REJU
Jak podpowiada nam tytuł, w niniejszej obszernej części w końcu poznamy tego śpiocha Reju. Zaraz po tym, jak na zawsze pożegnał swojego przyjaciela i mentora, starego Ajelu. Poza senną rzeczywistością on i pozostali żyją w takiej, której Nalim tak bardzo się obawiał — takiej, w której wejanie spłacają swoją dozgonną wdzięczność niewolniczą pracą. A jako że są niewolnicy, są i ich Nadzorcy — przekupieni świecidełkami tubylcy.
Świat przez samą naturę podzielony na strefy łatwiej jest kontrolować.
To było aż tak proste. Proste niemal do bólu. Takiego ostrego, który wielką, niedającą o sobie zapomnieć drzazgą tkwił w nim co najmniej od rana.
Strażnik odeskortował go swoim niedużym pojazdem pod starą stację magnetycznej kolei, gdzie równie stary, odrapany, brudno czerwony wagon już na niego czekał.
Choć podobno miał po niego przylecieć sam Pan, tak jak obiecywał mu Nadzorca, ale oni, Nadzorcy, często robili coś innego, niż mówili i zdążył do tego przywyknąć. Przecież nie będzie mu wypominał złamanej obietnicy, on i tak nie miałby zamiaru się z tego tłumaczyć. Po prostu dostarczył go na miejsce i bez zbędnych ceregieli, tudzież resentymentów przekazał drugiemu Nadzorcy.
Obcy strażnik popatrzył obojętnie na plecy swojego lokalnego, oddalającego się miarowym krokiem odpowiednika, po czym przeniósł spojrzenie na niego. Zupełnie bez zainteresowania, bo cóż ciekawego może być w zwykłym robotniku? Być może, gdyby czegoś się doszukiwał, to i coś by odnalazł, ale już dawno temu wyszły mu z głowy podobne pomysły. Ci robotnicy, a widział już ich setki, o ile nie tysiące, wszyscy byli tak samo mało interesujący... Ziewnął przeciągle i znudzonym, takim, jaką była jego praca, tonem, mruknął na poły do siebie:
— No, w samą porę, zaraz będzie lało...
Reju wcale by się nie zdziwił. Skoro on nie mógł, to może chociaż Stwórca godnie pożegna dobrego człowieka, jakim był Ajelu. Nie bez przyczyny już od samego rana przewidująco gromadził nad ich doliną chmury.
— Hej, oberwańce, zróbcie miejsce dla nowego kolegi!
Strażnik wykrzyknął polecenie na chwilę przed tym, nim własnoręcznie rozsunął drzwi i zajrzał do środka pogonić ewentualnych opieszałych. Ze znalezieniem ochotnika nie było problemu — teoretycznie tylko jedno miejsce było wolne.
— Zyzol, nie za wygodnie ci tak samemu? Zrób miejsce nowemu — rzucił do młodego chłopaka i obejrzał się przez ramię. — A ty łachudro, na co czekasz? Ładuj swoje chude dupsko do środka!
Obcesowość była dosyć typowa dla Nadzorców, lecz ten wykrzykiwał ją niejako automatycznie, zupełnie bez przekonania. Reju z miejsca rozpoznał w nim wyrobnika, człowieka, który wołałby znajdować się wszędzie, tylko nie tu, gdzie jest — gdziekolwiek by nie był.
Takiemu zawsze będzie ciężko się dostosować, ale w jednym z nim się zgadzał — on też wolałby być teraz w innym miejscu.
Żegnając Ajelu.
Niestety nie mógł, a strażnik wcale nie musiał pokazywać mu palcem, co ma zrobić i gdzie usiąść — wbrew temu, co zapewne o nim myślał, tępakiem nie był.
Złapał się przyśrubowanego do skrzydła drzwi uchwytu i z głośnym powitaniem zgrabnie wskoczył do pojazdu. Wylądował miękko, ale i tak nikogo ono nie zainteresowało — ani jego osoba, ani powitanie. Wszystkie siedziska były zajęte, a i tak żadna z głów nie odwróciła się w jego stronę — pasażerowie wydawali się drzemać lub całkiem zwyczajnie mieli go gdzieś.
Wstępnie obstawił to drugie.
Jedynie wyznaczony na sąsiada wykazał się odrobiną ciekawości i spojrzał na niego z ukosa.
Biedak! Jednooczny, zbieżny zez, nie pozwalał mu inaczej! To dlatego strażnik tak go nazwał! Zagadka rozwiązana. Co prawda, sporadycznie widywał już ludzi z różnymi, nawet o wiele bardziej utrudniającymi życie deformacjami i głównie ofiarami nieszczęśliwych wypadków, lecz nie wiedzieć czemu, jego zrobiło mu się żal najbardziej.
Być może przez to, że te nieszczęsne oczyska szpeciły całkiem inteligentną twarz? A może dlatego, że z takim spojrzeniem nie mogło mu być w życiu lekko?
Nawet z pewnością, lecz nie warto się oszukiwać — któremu z nich było? Jemu mogło być co najwyżej nieco ciężej.
Opadł na wyznaczone miejsce i zaraz, jak mu się wydawało w miarę dyskretnie, zerknął w bok. Napotkawszy tkwiące w nim, wprowadzające w błąd spojrzenie, czym prędzej jął omiatać wnętrze pojazdu własnym.
Choć wolał uważać, że nie chciał być wziętym za prostaka, którego dziwi to, co do tej pory znał tylko ze słyszenia, to tak naprawdę jego spojrzenie było... odstręczające.
Zdawał sobie sprawę, że chłopak nie był temu nic winien, a jednak nie potrafił się przełamać. Jeżeli jadą do tego samego miejsca, to jeszcze będzie miał czas do niego przywyknąć.
Przynajmniej taką miał nadzieję.
Odrapany z wierzchu wagon, po drugiej stronie wcale nie prezentował się lepiej — łuszcząca się z sufitu i ścian szaro nijaka farba i ustawione jedno za drugim pięć podwójnych, twardych, czarnych plastikowych siedzisk oraz podłoga brudna, zadeptana i poprzecierana tak bardzo, że miejscami spomiędzy odsłoniętych włókien wyściełającej ją okładziny przezierał goły, połyskujący metal, były wszystkim, na czym warto było na krótko zawiesić oko. Dobrze, że każda z czterech ścian była częściowo przeszklona kontrastującą z zaniedbaną resztą, zadziwiająco czystą szybą, bo sądząc po kompanach, na czas podróży podziwianie widoków będzie jego jedynym zajęciem — do rozmownych to oni z pewnością nie należeli.
Pomijając towarzystwo, to w lataczu nie miałby niczego poza nim — na czas przelotu zwyczajnie zamknęliby ich w małej i ciemnej klitce i uśpili jakimś gazem — żeby nie plotkowali. Na wymianę poglądów nie zasługiwali, ta była przeznaczona dla Nadzorców, którzy podobno (choć ten ich akurat na takiego nie wyglądał) jakieś posiadali.
Pod jednym warunkiem — że ta część z usypianiem była prawdziwa, (wszak pewność bierze się nie z czyichś opowieści i własnych domysłów, lecz z doświadczenia, a on żadnym takim pojazdem do tej pory nie leciał), bo jeżeli tak, to nawet z wyjątkowo wesołej i rozgadanej kompanii pożytku byłoby niewiele. Jednakowoż, jako że tutaj go nie uśpili, a towarzystwo wydawało się niemrawe z własnej niewoli, mógł w nią wątpić. Przyznać, że tym razem to mogła być plotka, lub... tego nie zrobić.
Brak dowodów nie świadczył o nieistnieniu takiej procedury, a jedynie o ich braku i możliwość, że niekoniecznie, nadal pozostawała otwarta.
Nie wiedział również, bo i skądże miał to wiedzieć, czy nadzorca Jenela tak prostacko go oszukał, czy też Panowie naprawdę zmienili plany i kazali wysłać po niego i jego lekko śniętych towarzyszy ten obskurny wagon. Nie wiedział, co nie przeszkodziło mu w całej ogólnie nieprzyjemnej sytuacji znaleźć dla siebie coś pozytywnego.
Po raz pierwszy mógł świadomie zobaczyć, cóż takiego kryło się poza wzgórzami jego Doliny.
Jak głosiła kolejna plotka, magnetyczna kolej niegdyś oplatała cały świat, a kolorowe i naówczas czyste wagony roiły się wzdłuż jej arterii niczym wściekłe owady. Obecnie, po kilku zachowanych i na razie restaurowanych betonowych korytach, podobnież sporadycznie kursowało ich ledwie kilkanaście.
W epoce powietrznej komunikacji o wiele szybszych, połyskliwych lataczy, wydawały się przeżytkiem i czyż niezastanawiające było, iż Panowie mimo wszystko kazali je zachować? Takie same, jakim jednym z nich miał właśnie jechać? Pamiątką minionych czasów?
Do czego one były im potrzebne?
Może do... tego samego, do czego się przymierzał? Do podziwiania widoków?
O ile ktokolwiek ich w nich widział i o ile w ogóle ktokolwiek ich widział. Na pewno nie on.
Ciekaw był czy Nadzorcy byli jedynymi, którzy ich widywali, czy też jedynymi, którzy wyłącznie o nich wspominali? Dokładnie wtedy, kiedy tak im pasowało.
Od tej myśli do jej konsekwencji był ledwie mały krok... ale dokładnie przed nim o dach i szyby wagonu ostrzegawczo zabębniły pierwsze krople i prawie równo z nimi ruszyli.
Zupełnie bezgłośnie powoli nabierając tempa.
Odsuwając się od przeszłości, która tak łatwo porzucić się nie dała. Miała nosiciela i właśnie przypomniała mu, że miał rację — śmierć Ajelu przyciągnęła zmianę. Nie, nie miałem — poprawił ją zaraz w myślach. — Nawet gdyby Ajelu czuł się dobrze i skakał jak młody, to i tak nie zmieniłoby to ich planów. Tak mieli postanowione i... kropka.
Dokładnie kropka i tą kropką był on — przesuwaną tam, gdzie komu władnemu pasowało i nie ważne, że jemu nie pasowało...
Westchnął głośno, przeganiając nim natrętne myśli. Roztrząsanie tego przyniesie mu wyłącznie cierpienie, lepiej dla niego będzie jak...
Spojrzał szybko na wprost — coś mu nie pasowało. Grubawy strażnik usadowił się wygodnie na jedynym w obejściu miękkim fotelu, sam naprzeciw wszystkich i z wiecznie znudzoną miną wpatrywał się w przestrzeń. Nic nie robił, a jednak jechali! To nie on więc kierował pojazdem.
— Wagon jest zautomatyzowany. Kieruje nim urządzenie, ja tylko naciskam przyciski „Stop” i „Jechać”.
Niby na niczym się nie koncentrował, a i tak wszystko widział — także przyczynę jego zadziwienia. Musiał mieć ją pięknie odmalowaną na twarzy — to było oczywiste, że koleją też jeszcze nie jechał. Tak jak i po raz pierwszy napotkał chętnie dzielącego się wiedzą strażnika. Podobno i pośród nich zdarzali się porządni, życzliwi im ludzie...
Co prawda nieprzebierający w słowach, a jednak pomimo tego na swój sposób życzliwi.
Podobno...
W strumień myśli wplątało mu się coś, co czasami, gdy nagle go na to naszło, powiadał Stary: „Gdyby trochę popracowali, zrzucając dzięki temu połowę sadła, założyli nasze powycierane ciuchy i zapuścili dłuższe włosy, to niczym by się od nas nie różnili”. Ajelu tak stwierdzał, a wtedy on dodawał od siebie: „Przynajmniej dopóki nie zaczęliby się odzywać. Ciężko odwyknąć od wydawania poleceń”.
Zapewne obaj mogli mieć rację, trudno było wyrokować, nikogo takiego nie spotkawszy. Jednego był pewien: na pewno zdecydowanej większości Nadzorców przydałoby się sporo schudnąć. I jeszcze tego, że z wystającymi brzuszkami i nalanymi twarzami wyglądali jak odlani z jednej formy. Wykończenie mieli też raczej standardowe: zamiennie niebieskie bądź brązowe oczy i jasne lub ciemne włosy opakowane w jednakowe krojem, brązowe lub białe kombinezony. Wszystko w losowej konfiguracji.
Fizyczne podobieństwo nie oznaczało jednakże, że co niektórzy nie mogli być bardziej sympatyczni od swoich duplikatów.
Reju uśmiechnął się i skinął w podziękowaniu za podpowiedź, co strażnika niewiele obeszło — wzruszył obojętnie ramionami, westchnął i sięgnął dłonią do kieszeni kombinezonu. Po chwili szamotaniny wyciągnął z niej coś niewielkiego, swobodnie mieszczącego się w otwartej dłoni i przyłożył to do głowy.
Reju widział już takie ustrojstwo, podobno wyświetlało wprost do oczu różne relaksujące obrazki — jemu akurat do jednego, bo nawet on, pomimo emanującej z niego niechęci do wykonywanego zajęcia, drugim musiał stale pilnować podopiecznych.
— Założę się, że ogląda gołe baby — zaśmiał się cicho siedzący przed nimi dryblas, po czym wykręcił się w fotelu, ukazując im w całej okazałości swoją pokiereszowaną, dawno temu wygojoną twarz. — Słyszałem, że tam, gdzie jedziemy, jest ich bardzo dużo. Może nie tak od razu gołych, ale to da się załatwić. Co ty na to Zyzol? Pociupciałbyś sobie? Przecież każdy chłop wyszedł z cipy i później chce się do niej z powrotem wepchnąć — najcieńszym końcem!
Mrugnął na nich porozumiewawczo, zaśmiał się rubasznie i widząc, że ani jego sąsiad, ani on sam nie reagują na prostacką zaczepkę, machnął lekceważąco dłonią i z pogardliwą miną oświadczył:
— Z taką paskudną gębą możesz sobie tylko pomarzyć! Zresztą, co wy tam gnojki możecie wiedzieć o życiu! — zakończył równie pogardliwym burknięciem i prychnąwszy z wyższością uzurpowanego doświadczenia nad jego domniemanym brakiem, ku ich niewypowiedzianej uldze powrócił do poprzedniej, wygodniejszej pozycji.
— Ciekaw jestem, kto tu ma bardziej paskudną — szepnął ledwie słyszalnie Zyzol i dokończył z szerokim uśmiechem samozadowolenia:
— Buc.
Reju nie mógł się z nim nie zgodzić, jednocześnie znajdując usprawiedliwienie dla drugiej strony: przepełnione mozolnym grzebaniem się w ziemi życie nie przyczyniało się ani do wytworzenia zrozumienia dla drugiej osoby, ani rozwoju intelektu. Podejrzewał, że większość z udających, że śpią, a tak naprawdę pilnie nasłuchujących towarzyszy podróży miało podobną poharatanemu mentalność i poglądy. Łatwiej wyrwać człowieka z pola, niż pole z człowieka — tutaj miał tego doskonały przykład i cieszył się, że z nim było inaczej.
Jednak on miał nauczyciela, który wskazał mu z niego wyjście. Starego Ajelu.
On miał Ajelu, a Zyzol grubą skórę. Bezapelacyjnie musiał ją mieć, bo z takimi typami jak szramiasty inaczej do tej pory by nie przetrwał.
Całkiem dobrze to ujął — miał. On też miał — swoje miejsce na świecie, które właśnie pozostawiał za sobą. Wyznaczające jego Dolinę wzgórza. Reju wyjrzał przez okno, aby po raz ostatni popatrzeć na ich, jego, Starego oraz wszystkich pozostałych wspólny dom.
Zapoznanie się, ze zdaje się wcale niegłupim i sympatycznym kompanem, było doskonałym pomysłem (ostatecznie nawet w myślach nieładnie było nazywać kogoś zasłyszanym przezwiskiem) i miał zamiar zrobić to zaraz po tym, gdy pozostawią znaną i wjadą w następną nieckę, jednak śledzenie przemijających widoków okazało się bardziej wciągające. Zupełnie zatracił się w tych, przeważnie zielonych, czasami kwitnących na żółto lub wielobarwnie, naprzemiennych górach i dolinach.
Białych, znikających pod torem spienionych strumykach, porośniętych zielonym kożuchem stawach i odbijających niebo czystych jak łza jeziorkach.
Opadającym z niskich chmur deszczu i unoszących się z ziemi mgieł.
A gdy dotarli do następnej, nie wiedział już nawet, której z kolei przełączy i przebili się przez otaczający ją szczelnie mleczny opar, to... z wrażenia odjęło mu oddech, a i do utraty rozumu też niewiele mu brakowało — ze strachu przed ogromem tego, co ujrzał.
Nikt go na to nie przygotował, bo i nikt z jego doliny, nawet Ajelu, nie wiedział, że na świecie są takie miejsca. A jeśli nawet ktokolwiek by wiedział... Usłyszeć o czymś, to nie to samo, co zobaczyć!
Woda! Woda! Woda! Po trzykroć i po... nieskończoność — woda! Wszędzie, jak okiem sięgnąć, była woda! Bezmiar i otchłań gładkiej, nieporuszonej najmniejszym powiewem wiatru wody! A oni nad nim zwyczajnie niezwyczajnie płynęli! Nad zielonkawą, bezdenną, wypełniającą po brzegi całą misę doliny Matką i Ojcem Wszystkich Jezior.
Strach szybko ustąpił miejsca fascynacji. Nie zważając na strażnika, ba! — całkowicie o nim zapominając, zerwał się z fotela i przywarł mocno czołem do szyby. Najmocniej jak tylko potrafił! Ach, gdyby tylko mógł, to przecisnąłby się przez nią i chłonął to miejsce całym ciałem! Serce waliło mu, jakby samo chciało przepompować tę wszystką wodę i obdzielić nią pozostałe doliny! Krew szumiała w uszach, a on jak szalony upychał w sobie wrażenia ze wszystkich zmysłów — jak najwięcej i jak najgłębiej!
Żeby starczyło mu na resztę życia i żeby nikt ich z niego nie wydarł.
„Spokojnie, nikt nie odbierze ci tego, co już zobaczyłeś” — szepnął mu do ucha Ajelu.
Tak wyraźnie, jakby był z nim tu i teraz. Jednak nie obejrzał się za siebie. Wiedział, że to złudzenie, że to niemożliwe, choć bez wątpienia w pewien sposób będzie z nim już na zawsze — w myślach. I w sercu.
I stamtąd będzie wspierać go swoją mądrością.
Wagon mknął szybciej od wichury i nie potrzebował wiele czasu, aby wbić się w mgłę przeciwległego brzegu, dopiero wtedy oderwał się od szyby i opadł plecami na oparcie.
Ciężko było rozstawać się z pięknem. W jego małym świecie nie było go zbyt wiele, tylko tyle, ile sam zdołał dostrzec. Zamknął oczy, przyglądając się schowanemu pod powiekami widokowi.
Ostatniemu.
*
Zupełnie nie oczekiwał o kilka pomniejszych, niewyróżniających się czymkolwiek szczególnym dolin dalej zobaczyć następne jezioro. Wyłoniło się równie wielkie i tak samo fascynujące, jak poprzednie i tak jak poprzednio, przez nikogo niezatrzymywany przywarł do okna. Dokładnie w chwili, gdy tor kolei zaczął się gwałtownie obniżać.
Czy tak powinno być? — zaniepokoił się. — Jeżeli dalej będziemy tak opadać, to za chwilę znajdziemy się pod...
Nie chciał kończyć, chyba wolał nie wiedzieć gdzie, zamiast tego nie wiedzieć czemu nagle zapragnął spojrzeć pod nogi, aby na chwilę przed tym, nim to poczuł, zobaczyć jak jego stopy odrywają się od podłoża. Co tu się do cholery...!
Zanim zdążył do końca wykrzyczeć protest i własne przerażenie... naprawdę znaleźli się pod wodą. Wbili się w nią tępym jak przód wagonu klinem i ciemnozielona masa żywiołu natychmiast zaczęła napierać ze wszystkich stron, próbując zmiażdżyć ich niczym dłonie pustą skorupkę orzecha. Coś zatrzeszczało, coś zazgrzytało, coś się wygięło z przeciągłym jękiem, szyba uprzedziła o swoich poważnych zamiarach siatką drobnych pęknięć i...
— Kolego, obudź się!
Nieznajomy, nienależący do nikogo łagodny głos nie przeszkodzi mu w próbie utrzymania jej w jednym kawałku! Czym prędzej wyrzucił przed siebie ręce, zupełnie jakby w ten sposób mógł czemukolwiek zapobiec i dopiero bolesne zderzenie z czymś gładkim i twardym, co niewidzialnym murem wyrosło pomiędzy nim a szybą, błyskawicznie przywróciło mu świadomość.
Okazało się, że próby ratunku dokonał w obu rzeczywistościach jednocześnie, lecz desperacki akt odwagi został stosownie nagrodzony, wyłącznie w tej bardziej namacalnej — ławka naprzeciw przy tym nie ucierpiała. Rozcierając poobijane kłykcie, odetchnął z ulgą — jak to dobrze, że to był tylko sen... Bo gdyby naprawdę...
Wzdrygnął się. To był naprawdę koszmar, przez który nieco się wygłupił i teraz wypadałoby się wytłumaczyć.
— Śniło mi się, że całym pojazdem wpadliśmy do wody — uśmiechnął się z zażenowaniem. — Gdyby nie to, że mnie zawołałeś... to pewno bym się utopił.
Niby żartował, ale wdzięczny był mu naprawdę — za starania. To wszystko było takie realistyczne... Ponownie się wzdrygnął i dokończył:
— Dzięki... kolego.
— Keja — podpowiedział mu wyrozumiale, bez wahania wyciągając ku niemu prawicę. — W takim razie, uratowałem nie tylko siebie przed twoimi rozpędzonymi dłońmi, ale i nas wszystkich — przed okrutną i niechybną śmiercią w odmętach.
No tak, tkwiła w tym pewna doza przekornej i dowcipnej logiki, nie mógł zaprzeczyć, a skoro już dawno temu miał się z nim porządnie przywitać, skoro minęło mu już zainteresowanie widokami i jeziorem i... oby jego nim, to moment był ku temu, jak najbardziej odpowiedni.
Swoją drogą, nawet nie zorientował się, kiedy zasnął. Ten dzień musiał mocno dać mu się we znaki, a nawet jeszcze się nie skończył.
— Reju — odparł, ściskając mocno jego dłoń. — Na to wychodzi, ale nie licz, że ktoś poza mną to doceni.
— Nie będę, obiecuję — zapewnił z nie do końca poważną miną. — A wracając do jeziora — za bardzo je sobie nabiłeś do głowy, Reju — pokiwał własną jak jakaś wszechwiedząca wyrocznia. — Wpatrywałeś się w nie tak, jakbyś chciał je całe wciągnąć do siebie.
No cóż, właściwie to odgadł — chciał mieć z niego jak najwięcej i na jak najdłużej. Po prostu nie przewidział tegoż konsekwencji.
— A potem ono chciało wciągnąć mnie...
Zaśmiał się krótko i chrapliwie i rozprostował zastałe nogi. Pozostałe części ciała, szczególnie te przylegające do niewygodnego siedziska, również upomniały się o lepsze traktowanie.
— Właściwie, to wyśniłeś — uśmiechnął się w przestrzeń. — Można powiedzieć, że w pewien sposób wpadliśmy. Powinieneś już zauważyć, że stoimy w miejscu...
Reju odruchowo spojrzał pod nogi — nie dostrzegł nawet śladu wilgoci i upomniawszy się, co też on takiego wyprawia, że przecież to był tylko sen, podniósł wzrok dużo wyżej.
Szybko nawykłym do umykającego krajobrazu oczom, nagle statyczny widok pokrytego młodą trawą łagodnego stoku wydał się nieomal nienormalny. Wpatrujący się weń na stojąco i nasłuchujący czegoś przez wsadzoną do ucha słuchawkę strażnik był bardziej na miejscu i zanim zdążył zapytać, jak dawno temu dotarli do celu, Keja przewidująco wyjaśnił:
— Jeszcze nie dojechaliśmy. Mamy awarię. Awarie czasem się zdarzają.
Gradobicia też czasami się zdarzają — pomyślał nieco kąśliwie Reju — z tym że im trudniej zapobiec. Awarie się zdarzają, to perfekcyjna odpowiedź kogoś, kto nie wie jak cokolwiek naprawić. Kogoś, kto nawet nie wie, co się zepsuło — w ich przypadku oprócz tego, że wagon. Czyli że wszyscy eskortowani wiedzieli tyle samo co i on, wszak ich takich rzeczy nie uczono — właśnie jak naprawiać rzeczy. Strażników z resztą też nie, oni należeli do szczególnej podgrupy Nadzorców i wystarczyło, aby potrafili utrzymać stado przygłupich parobków w jednym miejscu. Co ogólnie rzecz biorąc, oznaczało, że nie musieli być od nich wiele mądrzejsi. Tak, dopóki pojazd reagował na „stop” i „jedź”, wszystko było w porządku, gorzej, że... strażnik na mechanice znał się tak jak oni i tak jak oni mógł się teraz poskrobać po spoconej głowie. Poza tym mógł jeszcze wezwać pomoc i zapewne to na nią czekali.
— Ominęło mnie coś ponad niepokój strażnika? — zapytał, postanawiając nie zagłębiać się w sprawy, na które nie mają wpływu.
Sąsiad wydawał się go doskonale rozumieć; spojrzał w sufit, uśmiechając się z rozrzewnieniem i westchnąwszy cicho, odpowiedział:
— Wyszło słońce i nawet zdziwiłem się, że cię nie obudziło... Ale co tam! Teraz wiem, że miałeś naprawdę głęboki sen... — zachichotał z udanego porównania. — A ono wyszło i tak pięknie świeciło! Wszystko wokół nas wręcz migotało i iskrzyło! Niebo, powietrze, szyby! A cienie tańczyły i przepychały się z tymi iskierkami na ścianach i podłodze! Przez chwilę czułem się szczęśliwy...
Nie spodziewał się czegoś aż tak szczerego i osobistego, a przy tym tak głębokiego — niemal jak jego sen. Prędzej coś w rodzaju: „Och, nic szczególnego. Wszyscy drzemali i po cichu wypuszczali bąki”.
Wyglądał doprawdy niezwykle i tak też się wypowiadał. Gdyby tylko sąsiad z naprzeciwka dosłyszał jego wyznanie! W najbardziej optymistycznym wariancie wyzwałby go od fujar, a w najmniej... Chyba miał chwilową blokadę. Naprawdę nie wiedział, cóż takiego by zrobił, jego wyobraźnia jakoś nie chciała podążyć na stronę okupowaną przez ponurych obwiesiów.
Właśnie — na stronę. W którą to wędrowały myśli kogoś takiego jak Keja? Kogoś, kto z racji odstającego od normy wyglądu zapewne nie potrafił wmieszać się do żadnego towarzystwa, co w końcu sobie darował, zostając samotnikiem? Albo inaczej — nie był nigdzie mile widziany (lub też zawsze tak mu się wydawało)?
Bez wątpienia podróżowały wyłącznie wewnątrz niego i niezmiernie rzadko któraś z nich go opuszczała, ale jak już znalazł rozumnego słuchacza to... cienie i iskry zaczynały tańczyć również wewnątrz niego.
Keja był wrażliwym i inteligentnym człowiekiem, potrafił takiego rozpoznać, tylko kto w ich świecie doceni te cechy u robotnika? Zwłaszcza jego inteligencję? Podobni szramiastemu? Nadzorcy? Mityczni Panowie? Co do tych ostatnich nie miał pojęcia, lecz jeśli chodzi o tych pod nimi, to dla nich była ona wyłącznie problemem — inteligentni ludzie potrafią zauważyć, że ich świat mógłby być dobrym miejscem do życia dla wszystkich... gdyby tylko na dobry początek zniknął podział na Nadzorców, Panów oraz pozostałych. Niestety, takie myślenie bywa niebezpieczne — na początek dla w ten sposób myślącego, co z kolei wiązało się z beneficjentami systemu, którzy na takowych wolnomyślicieli byli wyczuleni i od dawna mieli na nich sposób: jest dociekliwy człowiek — jest problem, nie ma człowieka — nie ma problemu!
Rozwiązanie najprostsze z najprostszych.
Stary Ajelu dokładnie mu to wszystko objaśnił, choć nigdy nie powiedział, gdzie znikali świadomi i niepokorni. Z pewnością sam tego nie wiedział albo wolał nie wiedzieć, a wobec Nadzorców nie okazywać się mądrością — dlatego zmarł śmiercią naturalną i we własnym fotelu. Stary i schorowany. A przecież gdyby tylko chcieli, mogliby, jeśli nie wyleczyć, to chociaż ulżyć mu w cierpieniu. Strażnika Tuseka, gdy pijany spadł ze skały, momentalnie poskładali do kupy i postawili na nogi. Jeżeli temu łachudrze poradzili, to i Keji bez problemu naprostowaliby oczy. To chyba łatwiejsze od wydarcia kogoś śmierci? Nie sądził, aby takich możliwości nie mieli, sądził, że dokładnie odwrotnie, lecz nie przekładały się one na potrzeby. Do kopania dołków nie musiał mieć doskonałego wzroku, wystarczyło, aby trafiał szpadlem w ziemię.
Ale... może dobrze jest, jak jest? Czy twierdzenie, że to te oczy takim go ukształtowały, miało jakikolwiek sens? Jeżeli wyłącznie przez nie nie stał się najlepszym kumplem dryblasa z sąsiedniego siedziska i nie upodobnił się do niego zachowaniem, to dla niego miało.
Nawet jeżeli się mylił, bo któż z kilku niepewnych przesłanek potrafi zapleść pewną przyszłość choćby jednego człowieka?
Nieistotne, nie spodziewał się kiedykolwiek kogoś takiego napotkać, najważniejsze, że był, jaki był i... widział iskierki.
— Fajnie przez chwilę poczuć się szczęśliwym — mruknął do siebie. — Później, gdy człowiekowi zrobi się ciężko na sercu, można sobie tę chwilę przypomnieć...
Keja dosłyszał, spojrzał na niego, uśmiechając się przy tym półgębkiem i bez słowa przytaknął, a dokładnie w momencie, gdy zdecydował się dodać coś od siebie, w ich przestrzeń porozumienia wdarł się potężny głos strażnika:
— Dobra jełopy! — rzucił gromko. — Drugi wagon to raczej po nas za prędko nie przyjedzie. Dlatego spokojnie wyjdziemy na zewnątrz — nim wszystko pozasrywacie i pozaszczywacie!
Zmierzył ich pewnym tego spojrzeniem i dokończył:
— I dopóki słońce nie zajdzie, posiedzimy sobie na trawce. A tera wstawać i wynocha!
Czy on naprawdę myślał, że jeżeli będzie bardziej uprzejmy, to go nie zrozumieją?
Większość niestety nie — pomyślał ze smutkiem. — Większość została nauczona reagować wyłącznie na dosadne słowa, a Nadzorcy takich używać. Pomiędzy nimi wszystkimi a wrażliwym, „chwilami szczęśliwym” Keją była ogromna, trudna do zasypania przepaść nieświadomości.
Może świat potrzebował więcej jemu podobnych, aby patrząc na niego krzywym okiem, w szarej codzienności czasami zobaczyli przebijające się z drugiej, niepoznanej strony „migotanie i iskrzenie”?
I opowiedzieli o nim pozostałym?
Choćby jemu?
**
Doprawdy, niewiele było trzeba, aby znany, uporządkowany świat zamienił się w jego dzikie przeciwieństwo. Zaniedbane. Nie obsiewane. Nie uprawiane. Wilgotne. Cierniste i cieniste.
Naturalne.
W zupełności wystarczyło zejść tylko trochę poniżej wyniesionej ludzką ręką trasy kolei. Tam, gdzie dawno, być może od czasu jej budowy, nic nie było nią tknięte.
Co nie oznaczało, że dolina była niezamieszkała.
Liczne, wydrapane pazurami i wydeptane kopytami w trawie ścieżki świadczyły o tym, że i bez ludzkiego towarzystwa, życie miało się dobrze. A nawet lepiej niż z nim: rośliny wyrastały tam, gdzie wiatr porzucił ich nasiona, a zwierzęta czuły się swobodniej i chodziły, dokądkolwiek zapragnęły. Nikt nie płoszył im zdobyczy, nie odgradzał od niej, nie kosił i nie zabierał pożywienia. Nie zastępował też tego, które przydawało im sił jakimś obcym i nieprzyswajalnym. I nikt nie wycinał im domów.
Odprowadzani, dopóki wzniesienie nie stanęło mu na przeszkodzie, pomimo późnego popołudnia nadal gorącymi promieniami słońca, za przyzwoleniem i pod przewodnictwem strażnika zapuścili się aż na samo dno niezbyt przepastnej Doliny — tam, gdzie było najchłodniej i gdzie gęstwina drzew okalała niewysoką i żywo zieloną trawę, która wprost zachęcała, aby się na niej położyć. Zerwać długie źdźbło, wsadzić je do ust, swobodnie wyciągnąć wszystkie członki i patrząc, jak słońce czerwonawą aureolą wyznacza zarys wzgórz, powoli żuć je między zębami.
Poczuć się, jak to jest nie mieć obowiązków, jak być częścią natury, która bez pytania, kim jesteś dbała o swoje dzieci. O te, które nie orzą i nie sieją, nie budują domostw i dróg, niszcząc przy tym wszystko wokół siebie. O te, które nie łamały i nie ustanawiały własnych praw ponad jej. O te, które nią nie wzgardziły. O te, które jej się nie wyrzekły.
O te, które potrafiły bezwarunkowo kochać. Siebie i innych, nie wykluczając istot z własnego gatunku.
— Powinniśmy być bardziej podobni zwierzętom. Nie przejmować się jutrem, tylko żyć — wymruczał Keja, nieświadomie wpasowując się w tok jego myśli.
— Nie wiem, jak to u nich jest z postrzeganiem czasu, ale wydaje mi się, że cię rozumiem — odparł mu Reju, a jako że właśnie był zanurzony w wyobrażenie błogostanu, w jakim żyli ci, co to prawdopodobnie niczego nie pragnął, uznał, że i on nie pragnie — kończyć myśli.
Błogi stan było bardzo przyjemnym doznaniem, z którym łączyło się odkrycie: będąc w nim, niczego nie musisz, co najwyżej możesz zechcieć — na przykład podzielić się z kolegą czymś, co nie wymagało przemyślenia, czymś bardziej oczywistym:
— Wiesz co, pięknie tutaj. U nas nie ma tylu drzew, zwłaszcza tych największych i najstarszych. Już dawno temu prawie wszystkie wycięliśmy pod uprawy.
— U nas i u was — zaśmiał się Keja — Nie wiem, czy kiedykolwiek byłeś u siebie, a ja u siebie, bo gdybym był, to moje życie wyglądałoby całkiem inaczej...
Zamyślił się na chwilę, zapewne nad jego piękną, od dawna gotową i okresowo uzupełnianą wizją, po czym machnął dłonią, dając sobie spokój z wyjaśnieniem jak. Być może stwierdził, że zachowa to dla siebie, bo wypowiedzenie tego na głos wzmoże tylko zań tęsknotę.
Reju i tak nie potrzebował jego opowieści, miał własną, a wnosząc po tym, jak doskonale się dogadywali, bez wątpienia brzmiała ona bardzo podobnie. Esencją obu powinno być: jakie by nie było, czy to pełne mozołu, czy też uniesień to w zgodzie ze sobą zawsze najlepsze. Zrozumienie tego było niestety zaledwie jakąś bliżej nieokreśloną częścią drogi do osiągnięcia założenia. To, ile tej drogi powinien przejść na własnych nogach, a ile tylko w umyśle, pokaże samo życie i gdy któregoś cudownego dnia, stojąc lub siedząc i patrząc przed siebie—w głąb siebie stwierdzi: jestem tu, gdzie powinienem być, będzie u celu. Wtedy to on sam, miejsce i czas połączą się w jedno, ale póki co... wystarczała mu sama tego świadomość.
Gdzieś, kiedyś... Na pewno.
Jak i ta najbardziej elastyczna miara czasu — chwila, mieszcząca w sobie samotnie opartego plecami o drzewo strażnika, który po ogołoceniu z dojrzałych owoców zwisającej tuż nad głową gałązki zarządził osobistą drzemkę, a oni, chociaż na ten moment uwolnieni od jego nadzoru, porozkładani lub porozsiadani swobodnie na nagrzanej słońcem polanie rozmawiali. O wszystkim, co to miejsce z nich uwolniło.
Z Keji i z Reju.
Pozostali, ci, którzy nie poszli w ślady strażnika, również oddali się wymianie zdań — nieśmiałym szeptem, półgłosem lub całkiem głośno i swobodnie i niezależnie od tego, jak bardzo i z jakim zaangażowaniem — z każdym... oprócz nich. Powiedzenie więc, że rozmawiali ze sobą, było tylko po części prawdziwe. Świeżo zaprzyjaźniona dwójka nie przejmowała się jednak tym wykluczeniem — nic nie trwa wiecznie, tak że i ono też nie powinno.
Oni mieli nieco łatwiej — ich najpierw połączyło współdzielone miejsce, a dopiero później wzajemne zrozumienie. Z pozostałą ósemką sytuacja przedstawiała się zgoła inaczej: w pierwszej kolejności będą musieli zacząć od wypracowania tego drugiego i zapewne nieco to potrwa — dokładnie tyle, ile zrozumienie i zaakceptowanie cudzych oraz własnych ograniczeń.
Najbardziej oczywistym było te najbardziej mylące i powierzchowne, ale gdy oswoją się już z nawet tak niecodziennym widokiem, jak nie wiadomo w którą stronę spoglądające oczy Keji — będzie z górki. Wszyscy potrzebowali jedynie czasu i odrobiny dobrej woli, szczególnie z jego strony — Keja miał wybitnie izolacjonistyczne zapędy.
Jednakowoż, jak już było wiadomo, nic nie trwa wiecznie, a na razie wyłącznie własne towarzystwo w zupełności ich zadowalało.
— No dobra, to, gdzie było twoje „nie u siebie”? — parsknął Reju, mrugnięciem podkreślając owo „nie u siebie”.
Keja machnął leniwie dłonią w kierunku wschodzącego słońca.
— Gdzieś tam. W Dolinie Geleon.
Gdzieś tam więc była Dolina Geleon i właściwie to było wszystko, co potrzebował wiedzieć. Całkiem ładna nazwa, która... nic mu nie mówiła. Podejrzewał, że dokładnie tyle samo, co nazwa Sejtu, czyli tej niby jego, powiedziałaby Keji.
Wziąwszy pod rozwagę to, że nikt ich nie uczył i nawet nie miał zamiaru uczyć geografii własnego świata, nikt nie pokazał palcem na mapie: ta mała plamka przedstawia widziane z góry miejsce, w którym mieszkasz — ich ignorancja stawała się zrozumiałą.
A ponieważ: czego nie musisz wiedzieć, tego nie wiesz, mało kto wiedział nawet, czymże ta mapa jest. Taka była polityka Nadzorców. Wszak nadzorowanym taka wiedza nie była niezbędna — sami donikąd się nie udawali, a dla transportowanego logistyka nie była zmartwieniem. Tutaj wsiadasz, gdzieś dalej wysiadasz i na pewno nie prześpisz końcowego przystanku — już my o to zadbamy! Brzmiało to bardzo podobnie do: to jest pole — tak masz siać, tak plewić, a tak zbierać i w istocie było tym samym. Wyręczaniem w podejmowaniu decyzji. Samodzielnym myśleniu.
Ostatecznie, nawet gdyby niespodzianie pokazano im, jak wygląda świat i gdzie na nim się znajdują, pozwolono porzucić wszelkie zajęcia i wyruszyć przed siebie, to... i tak zdecydowana większość by tego nie zrobiła. Bałaby się, nie potrafiła i nie miałaby do kogo.
Szczególnie to ostatnie.
Wydawałoby się, że dziś przydarzyła im się wspaniała szansa coś w tej materii zmienić: kogoś takiego poznać. Kogoś nowego, którego można zapytać — jak tam w szerokim świecie jest?
Perspektywa intrygująca, lecz Reju, do zrozumienia, że wszędzie jest tak samo, w zupełności wystarczyło zobaczyć przyjezdną kopię lokalnego Nadzorcy konwojującą ubranych w takie same, jakie nosił i on, płócienne szmaty, mało mówiących, a jeżeli już to nadal we wspólnym języku, robotników.
Nic z powyższego nie było przypadkowe. Wszystko miało swój cel.
Żeby łatwiej było ich pilnować, musieli mieć jeden język i podobną mentalność. Żeby nie chcieli uciekać, nie mogli mieć dokąd. Żeby nie było dokąd, wszędzie musiało być tak samo. Żeby wszędzie było tak samo, to... musieli mieć jeden język i podobną mentalność.
Krąg się zamykał. Krąg — figura doskonała. Biegnąc w nim przed siebie, powracałeś do punktu wyjścia. Krąg — figura, z której nie było ucieczki.
Wnętrze kręgu jednakże nie było pozbawione kierunków: na wschód od na zachód od ewentualnie na północ lub południe — to były podstawowe kierunki świata, które musiały im wystarczyć. A zawdzięczali je wyłącznie słońcu. Odległemu, obojętnemu i niedostępnemu, ale chociaż na nie mogli niezawodnie liczyć i... czasami ponarzekać — gdyby jeszcze zechciało schować się na ich zawołanie za chmurami, w chwilach, gdy najbardziej potrzebowali wytchnienia od jego żaru.
— Moja nazywała się Sejtu — powiedział bez żalu, ale z tęsknotą — za Ajelu. — Ale tę nazwałbym Bruzdą, bo jak tylko do niej weszliśmy, poczułem się, jakbym już tu kiedyś był.
Nie powiedział tak, tylko dlatego, że w końcu znalazł okazję i wymyślił pretekst do podzielenia się tym, co nosił w sobie od wejścia do Doliny, a właściwie to od przebudzenia. Tego pierwszego, porannego, nie tego bolesnego.
I kogoś równie godnego wysłuchania jego powieści, jak Ajelu.
Niczego nie zmyślił, nic mu się nie zdawało. Naprawdę odnalazł je w śpiewie ptaków, szumie liści, przynoszonych wiatrem zapachach kwiatów i ziół i w czymś jeszcze, w czymś, co chyba nazywało się ulotnym wrażeniem. Odnotował je jako coś będącego sumą wszystkich odczuć i jednocześnie jakimś subtelnym ponad, które to po chwili i zupełnie niesubtelnie wstrząsa całym twoim ciałem, wołając: To jest nasze miejsce ze snu! Ono istnieje naprawdę!
Czy też coś innego, stosownego do okoliczności.
Zadrżał ponownie: z przyjemności jaką dawało mu to odkrycie. I z chęci podzielenia się nim również. Z Ajelu nie zdążył, a ktoś, kto widzi, jak światło z ciemnością walczą o względy ściany, nie powinien go wyśmiać. Nawet jeżeli powie mu, że... w tym śnie nie był mężczyzną.
O ile zdołał go poznać — nie powinien.
Keja wysłuchał jego sennej opowieści w milczeniu. Być może przełożenie jej na tę stronę rzeczywistości nie wyszło mu aż tak dobrze, jak tego pragnął, ale z tym należało się z góry pogodzić — przy każdym przekładzie coś się traci. W każdym razie słuchacz nie dał po sobie poznać, że czegoś nie zrozumiał: podłożył dłonie pod głowę, przekręcił się bardziej w jego stronę, zmrużył oczy i skomentował ją dopiero i dokładnie wtedy, gdy pochopnie pomyślał, że dla niego nie jest tego warta.
Zwyczajnie musiał to sobie przemyśleć.
— Miewasz ciekawe sny i choć znamy się niecały dzień, to już po raz drugi mam okazję je interpretować — zauważył na wstępie, po czym mówił dalej:
— Jak ulepiona z błota i gliny kula. Taka z głębokimi śladami paluchów. Tak bym powiedział — może dlatego, że bliżej mi do babrania się w ziemi, niż do garnków? A ciasto! — wykrzyknął, prychnął i uśmiechnął się błogo. — Ciasto... ta ja bym zjadł! Zwykły, najzwyklejszy placek z dzikimi jagodami! Albo jakiś inny, byle był słodki... Dawno nie jadłem...
Reju też dawno nie jadł i gdyby znalazł się kto chętny z poczęstunkiem, to z pewnością by nie odmówił! Keja niepotrzebnie skoncentrował się na tym porównaniu; rozmarzył się i narobił sobie oraz komuś jeszcze apetytu. Jedno z nielicznych przyjemnych wspomnień nie przeszkodziło mu dostrzec, jak Reju łapczywie przełyka ślinę i czym prędzej odegnał wizję rozsądnym:
„No dobra, nic nam teraz po tym. Dajmy temu spokój”.
— U nas starzy ludzie powiadają — kontynuował — że śni nam się to, co już było, lub to, co dopiero będzie.
Pomysł całkiem ciekawy musiał i im i jemu przyznać, lecz...
— Przecież nigdy nie byłem i zdecydowanie nie będę kobietą — zaśmiał się z tej niedorzeczności.
Keja przepędził dłonią jakiegoś pchającego mu się do ucha natrętnego owada i niewzruszenie wytłumaczył:
— Nie musiałeś i nie musisz. Śniło ci się to, co już było, albo kiedyś będzie.
Wydawałoby się, że jedynie powtórzył uprzednie słowa, jednakże Reju odniósł wrażenie, jakby czegoś w nich brakowało i jednocześnie było coś więcej. To było... całkiem dziwaczne i musiało tak samo proste, a prostej koncepcji wcale nie tak łatwo jest nietkniętej utorować sobie drogę poprzez lubiący komplikować oczywiste sprawy umysł.
Umysł, który miał swoje nawyki i zalecał rozmyślać w kategorii... „ja”.
Ja i pozostali.
Zrozumiał.
— Coś, co przydarzyło się komuś innemu!
— Albo się przydarzy — uzupełnił Keja. — Jednakże wcale nie twierdzę, że taka jest prawda, ja wyłącznie przekazałem słowa starszych. Reszta to wyłącznie interpretacja lub... manipulacja? Bo może to był tylko zwyczajny sen?
Wypowiedział to, co mógłby powiedzieć ktokolwiek i dlatego bez przekonania. Czy sen, dowolny sen, tak naprawdę mógł być zwyczajny? Przecież już samo to, że przychodził prawie co noc, czyniło go czymś niezwykłym! A taki przynoszący głębokie doznania, taki, który przychodził z Darami, pojawiał się najrzadziej. Raz na niektóre życie.
Keja szybko to zrozumiał i nie chcąc przegapić możliwości, zaraz dopytał:
— Jakie to uczucie kogoś mieć? Jak Salija Nalima?
Reju, jeszcze całkiem niedawno nie pomyślałby, że wkrótce nadarzy mu się sposobność z kimś się nim podzielić. Z kimś po tej stronie, bo Ajelu był już po innej. Zresztą Ajelu już je znał. Podzieli się z równie godnym, jak on, tego człowiekiem, któremu czegoś zaufał i który zapamiętał, że ona miała na imię Salija, a on Nalim. Z kimś niezwyczajnie ich ciekawym. Może o to w tym śnie chodziło? O przekazanie dalej?
Ale jak je wyrazić nic przy tym nie tracąc?
— Takie, jakbyś niczego więcej już nie potrzebował...
Odpowiedź wyszła nie z niego, ale przez niego i sam zdziwił się, ją słysząc. Temu, jak bardzo z nim rezonowała, jak bardzo była prawdziwa, a dla nowego przyjaciela chyba bolesna — Keja pobladł i zamknąwszy oczy, skulił się w trawie. Jakby dostał potężny cios prosto w brzuch.
Być może dostał — odpowiedź, której wolał nie usłyszeć, ale skoro chciał wiedzieć, a innej nie miał... Taką będzie musiał przetrwać. Sam — nikt inny tego za niego nie zrobi.
Reju podniósł głowę i zapatrzył się w obojętną, pozbawioną boleści przestrzeń ponad nim. Pomiędzy stare drzewa. We śnie też były drzewa i wyśpiewujące peany na cześć zachodzącego słońca ptaki — zupełnie jak teraz. Czyżby zachęcały go, żeby pomiędzy nie wkroczył? Poszedł dalej? „Chodź do nas”, „Dołącz do nas”? Tego chciały, czy... on tego chciał?
Może jak pójdzie, to się przekona?
Nie mogło być inaczej.
Wstał i nieniepokojony przeszedł niepewnie te kilkanaście dzielących go od nich kroków. Wszyscy przytomni musieli pomyśleć, że idzie za potrzebą.
Bo i za nią poszedł, tylko za inną niż pomyśleli.
Wchodząc pod ich osłonę, nawet się nie obejrzał, przez co nie dostrzegł wpatrującego się w niego spod półprzymkniętych powiek Keji.
W tej chwili wyłącznie on go rozumiał, chyba nawet lepiej niż on sam i dlatego nie miał zamiaru go zatrzymywać.
Idź Reju, idź — pomyślał — Wiem, że jest w tobie tęsknota za swobodą. Za tym, żeby móc pójść dokąd nogi poniosą. Widziałem ją. Tam, ponad jeziorem. To ono ją obudziło i wydobyło. Idź, odnajdź swoje szczęście i wróć, odrobinę go i nam przynosząc. Tym, którzy są na nie gotowi. Szczęście to nasz naturalny stan istnienia — zapaskudzony tym, w czym teraz musimy żyć. Obskrob ten brud i wyrzuć go. I nie przejmuj się strażnikiem. Nie zwracaj na niego uwagi, gdy będziesz go słyszał próbującego namówić cię do powrotu. Gdy będzie złorzeczył i groził, potem prosił i próbował przekupić. W końcu zrozumie, że ma jeszcze kilku do upilnowania, kilku, którzy mogą pójść w twoje ślady. I zawróci, ale ty nie wracaj, póki nie znajdziesz szczęścia.
Nie wracaj bez niego.
***
Początkowo chciał się tylko przejść. Kawałeczek. Rozprostować nogi, odetchnąć głęboko leśnym powietrzem, rozejrzeć się, zobaczyć co będzie za następnym niewielkim wzniesieniem terenu, i za następnym i... nawet nie wiedział, dlaczego idzie tak powoli i ostrożnie. Nie chcąc złamać nawet najmniejszej z gęsto zaściełających podłoże częściowo zbutwiałych gałązek, nie chcąc zostawiać po sobie śladów — zupełnie jakby się skradał.
Albo uciekał.
Przystanął i wyprostował się — nasłuchując. Podszeptów myśli. Czyżby naprawdę to robił? A dokąd to można uciec na ich kuli wymieszanego z gliną błota? Uśmiechnął się smutno do tej nieporywającej nadmiarem entuzjazmu myśli. Można poruszać się wyłącznie po niezamieszkałych Dolinach — to fakt. Nieustannie naprzód! Przyroda go wyżywi i znajdzie sobie albo zbuduje schronienie przed deszczem i ciemną nocą — to był drugi fakt i o to się nie martwił. Problemem było coś innego: gdybyż tylko wiedział, które doliny są niezamieszkałe...
Westchnął smutno.
Nie, to nie mogło się udać, wszak całkiem niedawno doszedł do wniosku, że wszędzie jest tak samo, ponadto nie znając terenu, prędzej czy później natknie się na Nadzorców i to raczej prędzej — oni na niego. Przecież nie pozostawią go w spokoju. Są zawzięci i będą go szukać. Mają różne urządzenia i sposoby. Znajdą go. Może lepiej będzie, jak ich uprzedzi i wróci, nim ocknie się strażnik i nim zrobi się naprawdę ciemno...
Tak będzie najrozsądniej.
Przynajmniej teraz miał do kogo wrócić — pocieszył się przyjemną myślą. Choćby na trochę, nim ich rozdzielą. A może... Prawdziwi przyjaciele nie wyrastają jak młode drzewka w tym czy innym lesie — wszędzie gdzie spojrzysz i pozostało mieć nadzieję, że jadą w to samo miejsce. Nawet jeżeli mocno naciągana to i tak była to całkiem dobra perspektywa, dlatego na pożegnanie zobaczy tylko, co jest za tym nietypowym, prawie łysym wzgórzem i zaraz będzie zawracał.
Tak postanowił i tego będzie się trzymał — choć wykonanie nie było wcale łatwe. Strome, osypujące się zbocze nie utwierdzało w sensowności własnych pomysłów, ale i tak się nie poddał. Pozostawiając za sobą podłużne bruzdy i kupki piasku, w końcu dotarł na sam szczyt i... zamarł, balansując na jego krawędzi. Za nią była nagroda.
Za jego trud.
W oddali, w niewielkiej kotlinie stał On. Duży, trzypiętrowy, wymurowany z czerwonej cegły On.
Dom.
Z niepotrzebnymi już, bo nie było ich komu otwierać, odrzuconymi na zewnątrz szkieletami okien i drzwiami. Zapadniętym do środka pod własnym ciężarem dachem i... rozpadającym się drewnianym tarasem.
Natura dawno temu przejęła nad nim pieczę i otoczyła żywym ogrodzeniem, w pustych otworach zasadzając pnące rośliny, lecz nadal można było rozpoznać w nim dzieło rąk człowieka.
Takie, jakich we współczesnych dolinach już nie budowano, nawet dla Nadzorców.
Wiedział o tym, bo raz ich odwiedził.
Podniecony znaleziskiem obejrzał się przez ramię — tak bardzo chciał się nim z kimś podzielić, ale tego kogoś niestety tu nie było. Jednak nie obrócił się na marne — odkrył, że od dawna nie szedł sam. Krok w krok szła za nim ciemność, a teraz stała tuż u stóp wzgórza, jakby czekając na jego kolejny ruch.
Cóż, czy tego chciała, czy nie i tak mocno zawęziła jego wybór — nie mógł wrócić tą samą drogą, bo nie potrafił jej odnaleźć.
Tego nie przewidział, choć powinien i teraz mógł jedynie pomyśleć — Stało się, trudno...
— Witaj — szepnął, na powrót odwracając się do samotnika — Długo na mnie czekałeś.
Nie mówił głośno, bo nie chciał go wystraszyć dawno nie słyszaną, ludzką mową.
****
— Czyścioszek z ciebie — pochwalił go, gładząc obłą, wygładzoną miotanym wiatrem deszczem ścianę.
Nie zareagował dreszczem zadowolenia, jak podobno czasami robią to obłaskawione domowe zwierzątka, bo... dopiero zaczął go obłaskawiać.
Nie mając śmiałości wkroczyć do niego tak bez pardonu, krążył wokół, zaglądając przez pozbawione nawet resztek okien otwory i nie mógł nadziwić się panującemu wewnątrz porządkowi. Zupełnie jakby gospodarze opuścili go całkiem niedawno, nie wiedzieć czemu wyjmując przedtem okna. Oraz wszystkie z trojga drzwi — przez nie również zajrzał.
Czyżby zwierzęta, tak jak on sam, krępowały się wejść do środka? Co prawda on, jak już się ośmieli, nie wejdzie tam, aby coś po sobie zostawić, ale on był człowiekiem. Jemu nie wypadało.
Za to flora miała zdecydowanie mniej taktu: osiedliła się wszędzie tam, gdzie wiatr nawiał odrobinę ziemi i podrzucił ziarnko, a bardziej niż dziurawy dach poił oseska deszczem.
— Jak na środek lasu i nie wiadomo ile lat opuszczenia, to i tak jest bardzo czysto — pokręcił ze zdumieniem głową.
Przynajmniej tak uważał, bo pewności mógł nie mieć — wszak nie był ekspertem od porzuconych dawno temu i na dokładkę w środku lasu domów.
Oparł się łokciami o wąski, kamienny, zewnętrzny parapet i zajrzał głębiej do środka.
Pod przeciwległą ścianą, zaraz obok pozbawionego jednej nogi niewielkiego stolika stała rama metalowego łóżka. Taka, o jakiej do tej pory mógł tylko pomarzyć: z drobną, oczekującą, aby na niej położyć grubaśny materac stalową siatką.
Nie wypróbować go, nawet bez choćby najcieńszego siennika byłoby czymś gorszym od zaniechania — straconą okazją. I gdy z okrzykiem „Tylko nigdzie nie odchodź, już do ciebie idę!” wybijał się mocno z ziemi, jednocześnie, chwyciwszy za wewnętrzne krawędzie otworu, wciągając górną połowę ciała do środka, prawie równo z tym odpowiedziało mu echo: „Już po ciebie idę!”.
Musiał przyznać, że ze wszech miar nietypowo: po pierwsze — nie z tej strony co trzeba, po drugie — ze zbyt krótkim opóźnieniem, po trzecie — niezupełnie tym samym i po ostatnie — całkiem innym głosem.
Gdy zrozumiał, że to prawie zapomniana rzeczywistość wysłała po niego swojego posłańca, opadł z sił i klapnął ciężko na ziemię.
To na pewno był moment, w którym zabolało go siedzenie, lecz czy również ten, w którym powinien odpowiedzieć na zawołanie? To nic, że nieco się oddalił i zamarudził, to nic, że strażnik będzie na niego zły — przecież kiedyś mu przejdzie. Nie po raz pierwszy i nie jemu pierwszemu... On miał latarkę, teraz widział jej błyski, a dzięki niej bez problemu trafią do wagonu. Zapewne do tego drugiego, sprawnego. Podczepią do niego ten, którym jechali i...
— O czym ty myślisz — szepnął autentycznie na siebie oburzony.
Tak cicho, że sam ledwie co usłyszał.
— Wtedy na pewno nie zobaczysz, co jeszcze pozostawili dawni mieszkańcy.
Uświadomił się już nieco głośniej, niż poprzednio zbeształ i nagle wydało mu się to bardzo ważne. Wręcz najważniejsze na świecie — tak ważne, że nie mógłby bez tego dalej żyć!
Dom nie był najlepszą kryjówką, raczej pułapką z ledwie kilkoma wyjściami i pierwszym miejscem, do którego zawita jego prześladowca. Zastanawiając się nad korzystniejszą opcją, rozejrzał się gorączkowo wokół siebie — wszędzie napotykając wyłącznie ścianę ciemności.
Jeżeli znaleźć w niej sekretne przejście, to w sumie owa ściana nie była taka zła.
— Reju! — ryknął dziko rozgniewany strażnik.
— Dzięki! — zachichotał w odpowiedzi, teraz zupełnie nie krępując się jego bliskością. — Dzięki za wskazanie kierunku! Będę wiedział, w którą stronę nie uciekać!
*****
To nie było rozsądne. Żadną miarą.
Strażnik już sobie poszedł i nie powinien do niego powracać, bo to będzie pierwsze miejsce, w którym posiłki, które zawezwie, będą go szukały, ale... nie potrafił od niego odejść. Ilekroć wszedł pomiędzy drzewa, tyle samo razy zawracał, zupełnie jakby dom zapuścił w jego duszy korzenie i to one przytrzymywały go i pozwalały oddalić się jedynie na ich ograniczoną długość.
Nawet strażnik nie wyszedł poza jego najbliższe okolice — najpierw zajrzał do środka, potem krążył wokół niego, pokrzykując i nasłuchując odpowiedzi, a on, skryty w ciemności, zupełnie w niej niewidzialny, przez cały czas stał zaraz obok. Zaciskając zęby i zakrywając usta dłonią — po to, żeby nie roześmiać się głośno z jego przeplatanych obietnicami i prośbami pogróżek.
Czegóż to w nich nie było! Od dobrego żarcia zaczynając, poprzez mało zachęcające porachowanie wszystkich kości, na kobietach i spotkaniu z Panami kończąc.
Panami! Też wymyślił! Oni w ogóle go nie przekonywali, bo któż ich widział!? Nawet stary Ajelu nie miał takiego szczęścia, czy też nieszczęścia.
Czasami myślał, że Nadzorcy po prostu sobie ich wymyślili i chyba tylko po to, aby mieć na nich dodatkowy straszak. „Zobaczysz, że oddamy cię Panu, a wtedy...” nie wiadomo co, bo nigdy nie kończyli. Akurat! Dziś też któryś z nich miał po niego przylecieć i co?
Pojechał koleją...
— Wiem, że mnie słyszysz i wiedz, że nie chce mi się z tobą dalej użerać. Choć dostanę za to opierdol — zostawię to innym, niech będzie moja strata. Przylecą po ciebie Panowie, a wtedy... Chuj ci w dupę!
Właśnie takim uroczym akcentem zakończył. I koniecznie Panami! Strażnik pożegnał się, jak umiał i jak na niego przystało, a on o mało co nie zdradził się wtedy parsknięciem — szczególnie to ostatnie go rozbawiło. „Chuj ci w dupę” jak przylecą Panowie, czy tak... ogólnie?
No cóż, mierna wyobraźnia strażnika nie pozwalała mu nazbyt oddalić się od dolnych części ciała i miał nadzieję, że nie była to następna obietnica — o strażnikach też krążyły przeróżne plotki.
A jak już sobie nareszcie poszedł... zawrócił do domu. Tak się w nim czuł — w końcu jak u siebie w domu. Jakby powrócił do niego po wielu latach rozłąki.
Szedł powoli po trzeszczącej podłodze, rękoma wymacując absolutną ciemność, stopami stale potykając się o podstawiane wprost pod nogi sprzęty i nie narzekał na to — nie było do kogo i po co. A skoro on nie widział takiej potrzeby, zrobiły to za niego niemiłosiernie poskrzypujące przy każdym stąpnięciu drewniane schody. Gdy wspinał się po nich ostrożnie, krzyczały zupełnie tak, jakby ten dom był nadal żywy i wniebogłosy oskarżał wszystkich, którzy sprawili cierpienie jego mieszkańcom. A gdy i skargi ustały, pośród tego całego mnóstwa ciemnych kątów, gdzieś wysoko ponad ziemią, znalazł dla siebie miejsce. Najpierw jego stopy, a następnie dłonie wymacały, miękki, rozpadający się fotel, w którym mógł się skulić i nareszcie odpocząć.
Lato 2019
Świat przez samą naturę podzielony na strefy łatwiej jest kontrolować.
To było aż tak proste. Proste niemal do bólu. Takiego ostrego, który wielką, niedającą o sobie zapomnieć drzazgą tkwił w nim co najmniej od rana.
Strażnik odeskortował go swoim niedużym pojazdem pod starą stację magnetycznej kolei, gdzie równie stary, odrapany, brudno czerwony wagon już na niego czekał.
Choć podobno miał po niego przylecieć sam Pan, tak jak obiecywał mu Nadzorca, ale oni, Nadzorcy, często robili coś innego, niż mówili i zdążył do tego przywyknąć. Przecież nie będzie mu wypominał złamanej obietnicy, on i tak nie miałby zamiaru się z tego tłumaczyć. Po prostu dostarczył go na miejsce i bez zbędnych ceregieli, tudzież resentymentów przekazał drugiemu Nadzorcy.
Obcy strażnik popatrzył obojętnie na plecy swojego lokalnego, oddalającego się miarowym krokiem odpowiednika, po czym przeniósł spojrzenie na niego. Zupełnie bez zainteresowania, bo cóż ciekawego może być w zwykłym robotniku? Być może, gdyby czegoś się doszukiwał, to i coś by odnalazł, ale już dawno temu wyszły mu z głowy podobne pomysły. Ci robotnicy, a widział już ich setki, o ile nie tysiące, wszyscy byli tak samo mało interesujący... Ziewnął przeciągle i znudzonym, takim, jaką była jego praca, tonem, mruknął na poły do siebie:
— No, w samą porę, zaraz będzie lało...
Reju wcale by się nie zdziwił. Skoro on nie mógł, to może chociaż Stwórca godnie pożegna dobrego człowieka, jakim był Ajelu. Nie bez przyczyny już od samego rana przewidująco gromadził nad ich doliną chmury.
— Hej, oberwańce, zróbcie miejsce dla nowego kolegi!
Strażnik wykrzyknął polecenie na chwilę przed tym, nim własnoręcznie rozsunął drzwi i zajrzał do środka pogonić ewentualnych opieszałych. Ze znalezieniem ochotnika nie było problemu — teoretycznie tylko jedno miejsce było wolne.
— Zyzol, nie za wygodnie ci tak samemu? Zrób miejsce nowemu — rzucił do młodego chłopaka i obejrzał się przez ramię. — A ty łachudro, na co czekasz? Ładuj swoje chude dupsko do środka!
Obcesowość była dosyć typowa dla Nadzorców, lecz ten wykrzykiwał ją niejako automatycznie, zupełnie bez przekonania. Reju z miejsca rozpoznał w nim wyrobnika, człowieka, który wołałby znajdować się wszędzie, tylko nie tu, gdzie jest — gdziekolwiek by nie był.
Takiemu zawsze będzie ciężko się dostosować, ale w jednym z nim się zgadzał — on też wolałby być teraz w innym miejscu.
Żegnając Ajelu.
Niestety nie mógł, a strażnik wcale nie musiał pokazywać mu palcem, co ma zrobić i gdzie usiąść — wbrew temu, co zapewne o nim myślał, tępakiem nie był.
Złapał się przyśrubowanego do skrzydła drzwi uchwytu i z głośnym powitaniem zgrabnie wskoczył do pojazdu. Wylądował miękko, ale i tak nikogo ono nie zainteresowało — ani jego osoba, ani powitanie. Wszystkie siedziska były zajęte, a i tak żadna z głów nie odwróciła się w jego stronę — pasażerowie wydawali się drzemać lub całkiem zwyczajnie mieli go gdzieś.
Wstępnie obstawił to drugie.
Jedynie wyznaczony na sąsiada wykazał się odrobiną ciekawości i spojrzał na niego z ukosa.
Biedak! Jednooczny, zbieżny zez, nie pozwalał mu inaczej! To dlatego strażnik tak go nazwał! Zagadka rozwiązana. Co prawda, sporadycznie widywał już ludzi z różnymi, nawet o wiele bardziej utrudniającymi życie deformacjami i głównie ofiarami nieszczęśliwych wypadków, lecz nie wiedzieć czemu, jego zrobiło mu się żal najbardziej.
Być może przez to, że te nieszczęsne oczyska szpeciły całkiem inteligentną twarz? A może dlatego, że z takim spojrzeniem nie mogło mu być w życiu lekko?
Nawet z pewnością, lecz nie warto się oszukiwać — któremu z nich było? Jemu mogło być co najwyżej nieco ciężej.
Opadł na wyznaczone miejsce i zaraz, jak mu się wydawało w miarę dyskretnie, zerknął w bok. Napotkawszy tkwiące w nim, wprowadzające w błąd spojrzenie, czym prędzej jął omiatać wnętrze pojazdu własnym.
Choć wolał uważać, że nie chciał być wziętym za prostaka, którego dziwi to, co do tej pory znał tylko ze słyszenia, to tak naprawdę jego spojrzenie było... odstręczające.
Zdawał sobie sprawę, że chłopak nie był temu nic winien, a jednak nie potrafił się przełamać. Jeżeli jadą do tego samego miejsca, to jeszcze będzie miał czas do niego przywyknąć.
Przynajmniej taką miał nadzieję.
Odrapany z wierzchu wagon, po drugiej stronie wcale nie prezentował się lepiej — łuszcząca się z sufitu i ścian szaro nijaka farba i ustawione jedno za drugim pięć podwójnych, twardych, czarnych plastikowych siedzisk oraz podłoga brudna, zadeptana i poprzecierana tak bardzo, że miejscami spomiędzy odsłoniętych włókien wyściełającej ją okładziny przezierał goły, połyskujący metal, były wszystkim, na czym warto było na krótko zawiesić oko. Dobrze, że każda z czterech ścian była częściowo przeszklona kontrastującą z zaniedbaną resztą, zadziwiająco czystą szybą, bo sądząc po kompanach, na czas podróży podziwianie widoków będzie jego jedynym zajęciem — do rozmownych to oni z pewnością nie należeli.
Pomijając towarzystwo, to w lataczu nie miałby niczego poza nim — na czas przelotu zwyczajnie zamknęliby ich w małej i ciemnej klitce i uśpili jakimś gazem — żeby nie plotkowali. Na wymianę poglądów nie zasługiwali, ta była przeznaczona dla Nadzorców, którzy podobno (choć ten ich akurat na takiego nie wyglądał) jakieś posiadali.
Pod jednym warunkiem — że ta część z usypianiem była prawdziwa, (wszak pewność bierze się nie z czyichś opowieści i własnych domysłów, lecz z doświadczenia, a on żadnym takim pojazdem do tej pory nie leciał), bo jeżeli tak, to nawet z wyjątkowo wesołej i rozgadanej kompanii pożytku byłoby niewiele. Jednakowoż, jako że tutaj go nie uśpili, a towarzystwo wydawało się niemrawe z własnej niewoli, mógł w nią wątpić. Przyznać, że tym razem to mogła być plotka, lub... tego nie zrobić.
Brak dowodów nie świadczył o nieistnieniu takiej procedury, a jedynie o ich braku i możliwość, że niekoniecznie, nadal pozostawała otwarta.
Nie wiedział również, bo i skądże miał to wiedzieć, czy nadzorca Jenela tak prostacko go oszukał, czy też Panowie naprawdę zmienili plany i kazali wysłać po niego i jego lekko śniętych towarzyszy ten obskurny wagon. Nie wiedział, co nie przeszkodziło mu w całej ogólnie nieprzyjemnej sytuacji znaleźć dla siebie coś pozytywnego.
Po raz pierwszy mógł świadomie zobaczyć, cóż takiego kryło się poza wzgórzami jego Doliny.
Jak głosiła kolejna plotka, magnetyczna kolej niegdyś oplatała cały świat, a kolorowe i naówczas czyste wagony roiły się wzdłuż jej arterii niczym wściekłe owady. Obecnie, po kilku zachowanych i na razie restaurowanych betonowych korytach, podobnież sporadycznie kursowało ich ledwie kilkanaście.
W epoce powietrznej komunikacji o wiele szybszych, połyskliwych lataczy, wydawały się przeżytkiem i czyż niezastanawiające było, iż Panowie mimo wszystko kazali je zachować? Takie same, jakim jednym z nich miał właśnie jechać? Pamiątką minionych czasów?
Do czego one były im potrzebne?
Może do... tego samego, do czego się przymierzał? Do podziwiania widoków?
O ile ktokolwiek ich w nich widział i o ile w ogóle ktokolwiek ich widział. Na pewno nie on.
Ciekaw był czy Nadzorcy byli jedynymi, którzy ich widywali, czy też jedynymi, którzy wyłącznie o nich wspominali? Dokładnie wtedy, kiedy tak im pasowało.
Od tej myśli do jej konsekwencji był ledwie mały krok... ale dokładnie przed nim o dach i szyby wagonu ostrzegawczo zabębniły pierwsze krople i prawie równo z nimi ruszyli.
Zupełnie bezgłośnie powoli nabierając tempa.
Odsuwając się od przeszłości, która tak łatwo porzucić się nie dała. Miała nosiciela i właśnie przypomniała mu, że miał rację — śmierć Ajelu przyciągnęła zmianę. Nie, nie miałem — poprawił ją zaraz w myślach. — Nawet gdyby Ajelu czuł się dobrze i skakał jak młody, to i tak nie zmieniłoby to ich planów. Tak mieli postanowione i... kropka.
Dokładnie kropka i tą kropką był on — przesuwaną tam, gdzie komu władnemu pasowało i nie ważne, że jemu nie pasowało...
Westchnął głośno, przeganiając nim natrętne myśli. Roztrząsanie tego przyniesie mu wyłącznie cierpienie, lepiej dla niego będzie jak...
Spojrzał szybko na wprost — coś mu nie pasowało. Grubawy strażnik usadowił się wygodnie na jedynym w obejściu miękkim fotelu, sam naprzeciw wszystkich i z wiecznie znudzoną miną wpatrywał się w przestrzeń. Nic nie robił, a jednak jechali! To nie on więc kierował pojazdem.
— Wagon jest zautomatyzowany. Kieruje nim urządzenie, ja tylko naciskam przyciski „Stop” i „Jechać”.
Niby na niczym się nie koncentrował, a i tak wszystko widział — także przyczynę jego zadziwienia. Musiał mieć ją pięknie odmalowaną na twarzy — to było oczywiste, że koleją też jeszcze nie jechał. Tak jak i po raz pierwszy napotkał chętnie dzielącego się wiedzą strażnika. Podobno i pośród nich zdarzali się porządni, życzliwi im ludzie...
Co prawda nieprzebierający w słowach, a jednak pomimo tego na swój sposób życzliwi.
Podobno...
W strumień myśli wplątało mu się coś, co czasami, gdy nagle go na to naszło, powiadał Stary: „Gdyby trochę popracowali, zrzucając dzięki temu połowę sadła, założyli nasze powycierane ciuchy i zapuścili dłuższe włosy, to niczym by się od nas nie różnili”. Ajelu tak stwierdzał, a wtedy on dodawał od siebie: „Przynajmniej dopóki nie zaczęliby się odzywać. Ciężko odwyknąć od wydawania poleceń”.
Zapewne obaj mogli mieć rację, trudno było wyrokować, nikogo takiego nie spotkawszy. Jednego był pewien: na pewno zdecydowanej większości Nadzorców przydałoby się sporo schudnąć. I jeszcze tego, że z wystającymi brzuszkami i nalanymi twarzami wyglądali jak odlani z jednej formy. Wykończenie mieli też raczej standardowe: zamiennie niebieskie bądź brązowe oczy i jasne lub ciemne włosy opakowane w jednakowe krojem, brązowe lub białe kombinezony. Wszystko w losowej konfiguracji.
Fizyczne podobieństwo nie oznaczało jednakże, że co niektórzy nie mogli być bardziej sympatyczni od swoich duplikatów.
Reju uśmiechnął się i skinął w podziękowaniu za podpowiedź, co strażnika niewiele obeszło — wzruszył obojętnie ramionami, westchnął i sięgnął dłonią do kieszeni kombinezonu. Po chwili szamotaniny wyciągnął z niej coś niewielkiego, swobodnie mieszczącego się w otwartej dłoni i przyłożył to do głowy.
Reju widział już takie ustrojstwo, podobno wyświetlało wprost do oczu różne relaksujące obrazki — jemu akurat do jednego, bo nawet on, pomimo emanującej z niego niechęci do wykonywanego zajęcia, drugim musiał stale pilnować podopiecznych.
— Założę się, że ogląda gołe baby — zaśmiał się cicho siedzący przed nimi dryblas, po czym wykręcił się w fotelu, ukazując im w całej okazałości swoją pokiereszowaną, dawno temu wygojoną twarz. — Słyszałem, że tam, gdzie jedziemy, jest ich bardzo dużo. Może nie tak od razu gołych, ale to da się załatwić. Co ty na to Zyzol? Pociupciałbyś sobie? Przecież każdy chłop wyszedł z cipy i później chce się do niej z powrotem wepchnąć — najcieńszym końcem!
Mrugnął na nich porozumiewawczo, zaśmiał się rubasznie i widząc, że ani jego sąsiad, ani on sam nie reagują na prostacką zaczepkę, machnął lekceważąco dłonią i z pogardliwą miną oświadczył:
— Z taką paskudną gębą możesz sobie tylko pomarzyć! Zresztą, co wy tam gnojki możecie wiedzieć o życiu! — zakończył równie pogardliwym burknięciem i prychnąwszy z wyższością uzurpowanego doświadczenia nad jego domniemanym brakiem, ku ich niewypowiedzianej uldze powrócił do poprzedniej, wygodniejszej pozycji.
— Ciekaw jestem, kto tu ma bardziej paskudną — szepnął ledwie słyszalnie Zyzol i dokończył z szerokim uśmiechem samozadowolenia:
— Buc.
Reju nie mógł się z nim nie zgodzić, jednocześnie znajdując usprawiedliwienie dla drugiej strony: przepełnione mozolnym grzebaniem się w ziemi życie nie przyczyniało się ani do wytworzenia zrozumienia dla drugiej osoby, ani rozwoju intelektu. Podejrzewał, że większość z udających, że śpią, a tak naprawdę pilnie nasłuchujących towarzyszy podróży miało podobną poharatanemu mentalność i poglądy. Łatwiej wyrwać człowieka z pola, niż pole z człowieka — tutaj miał tego doskonały przykład i cieszył się, że z nim było inaczej.
Jednak on miał nauczyciela, który wskazał mu z niego wyjście. Starego Ajelu.
On miał Ajelu, a Zyzol grubą skórę. Bezapelacyjnie musiał ją mieć, bo z takimi typami jak szramiasty inaczej do tej pory by nie przetrwał.
Całkiem dobrze to ujął — miał. On też miał — swoje miejsce na świecie, które właśnie pozostawiał za sobą. Wyznaczające jego Dolinę wzgórza. Reju wyjrzał przez okno, aby po raz ostatni popatrzeć na ich, jego, Starego oraz wszystkich pozostałych wspólny dom.
Zapoznanie się, ze zdaje się wcale niegłupim i sympatycznym kompanem, było doskonałym pomysłem (ostatecznie nawet w myślach nieładnie było nazywać kogoś zasłyszanym przezwiskiem) i miał zamiar zrobić to zaraz po tym, gdy pozostawią znaną i wjadą w następną nieckę, jednak śledzenie przemijających widoków okazało się bardziej wciągające. Zupełnie zatracił się w tych, przeważnie zielonych, czasami kwitnących na żółto lub wielobarwnie, naprzemiennych górach i dolinach.
Białych, znikających pod torem spienionych strumykach, porośniętych zielonym kożuchem stawach i odbijających niebo czystych jak łza jeziorkach.
Opadającym z niskich chmur deszczu i unoszących się z ziemi mgieł.
A gdy dotarli do następnej, nie wiedział już nawet, której z kolei przełączy i przebili się przez otaczający ją szczelnie mleczny opar, to... z wrażenia odjęło mu oddech, a i do utraty rozumu też niewiele mu brakowało — ze strachu przed ogromem tego, co ujrzał.
Nikt go na to nie przygotował, bo i nikt z jego doliny, nawet Ajelu, nie wiedział, że na świecie są takie miejsca. A jeśli nawet ktokolwiek by wiedział... Usłyszeć o czymś, to nie to samo, co zobaczyć!
Woda! Woda! Woda! Po trzykroć i po... nieskończoność — woda! Wszędzie, jak okiem sięgnąć, była woda! Bezmiar i otchłań gładkiej, nieporuszonej najmniejszym powiewem wiatru wody! A oni nad nim zwyczajnie niezwyczajnie płynęli! Nad zielonkawą, bezdenną, wypełniającą po brzegi całą misę doliny Matką i Ojcem Wszystkich Jezior.
Strach szybko ustąpił miejsca fascynacji. Nie zważając na strażnika, ba! — całkowicie o nim zapominając, zerwał się z fotela i przywarł mocno czołem do szyby. Najmocniej jak tylko potrafił! Ach, gdyby tylko mógł, to przecisnąłby się przez nią i chłonął to miejsce całym ciałem! Serce waliło mu, jakby samo chciało przepompować tę wszystką wodę i obdzielić nią pozostałe doliny! Krew szumiała w uszach, a on jak szalony upychał w sobie wrażenia ze wszystkich zmysłów — jak najwięcej i jak najgłębiej!
Żeby starczyło mu na resztę życia i żeby nikt ich z niego nie wydarł.
„Spokojnie, nikt nie odbierze ci tego, co już zobaczyłeś” — szepnął mu do ucha Ajelu.
Tak wyraźnie, jakby był z nim tu i teraz. Jednak nie obejrzał się za siebie. Wiedział, że to złudzenie, że to niemożliwe, choć bez wątpienia w pewien sposób będzie z nim już na zawsze — w myślach. I w sercu.
I stamtąd będzie wspierać go swoją mądrością.
Wagon mknął szybciej od wichury i nie potrzebował wiele czasu, aby wbić się w mgłę przeciwległego brzegu, dopiero wtedy oderwał się od szyby i opadł plecami na oparcie.
Ciężko było rozstawać się z pięknem. W jego małym świecie nie było go zbyt wiele, tylko tyle, ile sam zdołał dostrzec. Zamknął oczy, przyglądając się schowanemu pod powiekami widokowi.
Ostatniemu.
*
Zupełnie nie oczekiwał o kilka pomniejszych, niewyróżniających się czymkolwiek szczególnym dolin dalej zobaczyć następne jezioro. Wyłoniło się równie wielkie i tak samo fascynujące, jak poprzednie i tak jak poprzednio, przez nikogo niezatrzymywany przywarł do okna. Dokładnie w chwili, gdy tor kolei zaczął się gwałtownie obniżać.
Czy tak powinno być? — zaniepokoił się. — Jeżeli dalej będziemy tak opadać, to za chwilę znajdziemy się pod...
Nie chciał kończyć, chyba wolał nie wiedzieć gdzie, zamiast tego nie wiedzieć czemu nagle zapragnął spojrzeć pod nogi, aby na chwilę przed tym, nim to poczuł, zobaczyć jak jego stopy odrywają się od podłoża. Co tu się do cholery...!
Zanim zdążył do końca wykrzyczeć protest i własne przerażenie... naprawdę znaleźli się pod wodą. Wbili się w nią tępym jak przód wagonu klinem i ciemnozielona masa żywiołu natychmiast zaczęła napierać ze wszystkich stron, próbując zmiażdżyć ich niczym dłonie pustą skorupkę orzecha. Coś zatrzeszczało, coś zazgrzytało, coś się wygięło z przeciągłym jękiem, szyba uprzedziła o swoich poważnych zamiarach siatką drobnych pęknięć i...
— Kolego, obudź się!
Nieznajomy, nienależący do nikogo łagodny głos nie przeszkodzi mu w próbie utrzymania jej w jednym kawałku! Czym prędzej wyrzucił przed siebie ręce, zupełnie jakby w ten sposób mógł czemukolwiek zapobiec i dopiero bolesne zderzenie z czymś gładkim i twardym, co niewidzialnym murem wyrosło pomiędzy nim a szybą, błyskawicznie przywróciło mu świadomość.
Okazało się, że próby ratunku dokonał w obu rzeczywistościach jednocześnie, lecz desperacki akt odwagi został stosownie nagrodzony, wyłącznie w tej bardziej namacalnej — ławka naprzeciw przy tym nie ucierpiała. Rozcierając poobijane kłykcie, odetchnął z ulgą — jak to dobrze, że to był tylko sen... Bo gdyby naprawdę...
Wzdrygnął się. To był naprawdę koszmar, przez który nieco się wygłupił i teraz wypadałoby się wytłumaczyć.
— Śniło mi się, że całym pojazdem wpadliśmy do wody — uśmiechnął się z zażenowaniem. — Gdyby nie to, że mnie zawołałeś... to pewno bym się utopił.
Niby żartował, ale wdzięczny był mu naprawdę — za starania. To wszystko było takie realistyczne... Ponownie się wzdrygnął i dokończył:
— Dzięki... kolego.
— Keja — podpowiedział mu wyrozumiale, bez wahania wyciągając ku niemu prawicę. — W takim razie, uratowałem nie tylko siebie przed twoimi rozpędzonymi dłońmi, ale i nas wszystkich — przed okrutną i niechybną śmiercią w odmętach.
No tak, tkwiła w tym pewna doza przekornej i dowcipnej logiki, nie mógł zaprzeczyć, a skoro już dawno temu miał się z nim porządnie przywitać, skoro minęło mu już zainteresowanie widokami i jeziorem i... oby jego nim, to moment był ku temu, jak najbardziej odpowiedni.
Swoją drogą, nawet nie zorientował się, kiedy zasnął. Ten dzień musiał mocno dać mu się we znaki, a nawet jeszcze się nie skończył.
— Reju — odparł, ściskając mocno jego dłoń. — Na to wychodzi, ale nie licz, że ktoś poza mną to doceni.
— Nie będę, obiecuję — zapewnił z nie do końca poważną miną. — A wracając do jeziora — za bardzo je sobie nabiłeś do głowy, Reju — pokiwał własną jak jakaś wszechwiedząca wyrocznia. — Wpatrywałeś się w nie tak, jakbyś chciał je całe wciągnąć do siebie.
No cóż, właściwie to odgadł — chciał mieć z niego jak najwięcej i na jak najdłużej. Po prostu nie przewidział tegoż konsekwencji.
— A potem ono chciało wciągnąć mnie...
Zaśmiał się krótko i chrapliwie i rozprostował zastałe nogi. Pozostałe części ciała, szczególnie te przylegające do niewygodnego siedziska, również upomniały się o lepsze traktowanie.
— Właściwie, to wyśniłeś — uśmiechnął się w przestrzeń. — Można powiedzieć, że w pewien sposób wpadliśmy. Powinieneś już zauważyć, że stoimy w miejscu...
Reju odruchowo spojrzał pod nogi — nie dostrzegł nawet śladu wilgoci i upomniawszy się, co też on takiego wyprawia, że przecież to był tylko sen, podniósł wzrok dużo wyżej.
Szybko nawykłym do umykającego krajobrazu oczom, nagle statyczny widok pokrytego młodą trawą łagodnego stoku wydał się nieomal nienormalny. Wpatrujący się weń na stojąco i nasłuchujący czegoś przez wsadzoną do ucha słuchawkę strażnik był bardziej na miejscu i zanim zdążył zapytać, jak dawno temu dotarli do celu, Keja przewidująco wyjaśnił:
— Jeszcze nie dojechaliśmy. Mamy awarię. Awarie czasem się zdarzają.
Gradobicia też czasami się zdarzają — pomyślał nieco kąśliwie Reju — z tym że im trudniej zapobiec. Awarie się zdarzają, to perfekcyjna odpowiedź kogoś, kto nie wie jak cokolwiek naprawić. Kogoś, kto nawet nie wie, co się zepsuło — w ich przypadku oprócz tego, że wagon. Czyli że wszyscy eskortowani wiedzieli tyle samo co i on, wszak ich takich rzeczy nie uczono — właśnie jak naprawiać rzeczy. Strażników z resztą też nie, oni należeli do szczególnej podgrupy Nadzorców i wystarczyło, aby potrafili utrzymać stado przygłupich parobków w jednym miejscu. Co ogólnie rzecz biorąc, oznaczało, że nie musieli być od nich wiele mądrzejsi. Tak, dopóki pojazd reagował na „stop” i „jedź”, wszystko było w porządku, gorzej, że... strażnik na mechanice znał się tak jak oni i tak jak oni mógł się teraz poskrobać po spoconej głowie. Poza tym mógł jeszcze wezwać pomoc i zapewne to na nią czekali.
— Ominęło mnie coś ponad niepokój strażnika? — zapytał, postanawiając nie zagłębiać się w sprawy, na które nie mają wpływu.
Sąsiad wydawał się go doskonale rozumieć; spojrzał w sufit, uśmiechając się z rozrzewnieniem i westchnąwszy cicho, odpowiedział:
— Wyszło słońce i nawet zdziwiłem się, że cię nie obudziło... Ale co tam! Teraz wiem, że miałeś naprawdę głęboki sen... — zachichotał z udanego porównania. — A ono wyszło i tak pięknie świeciło! Wszystko wokół nas wręcz migotało i iskrzyło! Niebo, powietrze, szyby! A cienie tańczyły i przepychały się z tymi iskierkami na ścianach i podłodze! Przez chwilę czułem się szczęśliwy...
Nie spodziewał się czegoś aż tak szczerego i osobistego, a przy tym tak głębokiego — niemal jak jego sen. Prędzej coś w rodzaju: „Och, nic szczególnego. Wszyscy drzemali i po cichu wypuszczali bąki”.
Wyglądał doprawdy niezwykle i tak też się wypowiadał. Gdyby tylko sąsiad z naprzeciwka dosłyszał jego wyznanie! W najbardziej optymistycznym wariancie wyzwałby go od fujar, a w najmniej... Chyba miał chwilową blokadę. Naprawdę nie wiedział, cóż takiego by zrobił, jego wyobraźnia jakoś nie chciała podążyć na stronę okupowaną przez ponurych obwiesiów.
Właśnie — na stronę. W którą to wędrowały myśli kogoś takiego jak Keja? Kogoś, kto z racji odstającego od normy wyglądu zapewne nie potrafił wmieszać się do żadnego towarzystwa, co w końcu sobie darował, zostając samotnikiem? Albo inaczej — nie był nigdzie mile widziany (lub też zawsze tak mu się wydawało)?
Bez wątpienia podróżowały wyłącznie wewnątrz niego i niezmiernie rzadko któraś z nich go opuszczała, ale jak już znalazł rozumnego słuchacza to... cienie i iskry zaczynały tańczyć również wewnątrz niego.
Keja był wrażliwym i inteligentnym człowiekiem, potrafił takiego rozpoznać, tylko kto w ich świecie doceni te cechy u robotnika? Zwłaszcza jego inteligencję? Podobni szramiastemu? Nadzorcy? Mityczni Panowie? Co do tych ostatnich nie miał pojęcia, lecz jeśli chodzi o tych pod nimi, to dla nich była ona wyłącznie problemem — inteligentni ludzie potrafią zauważyć, że ich świat mógłby być dobrym miejscem do życia dla wszystkich... gdyby tylko na dobry początek zniknął podział na Nadzorców, Panów oraz pozostałych. Niestety, takie myślenie bywa niebezpieczne — na początek dla w ten sposób myślącego, co z kolei wiązało się z beneficjentami systemu, którzy na takowych wolnomyślicieli byli wyczuleni i od dawna mieli na nich sposób: jest dociekliwy człowiek — jest problem, nie ma człowieka — nie ma problemu!
Rozwiązanie najprostsze z najprostszych.
Stary Ajelu dokładnie mu to wszystko objaśnił, choć nigdy nie powiedział, gdzie znikali świadomi i niepokorni. Z pewnością sam tego nie wiedział albo wolał nie wiedzieć, a wobec Nadzorców nie okazywać się mądrością — dlatego zmarł śmiercią naturalną i we własnym fotelu. Stary i schorowany. A przecież gdyby tylko chcieli, mogliby, jeśli nie wyleczyć, to chociaż ulżyć mu w cierpieniu. Strażnika Tuseka, gdy pijany spadł ze skały, momentalnie poskładali do kupy i postawili na nogi. Jeżeli temu łachudrze poradzili, to i Keji bez problemu naprostowaliby oczy. To chyba łatwiejsze od wydarcia kogoś śmierci? Nie sądził, aby takich możliwości nie mieli, sądził, że dokładnie odwrotnie, lecz nie przekładały się one na potrzeby. Do kopania dołków nie musiał mieć doskonałego wzroku, wystarczyło, aby trafiał szpadlem w ziemię.
Ale... może dobrze jest, jak jest? Czy twierdzenie, że to te oczy takim go ukształtowały, miało jakikolwiek sens? Jeżeli wyłącznie przez nie nie stał się najlepszym kumplem dryblasa z sąsiedniego siedziska i nie upodobnił się do niego zachowaniem, to dla niego miało.
Nawet jeżeli się mylił, bo któż z kilku niepewnych przesłanek potrafi zapleść pewną przyszłość choćby jednego człowieka?
Nieistotne, nie spodziewał się kiedykolwiek kogoś takiego napotkać, najważniejsze, że był, jaki był i... widział iskierki.
— Fajnie przez chwilę poczuć się szczęśliwym — mruknął do siebie. — Później, gdy człowiekowi zrobi się ciężko na sercu, można sobie tę chwilę przypomnieć...
Keja dosłyszał, spojrzał na niego, uśmiechając się przy tym półgębkiem i bez słowa przytaknął, a dokładnie w momencie, gdy zdecydował się dodać coś od siebie, w ich przestrzeń porozumienia wdarł się potężny głos strażnika:
— Dobra jełopy! — rzucił gromko. — Drugi wagon to raczej po nas za prędko nie przyjedzie. Dlatego spokojnie wyjdziemy na zewnątrz — nim wszystko pozasrywacie i pozaszczywacie!
Zmierzył ich pewnym tego spojrzeniem i dokończył:
— I dopóki słońce nie zajdzie, posiedzimy sobie na trawce. A tera wstawać i wynocha!
Czy on naprawdę myślał, że jeżeli będzie bardziej uprzejmy, to go nie zrozumieją?
Większość niestety nie — pomyślał ze smutkiem. — Większość została nauczona reagować wyłącznie na dosadne słowa, a Nadzorcy takich używać. Pomiędzy nimi wszystkimi a wrażliwym, „chwilami szczęśliwym” Keją była ogromna, trudna do zasypania przepaść nieświadomości.
Może świat potrzebował więcej jemu podobnych, aby patrząc na niego krzywym okiem, w szarej codzienności czasami zobaczyli przebijające się z drugiej, niepoznanej strony „migotanie i iskrzenie”?
I opowiedzieli o nim pozostałym?
Choćby jemu?
**
Doprawdy, niewiele było trzeba, aby znany, uporządkowany świat zamienił się w jego dzikie przeciwieństwo. Zaniedbane. Nie obsiewane. Nie uprawiane. Wilgotne. Cierniste i cieniste.
Naturalne.
W zupełności wystarczyło zejść tylko trochę poniżej wyniesionej ludzką ręką trasy kolei. Tam, gdzie dawno, być może od czasu jej budowy, nic nie było nią tknięte.
Co nie oznaczało, że dolina była niezamieszkała.
Liczne, wydrapane pazurami i wydeptane kopytami w trawie ścieżki świadczyły o tym, że i bez ludzkiego towarzystwa, życie miało się dobrze. A nawet lepiej niż z nim: rośliny wyrastały tam, gdzie wiatr porzucił ich nasiona, a zwierzęta czuły się swobodniej i chodziły, dokądkolwiek zapragnęły. Nikt nie płoszył im zdobyczy, nie odgradzał od niej, nie kosił i nie zabierał pożywienia. Nie zastępował też tego, które przydawało im sił jakimś obcym i nieprzyswajalnym. I nikt nie wycinał im domów.
Odprowadzani, dopóki wzniesienie nie stanęło mu na przeszkodzie, pomimo późnego popołudnia nadal gorącymi promieniami słońca, za przyzwoleniem i pod przewodnictwem strażnika zapuścili się aż na samo dno niezbyt przepastnej Doliny — tam, gdzie było najchłodniej i gdzie gęstwina drzew okalała niewysoką i żywo zieloną trawę, która wprost zachęcała, aby się na niej położyć. Zerwać długie źdźbło, wsadzić je do ust, swobodnie wyciągnąć wszystkie członki i patrząc, jak słońce czerwonawą aureolą wyznacza zarys wzgórz, powoli żuć je między zębami.
Poczuć się, jak to jest nie mieć obowiązków, jak być częścią natury, która bez pytania, kim jesteś dbała o swoje dzieci. O te, które nie orzą i nie sieją, nie budują domostw i dróg, niszcząc przy tym wszystko wokół siebie. O te, które nie łamały i nie ustanawiały własnych praw ponad jej. O te, które nią nie wzgardziły. O te, które jej się nie wyrzekły.
O te, które potrafiły bezwarunkowo kochać. Siebie i innych, nie wykluczając istot z własnego gatunku.
— Powinniśmy być bardziej podobni zwierzętom. Nie przejmować się jutrem, tylko żyć — wymruczał Keja, nieświadomie wpasowując się w tok jego myśli.
— Nie wiem, jak to u nich jest z postrzeganiem czasu, ale wydaje mi się, że cię rozumiem — odparł mu Reju, a jako że właśnie był zanurzony w wyobrażenie błogostanu, w jakim żyli ci, co to prawdopodobnie niczego nie pragnął, uznał, że i on nie pragnie — kończyć myśli.
Błogi stan było bardzo przyjemnym doznaniem, z którym łączyło się odkrycie: będąc w nim, niczego nie musisz, co najwyżej możesz zechcieć — na przykład podzielić się z kolegą czymś, co nie wymagało przemyślenia, czymś bardziej oczywistym:
— Wiesz co, pięknie tutaj. U nas nie ma tylu drzew, zwłaszcza tych największych i najstarszych. Już dawno temu prawie wszystkie wycięliśmy pod uprawy.
— U nas i u was — zaśmiał się Keja — Nie wiem, czy kiedykolwiek byłeś u siebie, a ja u siebie, bo gdybym był, to moje życie wyglądałoby całkiem inaczej...
Zamyślił się na chwilę, zapewne nad jego piękną, od dawna gotową i okresowo uzupełnianą wizją, po czym machnął dłonią, dając sobie spokój z wyjaśnieniem jak. Być może stwierdził, że zachowa to dla siebie, bo wypowiedzenie tego na głos wzmoże tylko zań tęsknotę.
Reju i tak nie potrzebował jego opowieści, miał własną, a wnosząc po tym, jak doskonale się dogadywali, bez wątpienia brzmiała ona bardzo podobnie. Esencją obu powinno być: jakie by nie było, czy to pełne mozołu, czy też uniesień to w zgodzie ze sobą zawsze najlepsze. Zrozumienie tego było niestety zaledwie jakąś bliżej nieokreśloną częścią drogi do osiągnięcia założenia. To, ile tej drogi powinien przejść na własnych nogach, a ile tylko w umyśle, pokaże samo życie i gdy któregoś cudownego dnia, stojąc lub siedząc i patrząc przed siebie—w głąb siebie stwierdzi: jestem tu, gdzie powinienem być, będzie u celu. Wtedy to on sam, miejsce i czas połączą się w jedno, ale póki co... wystarczała mu sama tego świadomość.
Gdzieś, kiedyś... Na pewno.
Jak i ta najbardziej elastyczna miara czasu — chwila, mieszcząca w sobie samotnie opartego plecami o drzewo strażnika, który po ogołoceniu z dojrzałych owoców zwisającej tuż nad głową gałązki zarządził osobistą drzemkę, a oni, chociaż na ten moment uwolnieni od jego nadzoru, porozkładani lub porozsiadani swobodnie na nagrzanej słońcem polanie rozmawiali. O wszystkim, co to miejsce z nich uwolniło.
Z Keji i z Reju.
Pozostali, ci, którzy nie poszli w ślady strażnika, również oddali się wymianie zdań — nieśmiałym szeptem, półgłosem lub całkiem głośno i swobodnie i niezależnie od tego, jak bardzo i z jakim zaangażowaniem — z każdym... oprócz nich. Powiedzenie więc, że rozmawiali ze sobą, było tylko po części prawdziwe. Świeżo zaprzyjaźniona dwójka nie przejmowała się jednak tym wykluczeniem — nic nie trwa wiecznie, tak że i ono też nie powinno.
Oni mieli nieco łatwiej — ich najpierw połączyło współdzielone miejsce, a dopiero później wzajemne zrozumienie. Z pozostałą ósemką sytuacja przedstawiała się zgoła inaczej: w pierwszej kolejności będą musieli zacząć od wypracowania tego drugiego i zapewne nieco to potrwa — dokładnie tyle, ile zrozumienie i zaakceptowanie cudzych oraz własnych ograniczeń.
Najbardziej oczywistym było te najbardziej mylące i powierzchowne, ale gdy oswoją się już z nawet tak niecodziennym widokiem, jak nie wiadomo w którą stronę spoglądające oczy Keji — będzie z górki. Wszyscy potrzebowali jedynie czasu i odrobiny dobrej woli, szczególnie z jego strony — Keja miał wybitnie izolacjonistyczne zapędy.
Jednakowoż, jak już było wiadomo, nic nie trwa wiecznie, a na razie wyłącznie własne towarzystwo w zupełności ich zadowalało.
— No dobra, to, gdzie było twoje „nie u siebie”? — parsknął Reju, mrugnięciem podkreślając owo „nie u siebie”.
Keja machnął leniwie dłonią w kierunku wschodzącego słońca.
— Gdzieś tam. W Dolinie Geleon.
Gdzieś tam więc była Dolina Geleon i właściwie to było wszystko, co potrzebował wiedzieć. Całkiem ładna nazwa, która... nic mu nie mówiła. Podejrzewał, że dokładnie tyle samo, co nazwa Sejtu, czyli tej niby jego, powiedziałaby Keji.
Wziąwszy pod rozwagę to, że nikt ich nie uczył i nawet nie miał zamiaru uczyć geografii własnego świata, nikt nie pokazał palcem na mapie: ta mała plamka przedstawia widziane z góry miejsce, w którym mieszkasz — ich ignorancja stawała się zrozumiałą.
A ponieważ: czego nie musisz wiedzieć, tego nie wiesz, mało kto wiedział nawet, czymże ta mapa jest. Taka była polityka Nadzorców. Wszak nadzorowanym taka wiedza nie była niezbędna — sami donikąd się nie udawali, a dla transportowanego logistyka nie była zmartwieniem. Tutaj wsiadasz, gdzieś dalej wysiadasz i na pewno nie prześpisz końcowego przystanku — już my o to zadbamy! Brzmiało to bardzo podobnie do: to jest pole — tak masz siać, tak plewić, a tak zbierać i w istocie było tym samym. Wyręczaniem w podejmowaniu decyzji. Samodzielnym myśleniu.
Ostatecznie, nawet gdyby niespodzianie pokazano im, jak wygląda świat i gdzie na nim się znajdują, pozwolono porzucić wszelkie zajęcia i wyruszyć przed siebie, to... i tak zdecydowana większość by tego nie zrobiła. Bałaby się, nie potrafiła i nie miałaby do kogo.
Szczególnie to ostatnie.
Wydawałoby się, że dziś przydarzyła im się wspaniała szansa coś w tej materii zmienić: kogoś takiego poznać. Kogoś nowego, którego można zapytać — jak tam w szerokim świecie jest?
Perspektywa intrygująca, lecz Reju, do zrozumienia, że wszędzie jest tak samo, w zupełności wystarczyło zobaczyć przyjezdną kopię lokalnego Nadzorcy konwojującą ubranych w takie same, jakie nosił i on, płócienne szmaty, mało mówiących, a jeżeli już to nadal we wspólnym języku, robotników.
Nic z powyższego nie było przypadkowe. Wszystko miało swój cel.
Żeby łatwiej było ich pilnować, musieli mieć jeden język i podobną mentalność. Żeby nie chcieli uciekać, nie mogli mieć dokąd. Żeby nie było dokąd, wszędzie musiało być tak samo. Żeby wszędzie było tak samo, to... musieli mieć jeden język i podobną mentalność.
Krąg się zamykał. Krąg — figura doskonała. Biegnąc w nim przed siebie, powracałeś do punktu wyjścia. Krąg — figura, z której nie było ucieczki.
Wnętrze kręgu jednakże nie było pozbawione kierunków: na wschód od na zachód od ewentualnie na północ lub południe — to były podstawowe kierunki świata, które musiały im wystarczyć. A zawdzięczali je wyłącznie słońcu. Odległemu, obojętnemu i niedostępnemu, ale chociaż na nie mogli niezawodnie liczyć i... czasami ponarzekać — gdyby jeszcze zechciało schować się na ich zawołanie za chmurami, w chwilach, gdy najbardziej potrzebowali wytchnienia od jego żaru.
— Moja nazywała się Sejtu — powiedział bez żalu, ale z tęsknotą — za Ajelu. — Ale tę nazwałbym Bruzdą, bo jak tylko do niej weszliśmy, poczułem się, jakbym już tu kiedyś był.
Nie powiedział tak, tylko dlatego, że w końcu znalazł okazję i wymyślił pretekst do podzielenia się tym, co nosił w sobie od wejścia do Doliny, a właściwie to od przebudzenia. Tego pierwszego, porannego, nie tego bolesnego.
I kogoś równie godnego wysłuchania jego powieści, jak Ajelu.
Niczego nie zmyślił, nic mu się nie zdawało. Naprawdę odnalazł je w śpiewie ptaków, szumie liści, przynoszonych wiatrem zapachach kwiatów i ziół i w czymś jeszcze, w czymś, co chyba nazywało się ulotnym wrażeniem. Odnotował je jako coś będącego sumą wszystkich odczuć i jednocześnie jakimś subtelnym ponad, które to po chwili i zupełnie niesubtelnie wstrząsa całym twoim ciałem, wołając: To jest nasze miejsce ze snu! Ono istnieje naprawdę!
Czy też coś innego, stosownego do okoliczności.
Zadrżał ponownie: z przyjemności jaką dawało mu to odkrycie. I z chęci podzielenia się nim również. Z Ajelu nie zdążył, a ktoś, kto widzi, jak światło z ciemnością walczą o względy ściany, nie powinien go wyśmiać. Nawet jeżeli powie mu, że... w tym śnie nie był mężczyzną.
O ile zdołał go poznać — nie powinien.
Keja wysłuchał jego sennej opowieści w milczeniu. Być może przełożenie jej na tę stronę rzeczywistości nie wyszło mu aż tak dobrze, jak tego pragnął, ale z tym należało się z góry pogodzić — przy każdym przekładzie coś się traci. W każdym razie słuchacz nie dał po sobie poznać, że czegoś nie zrozumiał: podłożył dłonie pod głowę, przekręcił się bardziej w jego stronę, zmrużył oczy i skomentował ją dopiero i dokładnie wtedy, gdy pochopnie pomyślał, że dla niego nie jest tego warta.
Zwyczajnie musiał to sobie przemyśleć.
— Miewasz ciekawe sny i choć znamy się niecały dzień, to już po raz drugi mam okazję je interpretować — zauważył na wstępie, po czym mówił dalej:
— Jak ulepiona z błota i gliny kula. Taka z głębokimi śladami paluchów. Tak bym powiedział — może dlatego, że bliżej mi do babrania się w ziemi, niż do garnków? A ciasto! — wykrzyknął, prychnął i uśmiechnął się błogo. — Ciasto... ta ja bym zjadł! Zwykły, najzwyklejszy placek z dzikimi jagodami! Albo jakiś inny, byle był słodki... Dawno nie jadłem...
Reju też dawno nie jadł i gdyby znalazł się kto chętny z poczęstunkiem, to z pewnością by nie odmówił! Keja niepotrzebnie skoncentrował się na tym porównaniu; rozmarzył się i narobił sobie oraz komuś jeszcze apetytu. Jedno z nielicznych przyjemnych wspomnień nie przeszkodziło mu dostrzec, jak Reju łapczywie przełyka ślinę i czym prędzej odegnał wizję rozsądnym:
„No dobra, nic nam teraz po tym. Dajmy temu spokój”.
— U nas starzy ludzie powiadają — kontynuował — że śni nam się to, co już było, lub to, co dopiero będzie.
Pomysł całkiem ciekawy musiał i im i jemu przyznać, lecz...
— Przecież nigdy nie byłem i zdecydowanie nie będę kobietą — zaśmiał się z tej niedorzeczności.
Keja przepędził dłonią jakiegoś pchającego mu się do ucha natrętnego owada i niewzruszenie wytłumaczył:
— Nie musiałeś i nie musisz. Śniło ci się to, co już było, albo kiedyś będzie.
Wydawałoby się, że jedynie powtórzył uprzednie słowa, jednakże Reju odniósł wrażenie, jakby czegoś w nich brakowało i jednocześnie było coś więcej. To było... całkiem dziwaczne i musiało tak samo proste, a prostej koncepcji wcale nie tak łatwo jest nietkniętej utorować sobie drogę poprzez lubiący komplikować oczywiste sprawy umysł.
Umysł, który miał swoje nawyki i zalecał rozmyślać w kategorii... „ja”.
Ja i pozostali.
Zrozumiał.
— Coś, co przydarzyło się komuś innemu!
— Albo się przydarzy — uzupełnił Keja. — Jednakże wcale nie twierdzę, że taka jest prawda, ja wyłącznie przekazałem słowa starszych. Reszta to wyłącznie interpretacja lub... manipulacja? Bo może to był tylko zwyczajny sen?
Wypowiedział to, co mógłby powiedzieć ktokolwiek i dlatego bez przekonania. Czy sen, dowolny sen, tak naprawdę mógł być zwyczajny? Przecież już samo to, że przychodził prawie co noc, czyniło go czymś niezwykłym! A taki przynoszący głębokie doznania, taki, który przychodził z Darami, pojawiał się najrzadziej. Raz na niektóre życie.
Keja szybko to zrozumiał i nie chcąc przegapić możliwości, zaraz dopytał:
— Jakie to uczucie kogoś mieć? Jak Salija Nalima?
Reju, jeszcze całkiem niedawno nie pomyślałby, że wkrótce nadarzy mu się sposobność z kimś się nim podzielić. Z kimś po tej stronie, bo Ajelu był już po innej. Zresztą Ajelu już je znał. Podzieli się z równie godnym, jak on, tego człowiekiem, któremu czegoś zaufał i który zapamiętał, że ona miała na imię Salija, a on Nalim. Z kimś niezwyczajnie ich ciekawym. Może o to w tym śnie chodziło? O przekazanie dalej?
Ale jak je wyrazić nic przy tym nie tracąc?
— Takie, jakbyś niczego więcej już nie potrzebował...
Odpowiedź wyszła nie z niego, ale przez niego i sam zdziwił się, ją słysząc. Temu, jak bardzo z nim rezonowała, jak bardzo była prawdziwa, a dla nowego przyjaciela chyba bolesna — Keja pobladł i zamknąwszy oczy, skulił się w trawie. Jakby dostał potężny cios prosto w brzuch.
Być może dostał — odpowiedź, której wolał nie usłyszeć, ale skoro chciał wiedzieć, a innej nie miał... Taką będzie musiał przetrwać. Sam — nikt inny tego za niego nie zrobi.
Reju podniósł głowę i zapatrzył się w obojętną, pozbawioną boleści przestrzeń ponad nim. Pomiędzy stare drzewa. We śnie też były drzewa i wyśpiewujące peany na cześć zachodzącego słońca ptaki — zupełnie jak teraz. Czyżby zachęcały go, żeby pomiędzy nie wkroczył? Poszedł dalej? „Chodź do nas”, „Dołącz do nas”? Tego chciały, czy... on tego chciał?
Może jak pójdzie, to się przekona?
Nie mogło być inaczej.
Wstał i nieniepokojony przeszedł niepewnie te kilkanaście dzielących go od nich kroków. Wszyscy przytomni musieli pomyśleć, że idzie za potrzebą.
Bo i za nią poszedł, tylko za inną niż pomyśleli.
Wchodząc pod ich osłonę, nawet się nie obejrzał, przez co nie dostrzegł wpatrującego się w niego spod półprzymkniętych powiek Keji.
W tej chwili wyłącznie on go rozumiał, chyba nawet lepiej niż on sam i dlatego nie miał zamiaru go zatrzymywać.
Idź Reju, idź — pomyślał — Wiem, że jest w tobie tęsknota za swobodą. Za tym, żeby móc pójść dokąd nogi poniosą. Widziałem ją. Tam, ponad jeziorem. To ono ją obudziło i wydobyło. Idź, odnajdź swoje szczęście i wróć, odrobinę go i nam przynosząc. Tym, którzy są na nie gotowi. Szczęście to nasz naturalny stan istnienia — zapaskudzony tym, w czym teraz musimy żyć. Obskrob ten brud i wyrzuć go. I nie przejmuj się strażnikiem. Nie zwracaj na niego uwagi, gdy będziesz go słyszał próbującego namówić cię do powrotu. Gdy będzie złorzeczył i groził, potem prosił i próbował przekupić. W końcu zrozumie, że ma jeszcze kilku do upilnowania, kilku, którzy mogą pójść w twoje ślady. I zawróci, ale ty nie wracaj, póki nie znajdziesz szczęścia.
Nie wracaj bez niego.
***
Początkowo chciał się tylko przejść. Kawałeczek. Rozprostować nogi, odetchnąć głęboko leśnym powietrzem, rozejrzeć się, zobaczyć co będzie za następnym niewielkim wzniesieniem terenu, i za następnym i... nawet nie wiedział, dlaczego idzie tak powoli i ostrożnie. Nie chcąc złamać nawet najmniejszej z gęsto zaściełających podłoże częściowo zbutwiałych gałązek, nie chcąc zostawiać po sobie śladów — zupełnie jakby się skradał.
Albo uciekał.
Przystanął i wyprostował się — nasłuchując. Podszeptów myśli. Czyżby naprawdę to robił? A dokąd to można uciec na ich kuli wymieszanego z gliną błota? Uśmiechnął się smutno do tej nieporywającej nadmiarem entuzjazmu myśli. Można poruszać się wyłącznie po niezamieszkałych Dolinach — to fakt. Nieustannie naprzód! Przyroda go wyżywi i znajdzie sobie albo zbuduje schronienie przed deszczem i ciemną nocą — to był drugi fakt i o to się nie martwił. Problemem było coś innego: gdybyż tylko wiedział, które doliny są niezamieszkałe...
Westchnął smutno.
Nie, to nie mogło się udać, wszak całkiem niedawno doszedł do wniosku, że wszędzie jest tak samo, ponadto nie znając terenu, prędzej czy później natknie się na Nadzorców i to raczej prędzej — oni na niego. Przecież nie pozostawią go w spokoju. Są zawzięci i będą go szukać. Mają różne urządzenia i sposoby. Znajdą go. Może lepiej będzie, jak ich uprzedzi i wróci, nim ocknie się strażnik i nim zrobi się naprawdę ciemno...
Tak będzie najrozsądniej.
Przynajmniej teraz miał do kogo wrócić — pocieszył się przyjemną myślą. Choćby na trochę, nim ich rozdzielą. A może... Prawdziwi przyjaciele nie wyrastają jak młode drzewka w tym czy innym lesie — wszędzie gdzie spojrzysz i pozostało mieć nadzieję, że jadą w to samo miejsce. Nawet jeżeli mocno naciągana to i tak była to całkiem dobra perspektywa, dlatego na pożegnanie zobaczy tylko, co jest za tym nietypowym, prawie łysym wzgórzem i zaraz będzie zawracał.
Tak postanowił i tego będzie się trzymał — choć wykonanie nie było wcale łatwe. Strome, osypujące się zbocze nie utwierdzało w sensowności własnych pomysłów, ale i tak się nie poddał. Pozostawiając za sobą podłużne bruzdy i kupki piasku, w końcu dotarł na sam szczyt i... zamarł, balansując na jego krawędzi. Za nią była nagroda.
Za jego trud.
W oddali, w niewielkiej kotlinie stał On. Duży, trzypiętrowy, wymurowany z czerwonej cegły On.
Dom.
Z niepotrzebnymi już, bo nie było ich komu otwierać, odrzuconymi na zewnątrz szkieletami okien i drzwiami. Zapadniętym do środka pod własnym ciężarem dachem i... rozpadającym się drewnianym tarasem.
Natura dawno temu przejęła nad nim pieczę i otoczyła żywym ogrodzeniem, w pustych otworach zasadzając pnące rośliny, lecz nadal można było rozpoznać w nim dzieło rąk człowieka.
Takie, jakich we współczesnych dolinach już nie budowano, nawet dla Nadzorców.
Wiedział o tym, bo raz ich odwiedził.
Podniecony znaleziskiem obejrzał się przez ramię — tak bardzo chciał się nim z kimś podzielić, ale tego kogoś niestety tu nie było. Jednak nie obrócił się na marne — odkrył, że od dawna nie szedł sam. Krok w krok szła za nim ciemność, a teraz stała tuż u stóp wzgórza, jakby czekając na jego kolejny ruch.
Cóż, czy tego chciała, czy nie i tak mocno zawęziła jego wybór — nie mógł wrócić tą samą drogą, bo nie potrafił jej odnaleźć.
Tego nie przewidział, choć powinien i teraz mógł jedynie pomyśleć — Stało się, trudno...
— Witaj — szepnął, na powrót odwracając się do samotnika — Długo na mnie czekałeś.
Nie mówił głośno, bo nie chciał go wystraszyć dawno nie słyszaną, ludzką mową.
****
— Czyścioszek z ciebie — pochwalił go, gładząc obłą, wygładzoną miotanym wiatrem deszczem ścianę.
Nie zareagował dreszczem zadowolenia, jak podobno czasami robią to obłaskawione domowe zwierzątka, bo... dopiero zaczął go obłaskawiać.
Nie mając śmiałości wkroczyć do niego tak bez pardonu, krążył wokół, zaglądając przez pozbawione nawet resztek okien otwory i nie mógł nadziwić się panującemu wewnątrz porządkowi. Zupełnie jakby gospodarze opuścili go całkiem niedawno, nie wiedzieć czemu wyjmując przedtem okna. Oraz wszystkie z trojga drzwi — przez nie również zajrzał.
Czyżby zwierzęta, tak jak on sam, krępowały się wejść do środka? Co prawda on, jak już się ośmieli, nie wejdzie tam, aby coś po sobie zostawić, ale on był człowiekiem. Jemu nie wypadało.
Za to flora miała zdecydowanie mniej taktu: osiedliła się wszędzie tam, gdzie wiatr nawiał odrobinę ziemi i podrzucił ziarnko, a bardziej niż dziurawy dach poił oseska deszczem.
— Jak na środek lasu i nie wiadomo ile lat opuszczenia, to i tak jest bardzo czysto — pokręcił ze zdumieniem głową.
Przynajmniej tak uważał, bo pewności mógł nie mieć — wszak nie był ekspertem od porzuconych dawno temu i na dokładkę w środku lasu domów.
Oparł się łokciami o wąski, kamienny, zewnętrzny parapet i zajrzał głębiej do środka.
Pod przeciwległą ścianą, zaraz obok pozbawionego jednej nogi niewielkiego stolika stała rama metalowego łóżka. Taka, o jakiej do tej pory mógł tylko pomarzyć: z drobną, oczekującą, aby na niej położyć grubaśny materac stalową siatką.
Nie wypróbować go, nawet bez choćby najcieńszego siennika byłoby czymś gorszym od zaniechania — straconą okazją. I gdy z okrzykiem „Tylko nigdzie nie odchodź, już do ciebie idę!” wybijał się mocno z ziemi, jednocześnie, chwyciwszy za wewnętrzne krawędzie otworu, wciągając górną połowę ciała do środka, prawie równo z tym odpowiedziało mu echo: „Już po ciebie idę!”.
Musiał przyznać, że ze wszech miar nietypowo: po pierwsze — nie z tej strony co trzeba, po drugie — ze zbyt krótkim opóźnieniem, po trzecie — niezupełnie tym samym i po ostatnie — całkiem innym głosem.
Gdy zrozumiał, że to prawie zapomniana rzeczywistość wysłała po niego swojego posłańca, opadł z sił i klapnął ciężko na ziemię.
To na pewno był moment, w którym zabolało go siedzenie, lecz czy również ten, w którym powinien odpowiedzieć na zawołanie? To nic, że nieco się oddalił i zamarudził, to nic, że strażnik będzie na niego zły — przecież kiedyś mu przejdzie. Nie po raz pierwszy i nie jemu pierwszemu... On miał latarkę, teraz widział jej błyski, a dzięki niej bez problemu trafią do wagonu. Zapewne do tego drugiego, sprawnego. Podczepią do niego ten, którym jechali i...
— O czym ty myślisz — szepnął autentycznie na siebie oburzony.
Tak cicho, że sam ledwie co usłyszał.
— Wtedy na pewno nie zobaczysz, co jeszcze pozostawili dawni mieszkańcy.
Uświadomił się już nieco głośniej, niż poprzednio zbeształ i nagle wydało mu się to bardzo ważne. Wręcz najważniejsze na świecie — tak ważne, że nie mógłby bez tego dalej żyć!
Dom nie był najlepszą kryjówką, raczej pułapką z ledwie kilkoma wyjściami i pierwszym miejscem, do którego zawita jego prześladowca. Zastanawiając się nad korzystniejszą opcją, rozejrzał się gorączkowo wokół siebie — wszędzie napotykając wyłącznie ścianę ciemności.
Jeżeli znaleźć w niej sekretne przejście, to w sumie owa ściana nie była taka zła.
— Reju! — ryknął dziko rozgniewany strażnik.
— Dzięki! — zachichotał w odpowiedzi, teraz zupełnie nie krępując się jego bliskością. — Dzięki za wskazanie kierunku! Będę wiedział, w którą stronę nie uciekać!
*****
To nie było rozsądne. Żadną miarą.
Strażnik już sobie poszedł i nie powinien do niego powracać, bo to będzie pierwsze miejsce, w którym posiłki, które zawezwie, będą go szukały, ale... nie potrafił od niego odejść. Ilekroć wszedł pomiędzy drzewa, tyle samo razy zawracał, zupełnie jakby dom zapuścił w jego duszy korzenie i to one przytrzymywały go i pozwalały oddalić się jedynie na ich ograniczoną długość.
Nawet strażnik nie wyszedł poza jego najbliższe okolice — najpierw zajrzał do środka, potem krążył wokół niego, pokrzykując i nasłuchując odpowiedzi, a on, skryty w ciemności, zupełnie w niej niewidzialny, przez cały czas stał zaraz obok. Zaciskając zęby i zakrywając usta dłonią — po to, żeby nie roześmiać się głośno z jego przeplatanych obietnicami i prośbami pogróżek.
Czegóż to w nich nie było! Od dobrego żarcia zaczynając, poprzez mało zachęcające porachowanie wszystkich kości, na kobietach i spotkaniu z Panami kończąc.
Panami! Też wymyślił! Oni w ogóle go nie przekonywali, bo któż ich widział!? Nawet stary Ajelu nie miał takiego szczęścia, czy też nieszczęścia.
Czasami myślał, że Nadzorcy po prostu sobie ich wymyślili i chyba tylko po to, aby mieć na nich dodatkowy straszak. „Zobaczysz, że oddamy cię Panu, a wtedy...” nie wiadomo co, bo nigdy nie kończyli. Akurat! Dziś też któryś z nich miał po niego przylecieć i co?
Pojechał koleją...
— Wiem, że mnie słyszysz i wiedz, że nie chce mi się z tobą dalej użerać. Choć dostanę za to opierdol — zostawię to innym, niech będzie moja strata. Przylecą po ciebie Panowie, a wtedy... Chuj ci w dupę!
Właśnie takim uroczym akcentem zakończył. I koniecznie Panami! Strażnik pożegnał się, jak umiał i jak na niego przystało, a on o mało co nie zdradził się wtedy parsknięciem — szczególnie to ostatnie go rozbawiło. „Chuj ci w dupę” jak przylecą Panowie, czy tak... ogólnie?
No cóż, mierna wyobraźnia strażnika nie pozwalała mu nazbyt oddalić się od dolnych części ciała i miał nadzieję, że nie była to następna obietnica — o strażnikach też krążyły przeróżne plotki.
A jak już sobie nareszcie poszedł... zawrócił do domu. Tak się w nim czuł — w końcu jak u siebie w domu. Jakby powrócił do niego po wielu latach rozłąki.
Szedł powoli po trzeszczącej podłodze, rękoma wymacując absolutną ciemność, stopami stale potykając się o podstawiane wprost pod nogi sprzęty i nie narzekał na to — nie było do kogo i po co. A skoro on nie widział takiej potrzeby, zrobiły to za niego niemiłosiernie poskrzypujące przy każdym stąpnięciu drewniane schody. Gdy wspinał się po nich ostrożnie, krzyczały zupełnie tak, jakby ten dom był nadal żywy i wniebogłosy oskarżał wszystkich, którzy sprawili cierpienie jego mieszkańcom. A gdy i skargi ustały, pośród tego całego mnóstwa ciemnych kątów, gdzieś wysoko ponad ziemią, znalazł dla siebie miejsce. Najpierw jego stopy, a następnie dłonie wymacały, miękki, rozpadający się fotel, w którym mógł się skulić i nareszcie odpocząć.
Lato 2019
Las
...oraz ta.