeśli już mówimy o tłuczeniu — mówiła dalej — pamiętasz, że kiedyś miałaś kubek z tańczącym misiem?
Czy ona właśnie powiedziała o jej u k o c h a n y m kubku z tańczącym misiem w czasie przeszłym? O jej prezencie urodzinowym od mamy? Zofia uniosła głowę, żeby dogodniej jej było spiorunować kotkę wzrokiem, ale w nowej pozycji poczuła się o wiele gorzej i natychmiast położyła ją na poduszkę z powrotem.
J e j kubek! Z pewnością nie teraz, ale jeszcze się z nią policzy! Niech no tylko wydobrzeje, bo na tę chwilę potrafiła jedynie zdobyć się na odrobinę sarkazmu:
- I co, może mi go odkupisz?
- Nie mam pieniążków.
N i e m a m p i e n i ą ż k ó w! To było raczej oczywiste. Niby skąd miałaby je mieć?
- Dobra — mruknęła z rezygnacją. - Kiedyś do tego powrócimy, teraz powiedz mi, proszę, co to niby miało być z tym załatwianiem choroby?
- To był jedyny sposób na to, żebyś została w domu. Poprosiłam twoje ciało, żeby trochę pochorowało, a ono na to przystało. Nawet chętnie; ono doskonale wie, że potrzebuje trochę poleżeć i odpocząć. Gdybyś forsowała je dalej, to na kilku dniach lenistwa mogłoby się nie skończyć.
Mama mówiła jej bardzo podobnie i tak jak z nią, polemizować z tym nie zamierzała. Tym bardziej czując się tak fatalnie jak teraz.
- A wolne? — przypomniała jej.
- Prosta sprawa — zadzwoniłam do twojej szefowej, przedstawiłam się jako twoja siostra i powiedziałam, że masz grypę. Dostałaś trzydniową przepustkę, a od koleżanek całe mnóstwo SMS-ów z życzeniami powrotu do zdrowia. I nie mów mi, że skoro nie masz siostry, to ją okłamałam, bo Dusze nie kłamią. Jako twoja, j e s t e m twoją siostrą.
O tym ostatnim nawet nie pomyślała — za bardzo przywykła do tego, że wszyscy wszystkich oszukują.
Sięgnęła po leżący na szafce obok łóżka aparat — w folderze z najnowszymi wiadomościami było ich pięćdziesiąt i wszystkie z pracy, w tym jedna od samej szefowej! Naprawdę dała jej całe trzy dni... od siebie odpocząć!
- Jakżeż to ci się udało? — zapytała z podziwem. - Przecież moja szefowa to krokodylica bez serca! Sama nigdy nie choruje i uważa, że inni też nie powinni. A właściwie, że nie mogą.
Kotka jej zaimponował — potrafiła załatwić coś więcej poza chorobą i jej ulubionym kubkiem — i jednocześnie do siebie przekonała. Wczoraj obiecywała udowodnić, że nie jest halucynacją i obietnicy dotrzymała. A jeżeli nią nie była to... może tą, za którą się podawała?
Jej siostrą? Duszą?
- Potrafię być przekonująca — odparła skromnie... jej Dusza.
Jakoś ją nazywać musiała, niech więc będzie już Dusza i z pewnością była — wnosząc choćby po tym, że leżała razem z nią w tym samym łóżku. Nawet przyniosła jej do niego termometr, z którego w końcu mogła zrobić użytek i... ze zdumienia przetrzeć oczy.
- Trzydzieści osiem i cztery? — warknęła. - Mniej się nie dało?
Dusza pokiwała nad nią głową. Pewnie z politowaniem — po kocie ciężko było rozpoznać.
- Moja kochana, nie dramatyzuj! Będąc w twojej szafce, widziałam cały kilogram witaminy C, sześć główek czosnku, trzy cytryny, kłącze imbiru, wielki słoik miodu lipowego i dużą butelkę z napisem Syrop z pędów sosny. Pewnie z syropem z pędów sosny. Z takim arsenałem nawet pomór ci niestraszny... a jakbyś miała o stopień mniej, to zaraz popędziłabyś do roboty.
Tu ją miała — na samym końcu wygłosiła najistotniejsze. Popędziłaby jak nic.
- Tylko cytrynę kupiłam sama, resztę przysłała mi mama. Ona święcie wierzy w czosnek, cytrynę, imbir, miód, końskie dawki witaminy C i syrop z pędów sosny. Poza tym w UFO, reinkarnację, kontrolę umysłów za pomocą wież telefonii komórkowej i... sama nie wiem, w co jeszcze. W każdym razie takie zapasy z pewnością nie są złe, ale dobra kawa jest lepsza, tak że zamiast załatwiać mi chorobę, mogłaś zrobić mi kawę.
Dusza uniosła prawą kocią łapkę i oznajmiła:
- Chwilowo nie mam kciuków.
- Teraz to nie mam kciuków, ale przywlec termometr i stłuc kubek potrafiłaś — delikatnie sobie z niej zakpiła. - Chyba kiepsko ci wychodzi sterowanie kocim ciałem.
- Ze sterowaniem problemów nie mam, termometr przyniosłam w zębach, a do tłuczenia naczyń kciuki wcale nie są potrzebne — zauważyła całkiem rozsądnie. - Poza tym, ja go tylko lekko trąciłam. Potłukł się przy kontakcie z posadzką.
Czyli że winna była podłoga, a właściwie... grawitacja — że też sama na to nie wpadła? Od takiego stwierdzenia do konstatacji, że wszystko psuje się samo, był już tylko mały kroczek.
- A jakbyś chciała wiedzieć, to na kilku planetach koty wyewoluowały w humanoidalne formy życia. Takie z kciukami.
Zofia wyobraziła sobie dwumetrowego kota z niemal ludzkimi, owłosionymi dłońmi. Nie wiedzieć czemu miał ciemnoniebieskie, szaro pręgowane futro.
- To niech któryś przyleci i zrobi mi kawę — zaproponowała, chichocząc.
Zupełnie jak mała Zosia, która kawy oczywiście nie piła. Mała Zosia wyjadała po kryjomu z maminej szklanki wymieszane z cukrem fusy.
Dusza przymknęła kocie oczy, wyciągnęła szyję i... po jakiejś pół minucie oświadczyła:
- Przykro mi, nie ma chętnych.
- Naprawdę próbowałaś się z kimś skontaktować, czy... — porozumiewawczo do niej mrugnęła.
Dusza odmrugnęła.
- No, no, niezła z ciebie żartownisia! — zaśmiała się do niej i stwierdziła, że z braku pomocnych dłoni z kciukami ostatecznie może ją zrobić sobie sama.
- Choć w innym kubku tak dobrze smakować nie będzie. Podsumowując: Ja nie mam kubka, a ty pieniążków i kciuków.
- Może nie skupiajmy się na tym, czego nie mam, lecz na tym, co mam — zaproponowała Dusza.
- A co masz?
- Mam ci coś do opowiedzenia.
Oczywiście. W to akurat nie wątpiła. W jej gadulstwo. Miała także coś tak niesamowitego, jak mruczenie, to znaczy — jej obecne kocie ciało.
- A może masz coś jeszcze? Na przykład… zdolność, choć na trochę przestać drgać po próżnicy całym kotem i uruchomić jego standardowe wibracje? One są takie relaksujące.
Dusza miała.
**
Tego dnia wiele nie porozmawiały.
Zofia ostatecznie zrezygnowała z kawy i zrobiła jeden dzbanek i duży termos naparu z kwiatu lipy z sokiem malinowym, przyjęła pół końskiej albo jedną całą dla kucyka dawkę witaminy C, Duszy zapewniła strawy i napoju dla kociego ciała i poszła spać.
Malinowy sok i kwiat lipy, które szperająca w szafce Dusza przeoczyła, naturalnie także były darem od mamy. Tak więc oprócz tego wszystkiego, w co wierzyła, mama dodatkowo wierzyła w napar z kwiatu lipy z domowym sokiem malinowym z owoców z własnego ogrodu. No i jeszcze dobry sen, a Zofii spało się wyjątkowo dobrze — budziła się jedynie na siku i drapiąc za uchem czuwającą przy niej Duszę, napić się owocowo-ziołowej herbatki.
Wieczorem, z trzech dużych posiekanych ząbków czosnku, soku z połowy cytryny, czterech łyżeczek miodu i około dwu centymetrowego, drobno pokrojonego kawałka imbiru sporządziła niezawodną, rozgrzewająco-napotną babciną miksturę. Macerowała się dwie godziny, po dwóch następnych zaczynała grzać od środka niczym rakietowy piec, aby rano cała pościel i bielizna były mokre, jakby wyciągnęła je z pralki bez odwirowania. Odciśnięcie ich nad wanną było niewielką ceną za to, że czuła się już o niebo lepiej.
Na tyle dobrze, że nawet wciągnęła pierwszy od dwóch dni posiłek: owsiankę z rodzynkami, bananami i szczyptą cynamonu.
Dusza zadowoliła się suchą karmą z rybą i z czymś tam jeszcze. W każdym razie, jak dla Zofii, całość nie pachniała zachęcająco. Po śniadaniu wróciły do świeżo zaścielonego łóżka leniuchować dalej.
Dopiero ten, jak i cały następny dzień, przegadały. Dusza godzinami przypominała jej zapomniane historie z ich dzieciństwa i było przy tym wiele wzruszeń, trochę łez i całe mnóstwo śmiechu. Po prostu było im cudownie. Razem. A gdy ostatniego wieczora laby, z chwilą, gdy pomyślała, że od teraz powinno być tak już zawsze, zniknęła ze wpatrujących się w nią kocich oczu — poczuła ją w sobie.
Jej wróciła do domu, a Rosity do własnego.
- Witaj Rosito — pogłaskała ją po grzbiecie. - Po polsku to chyba będzie Rozalia? Różyczka?
Kotka potwierdziła miauknięciem. Może nie tak dobrze, jak z Duszą, ale na pewno się dogadają.
- Nie wróciłam do domu. Byłam w nim cały czas, nieustannie do ciebie mówiąc. To ty, odgradzając się ode mnie życiem w kłamstwie, przestałaś mnie słyszeć — powiedziała Jej Dusza.
- Nie chcę więcej Cię tracić — odparła jej Zofia.
- Musisz więc żyć w Prawdzie.
Życie w Prawdzie dla niej przede wszystkim oznaczało... odejście z pracy, ale dla Duszy mogła to zrobić. Przecież tak naprawdę miała tylko ją. Nawet jeśli straciłaby wszystko, co ziemskie: rodzinę, przyjaciół, zdrowie, pracę i majątek, a potem jeszcze życie, ona i tak by przy niej trwała i ją wspierała. Dla Niej mogła przestać opowiadać w głównym wydaniu telewizyjnych wiadomości kłamstwa. Mogła też zrobić tak, że nie musiałaby z nich odchodzić, bo...
Zofia uśmiechnęła się przekornie.
...wyrzuciliby ją z nich sami. Na zbity pysk i z wilczym biletem na zawsze. Wystarczyłoby powiedzieć na wizji, że dziewięćdziesiąt procent z tego, co ludziom przekazuje to nieprawda, a pozostałe dziesięć to przekręcone Fakty.
Dla Duszy mogła odejść, a dla miny szefowej zrobić to ostatnie. Potem niech się dzieje co chce. Mając oparcie w Duszy, przetrwa wszystko.
- To jak? Siostry? — zapytała Dusza.
- Siostry i Najlepsze Przyjaciółki na zawsze — potwierdziła Zofia.
Jesień 2021
➳
Radio Wolny Wszechświat