Wszystkie poniższe opowiadania zamieściłem na swojej stronie mojeopowiadania.weebly.com. Miłej lektury. TRUDNE POCZĄTKI MIĘDZYPLANETARNEJ DYPLOMACJI Dokąd nas zaprowadzi nasza potrzeba poznania? Zawinięty w koc obserwował, jak siwobrody staruszek zamiata plac. Z jednej strony miotłą, a z drugiej skrajem długiej sukni — pomarańczowej jak opadłe liście, których codziennie starał się pozbyć. Na drzewach nie pozostało ich za wiele, więc pewnego dnia na pewno mu się to uda, lecz on może już tego nie doczekać. Każda kolejna noc była coraz zimniejsza i którejś jak nic zamarznie, bo nie zapowiadało się, żeby wpuścili go do środka. Nie poratują go nawet przynoszone przez niego w dzień ciepłe, rozgrzewające od środka posiłki. Może gdyby przynosił je wieczorem? Może — ale i tak był za nie bardzo wdzięczny i właśnie przez wzgląd na nią oraz szacunek do jego podeszłego wieku, nie brał do siebie dodawanych do posiłku, zniechęcających porad. Pierwsza była najbardziej oczywista: „Zjedz i wracaj tam, skąd przyszedłeś”. „Nie po to szedłem przez całą prowincję Renlen i pół Gelf, aby tak od razu wracać. Zresztą, nie mam już, do czego". Tak mu odparł i wszystko zgodnie z prawdą. Staruszek wzruszył tylko ramionami i zebrawszy opróżnione przez niego naczynia, zniknął za potężną, drewnianą bramą. Jedyną przerwą w pokrytym glinianym tynkiem murze i jedynym miejscem, przez które i on chciałby przejść. Druga porada była bardziej praktyczna: „Jesteś młody i wyglądasz na silnego i zdrowego, a piekarz w miasteczku potrzebuje pomocnika. Ma też córkę — też młodą i do tego piękną. Idź do niego, to zdobędziesz i zawód i żonę”. „Nie chcę się uczyć na piekarza, choć to pożyteczny fach, a żony nie potrzebuję” — to wszystko też był prawda. Staruszek pozbierał naczynia i poszedł w swoją stronę. Tę, którą i on chciał obrać. Następnego dnia zaproponował mu posadę pomocnika murarza, kolejnego zaś parobka u znajomego chłopa i za każdym razem odpowiadał mu tak samo: „Nie tego szukam". Naprawdę nie tego potrzebował. Nie skądinąd praktycznych umiejętności. Od zawsze pragnął tylko wiedzy o tym, jak funkcjonuje świat. A to miejsce za murem było jedynym, do którego mógł dotrzeć za życia i co do którego miał pewność, że w nim może jej nabyć. Tak że, na razie, nie zamierzał się poddać. Przynajmniej... dopóki przychodził staruszek. Który o nic nie pytał i niczego już nie proponował. Niczego, oprócz posiłku. Dzień za dniem patrzył jak je, wysłuchiwał podziękowania i odchodził. Aby wrócić następnego i również tego, w którym on w końcu zebrał się na odwagę i... poprosił: - Czy mógłbyś zaprosić mnie do środka? Staruszek uśmiechnął się na jego słowa tak lekko, że aż jemu zrobiło się od tego tak sam na sercu i odparł: - Nareszcie! Już myślałem, że nigdy o to nie zapytasz. Co mu uzmysłowiło, jak do tej pory niemądrze postępował. Zamiast się wprosić, czekał na zaproszenie! A staruszek przez ten cały czas też czekał — aż to zrobi! W chwili rozstrzygnięcia poczuł się jak ten... Wolał nie kończyć — nawet w myślach. Staruszek, który raczej zdawał sobie sprawę, co go tak nagle w środku zaczęło uwierać, nawet nie dał tego po sobie poznać. Poderwał go stanowczym: "Wstawaj młodzieńcze! Idziemy!" i poprowadził tam, dokąd zmierzał od tak wielu miesięcy — ten ostatni wyłącznie myślami. Podreptał więc za jego przybrudzoną, pomarańczową suknią i siwymi włosami. Odrzuciwszy wszystkie zbędne myśli — w końcu przeszczęśliwy. I takim minął bramę, ale nie skierowali się do budynku, jak oczekiwał, lecz mijając go, wprost do ogrodu. Gdzie trawa nadal była zielona, a drzewa dopiero zaczynały kwitnąć. Zupełnie jakby wewnątrz, wbrew temu, co zapowiadało się wszędzie poza, szło ku wiośnie! - Jak to możliwe? — wyszeptał zdumiony, bo przez to zadziwienie nie potrafił wydobyć pełni głosu. Staruszek odpowiedział mu jedynie rozbawionym spojrzeniem i wskazał przed siebie. Wprost na siedzącą kręgiem na trawie grupę osób. Tak jak on ubranych w pomarańczowe szaty i podobnie jemu się uśmiechającą. Życzliwie. - Czy nie masz nic przeciwko małemu testowi? Musimy sprawdzić, czy się nadasz. Nie powiedział, do czego ani na czym miałoby to polegać, co wzbudziło w nim pewne wątpliwości i zapewne ukazały się one również na jego obliczu, bo staruszek pośpieszył z zapewnieniem, że to nic wielkiego. Każdy, kto chce u nich zostać, jakąś próbę przejść musi. Żeby nie tylko ich, lecz i samemu utwierdzić się w decyzji. Jemu akurat pewności nie brakowało, ale rozumiał ich podejście — kiwnął przyzwalająco głową i zaproszony usiadł na uwolnionym dla niego miejscu. Po chwili siedzący obok położył mu na kolanach... hełm. Wielki, ciężki, kanciasty, żelazny i wnosząc po tym, że ostatni taki widział na rycinie w bardzo starej książce — wyjątkowo wiekowy. Podług niego podetknięty z drugiej strony solidny drewniany drąg, choć był kolejnym nieoczekiwanym rekwizytem, prezentował się jak najbardziej na miejscu. Stojący nad nim staruszek zaintonował jakąś monotonną, pozbawioną słów pieśń, za którą pozostali natychmiast podążyli, jemu pozostawiając wsłuchiwanie się oraz... patrzenie, jak pośrodku kręgu coś się pojawia. Coś jakby kula mlecznego, przytłumionego światła. - Załóż hełm, weź w dłoń drąg i wejdź do środka — polecił mu staruszek. Widząc jego wahanie, podpowiedział mu, że przecież na nic godzić się nie musi. Nikt nie będzie na to nastawał i miał o oto pretensji. W każdej chwili może wstać, obrócić się i odejść. Drogę powrotną już zna. Nikt nie będzie miał o to pretensji. Zapewne tak. Nikt... oprócz niego samego. Przecież nie po to szedł taki szmat drogi, żeby ostatni krok zrobić wstecz! Ta myśl go zmobilizowała. Nasunął hełm, chwycił mocno kij i... zacisnął zęby. Co tam! Co ma być, to będzie! A w środku było... zupełnie inne niebo. Oraz wielki, niebieskoskóry chłop w hełmie jeszcze bardziej dziwacznym od jego. I z jeszcze dłuższą lagą, którą potężnie na niego się zamachnął! Gdyby nie to, że instynkt działał niezależnie od umysłu, byłoby z nim całkiem krucho! Dzięki niemu w porę się uchyli i niewiele myśląc albo i nie myśląc wcale... zdzielił go przez łeb tym, co dzierżył w dłoni. Ostatecznie, po coś mu go dano. Hełm dziwacznego kolosa zabrzęczał jak próżny garnek i był to ostatni dźwięk, jaki usłyszał, nim nieoczekiwanie na powrót znalazł się w znajomej rzeczywistości. Padając w niej wprost na trawę pośrodku tego samego co ostatnio kręgu i dysząc jak jakiś, nie przymierzając, wyczerpany po wielkim wysiłku nurek. - Co... co to miało być? — wysapał nawet po dłużej chwili niezakłócanego przez nikogo odpoczynku nadal oszołomiony. - A cóż takiego zobaczyłeś? — odpowiedział mu pytaniem staruszek. Z tonu wywnioskował, że nie udawanie, a szczerze zatroskany i wyłącznie dlatego nie odparł niegrzecznym: Przecież wiesz! Przestań sobie ze mnie kpić i natychmiast mów, w co żeś mnie wpakował! Choć być może powinien. Jednak poprzestał na krótkim opisie: - Niebieskoskórego olbrzyma w głupim hełmie, który chciał dać mi popróbować swojej lagi! - Chciał? — zainteresował się staruszek. - Dokładnie tak. Wyłącznie chciał, bo w porę się usunąłem i... zdzieliłem go własną. Jego wyjaśnienie nieoczekiwanie powitała potężna salwa śmiechu. Ze wszystkich gardeł, nie wyłączając staruszka, który, gdy wszyscy się uspokoili, poprosił, aby na powrót zajął swoje miejsce i posłuchał. Co było zapowiedzią tego, że w końcu bez zwłoki wszystko mu wyjaśnią, a przynajmniej taką miał nadzieję... która rozwiała się zaraz po tym, gdy zapytał: - Myślisz, że kto to był i gdzie? - Nie mam pojęcia — wzruszył ramionami. - Oczywiście, że nie. To jest poza twoim pojmowaniem — potwierdził ją staruszek. Według niego zupełnie niepotrzebnie, ale na jego szczęście na tym poprzestać nie zamierzał. - A gdybym ci powiedział, że byłeś na Taarta, gdzie spotkałeś jednego z jej mieszkańców? Taarta? Sąsiednia planeta? No cóż, gdyby nie doświadczył tego osobiście, odpowiedziałby... że staruszek jest szalony. Ale skoro... Za odpowiedź wystarczyło mu jego spojrzenie. Które zachęciło go do mówienia dalej: - Jakiś czas temu odkryliśmy na nią przejście i jak sam się przekonałeś — pilnowane przez uzbrojonego strażnika. Co pewien czas kogoś tam wysyłamy i... zawsze z takim samym skutkiem. Że po to potrzebne mu były hełm i solidny kij dopowiedział sobie sam. - Ale ty byłeś pierwszym, który nie tyle oddał, ile poniekąd uprzedził atak — dokończył z uśmiechem. Tak, mocno naciągane poniekąd i patrząc na to z jego perspektywy, mogło to być nawet zabawne, ale jemu jakoś do śmiechu nie było. Obca planeta i jej mieszkaniec. I on, wkraczający na jego teren jak jakiś zbój. Z jakby nie było, bronią w ręku. To nie tak powinno się odbyć! Co więcej — od razu zrozumiał jak. - Czy możecie otworzyć je jeszcze raz? — poprosił. - Chciałbyś spróbować ponownie? — zdziwił się staruszek. - Tak, ale na swój sposób. Ani on, ani nikt inny nie zapytał, jaki to sposób. Przejście zostało otwarte i wkroczył w nie tak, jak stał. Tak, jak tutaj przyszedł: z pustymi rękoma i głową gotową do przyjęcia nie ciosów, lecz wiedzy. Cóż z tego, skoro stojący po drugiej stronie wielkolud najwyraźniej o tym nie wiedział! Ponownie zamachnął się swoim drągiem i... powoli go opuścił. Po czym podparłszy się nim jak laską, spojrzał mu prosto w oczy. Najwyraźniej ciekaw, co będzie dalej. Spokojnie czekał na jego ruch, a on, choć nie wiedział, czy go zrozumie, wyznał: - Przyszedłem cię przeprosić. Za to ostatnie. Dopomógł sobie, kończąc, według niego, wymownym gestem — dotknął dłonią głowy, co po chwili pobudziło tubylca do zrobienia dokładnie tego samego. - Właśnie za to — potwierdził, uśmiechając się życzliwie. — To było... nieporozumienie. Kolos pokiwał głową, jakby wszystko, co powiedział, było dla niego zupełnie oczywiste, po czym... odparł mu w jego własnym języku: - Nie ma sprawy. Nadasz się. Kilka słów, które na początku go zmroziły, aby następnie pomóc wszystko zrozumieć. To wcale nie był mały test — jak mówił staruszek. Wszystko, czego dziś doświadczył, jak również jego długa wędrówka wraz z oczekiwaniem było... wielką próbą. Jego charakteru. Nagle rozumiał wszystko, oprócz tego... do czego miał się nadać. - Nadasz się do czego? — zapytał więc. - Na kogo — poprawił go olbrzym. — Na ucznia Pierwszej Międzyplanetarnej Szkoły Dyplomacji. Wiosna 2020 NIĆ POROZUMIENIA Jak to my, Polacy, powiadamy: Nie od razu Kraków zbudowano... - Na powierzchnię polecą Andy Sosnowski i Mirela Kamanu. Ku mojemu zdziwieniu, żaden z zebranych w przerobionym na salę odpraw magazynie egzolingwistów nie zaprotestował. Zaprotestowała natomiast ta, której tak łatwo oddali możliwość pierwszego kontaktu z obcą cywilizacją. Możliwość, ponieważ podczas pierwszego zwiadu raczej do niego nie dochodziło i najmłodsza pośród nich wiekiem i stażem, która niestety nie protestowała przeciwko temu, że to ją, a nie bardziej doświadczonych kolegów kierownik wyprawy wyznaczył do tej misji, lecz przeciwko temu, że za jej kompana wyznaczył mnie. Czyli że zaprotestowała przeciwko mnie, co trochę zabolało, ale jej potrafiłem wybaczyć wszystko, a świadomość tego, że w końcu będziemy mogli pobyć sam na sam, uśmierzyć ból. Wystarczyło pomyśleć — nic, tylko my, mniejsza od ziemskiej grawitacja, cała nieznana przyroda nowego świata i... nie wiadomo ile tubylców! Tak naprawdę liczyło się wyłącznie to pierwsze, które dla mnie oznaczało wyjątkowo piękny dzień, albo cudowną noc — jeżeli polecimy na aktualnie zaciemnioną stronę planety. Inaczej być nie mogło — protest Mireli, podobnie jak wszystkie poprzednie i tak naprawdę czyjekolwiek, był wyłącznie pro forma. Nie mogła nie zdawać sobie sprawy z tego, że w naszej lokalnej dyktaturze w żadnym wypadku nie przełoży się on na zmianę zdania. Decyzje starszego, siwowłosego i skądinąd sympatycznego profesora Kozłowskiego były niepodważalne, nieodwoływalne i ostateczne. Choć nie zawsze miał rację, to i tak zawsze mieć ją musiał, tak więc Mireli, do której musiało należeć przynajmniej ostatnie zdanie, pozostało jedynie głęboko westchnąć, łypnąć na mnie spod oka jak na coś, co niespodziewanie wypełzło spod szafki wprost pod jej nogi i wyszeptać zbolałym głosem: - Czemu pan mi to robi? Mnie także trochę to zabolało — ponownie. Przecież nawet coś, co niespodzianie wypełza spod szafki wprost pod czyjeś wyjątkowo zgrabne nogi, swoje uczucia ma! - A dlaczego pani myśli, że robię to jej? — odparł jej pytaniem profesor. - Ewentualnie dla niej — uzupełnił. - Jeżeli koniecznie musi pani wiedzieć, to wyjaśniam, że robię to dla wszystkich pozostałych. Wszystkich tych, którzy dosyć mają waszych nieustających słownych utarczek, których, jako że dysponujemy jedynie małym statkiem, mimowolnie muszą wysłuchiwać. Wysłanie was na wspólną misję będzie najlepszym sposobem... żeby trochę od was odpocząć. I byłem mu za to niezmiernie wdzięczny, ale i tak musiałem zaoponować: - Przepraszam bardzo, ale ja się z nią nie ścieram! Profesor, na moje uniesienie zareagował własną uniesioną wysoko lewą brwią — czytelną oznaką jego zainteresowania i jednocześnie jawną zachętą do wyjaśnień, czego nie omieszkałem uczynić: - Ja ją kocham! Kocham od pierwszego wejrzenia i kochać nigdy nie przestanę! Mirela, moja migdałowo oka, czarnowłosa, piękna Mirela na usłyszaną po raz kolejny deklarację, po raz kolejny lekceważąco prychnęła i przewróciła oczami, profesor zaś wzniósł własne do góry. Także nie po raz pierwszy i zapewne nie ostatni i cokolwiek we własnej głowie w tym czasie nie robił: liczył do dziesięciu, czy też pytał znajomych bogów — czym ich ostatnio tak obraził, że aż musieli go pokarać naszą obecnością, ostatecznie powrócił z wydobytą z głębi szczerego, polskiego serca i wypowiedzianą w ojczystym języku poradą: - A idźcie oboje w jasną cholerę! Jako że obecnie był to najpopularniejszy na Ziemi język, nie tylko ja go zrozumiałem i nie pozostało nam nic innego, jak sobie pójść — najpierw przebrać się w maskujące kombinezony, a dopiero potem tam, gdzie nas odsyłał. * Mirela przystanęła w wyjściu z wahadłowca i obejrzała się na mnie. Jak się zaraz okazało, nie po to, żeby sprawdzić, czy za nią idę, lecz po to, żeby mnie ostrzec: - Przysięgam, że jeżeli choć raz uczynisz mi jakieś miłosne wyznania, to nakarmię tobą pierwszą lepszą miejscową zakochanożerną bestię! Cóż, ktoś inny z jej obietnicy bez wątpienia by się zaśmiał i odrzekł: życzę powodzenia w poszukiwaniach, jednak ja wolałem zapytać: - A jeśli powiem, że jak się złościsz, to jesteś jeszcze piękniejsza, czy to będzie tylko komplement, czy już miłosne wyznanie? Mirela jęknęła, uderzyła zabezpieczoną hełmem głową o ścianę i zaproponowała, żebym nie mówił już nic. - Jesteś najmniej odpowiednią osobą do tej misji, jaką tylko mogłabym sobie wyobrazić. Zupełnie nie mam pojęcia, do czego mógłbyś się nam przydać. Artysta! Czym też kierowała się Rada Starszych, przydzielając po jednym do każdej badawczej ekspedycji? Musiałem przyznać, że ja też nie wiedziałem, ale przynajmniej wiedziałem, co przyciągnęło mnie do tej konkretnej. A konkretnie — kto. - Może chcieli pobudzić słabnące w społeczeństwie zainteresowanie pozaukładowymi ekspedycjami? — zaproponowałem naprędce wymyślone wyjaśnienie. - Wiesz, nie chwaląc się, na Ziemi mam wiele fanek! Wypiąłem dumnie pierś, czego pod pokrytym masą różnorodnego ustrojstwa czerwono-czarnym kombinezonem i tak nie było widać. Mirela głośno parsknęła: - Akurat w to nie wątpię! Na Ziemi jest wiele zahukanych domowych gospodyń, które rajcuje oglądanie pląsającego półnago po scenie dorosłego faceta — może na nią wrócisz i będziesz naprzykrzał się którejś z nich? - Takiej bym nie musiał. Taka naprzykrzałaby się mi — przyznałem niechętnie, domyślając się, czym mi zaraz odpłaci. - Może wtedy zrozumiałbyś, jak j a się czuję w twoim towarzystwie. Czyli że odgadłem i... może miała rację. Może naprawdę nazbyt na nią naciskałem, ale nim zdążyłem jej to wyznać, ona już wołała mnie z zewnątrz: - No dobra, wystarczy tego gadania! Natychmiast stamtąd wyłaź! Po tych wszystkich miesiącach wreszcie masz okazję swobodnie odetchnąć nieskażonym czyimiś bąkami powietrzem! Z tą swobodą nieco przesadziła — powietrze, którym mogliśmy oddychać, przechodziło przez filtry kombinezonu, ale pomimo to i tak było o wiele lepsze od statkowego. Widoki zaś... w końcu jakieś były: na kolorową, kwitnącą łąkę na prawo i iglasty las na lewo. Na wprost i w oddali, pod bezchmurnym, błękitnym niebem wznosiły się pokryte soczyście zieloną trawą wysokie pagórki. - Sielsko jak u babci na wsi — westchnąłem z rozkoszy. - Nie u moich. Mama mojej mamy mieszka nad samym Atlantykiem, a taty na Marsie — odparła Mirela, ruszając w stronę odległych pagórków. - Tam — wskazała na nie otwartą dłonią — skanery wykryły duże skupisko żywych istot, więc przynajmniej wiemy dokąd iść. Wiedzieć dokąd się idzie, było bardzo ważne i niemal tak samo, jak to... na czym się stoi. - Tak więc widziałaś mnie pląsającego półnago po scenie? — przytoczyłem jej niedawne słowa. - I co ci się bardziej podobało: moje pląsy, czy moja półnagość? Mirela sprytnie uniknęła odpowiedzi, udając, że szuka pożerającej zakochanych głupców bestii, a ja w końcu dałem jej spokój. Nawet jeśli takowa by istniała, to wątpliwe było, aby poradziła wstrząso, ognio, wodo, zębo i pazuroodpornemu kombinezonowi, który dodatkowo wytłumiał wszystkie dźwięki oraz na przodzie wyświetlał widok z tyłu, a na tyle z przodu, osobę wewnątrz czyniąc praktycznie niesłyszalną i niewidzialną. Tylko dzięki dodatkowemu, obchodzącemu inne kamuflaże systemowi mogłem słyszeć i dostrzegać moją miłość taką, jaką była — uszczypliwą, zgrabną i powabną. Jednakowoż, choć nasze maskujące stroje czyniły nas niewykrywalnymi, to w żaden sposób nie ułatwiały przedzierania się przez zarośla, dlatego podnóża wzgórz, gdzie zaczynała się niska, jakby przystrzyżona lub wyżarta przez kogoś trawa, powitałem westchnięciem ulgi. - Odsapnijmy trochę i powyglądajmy tubylców — zaproponowałem, na co Mirela wyjątkowo ochoczo przystanęła — z miejsca padając jak długa na trawnik. - Ktoś tu nie ma kondycji! — zaśmiałem się do niej. — Przydałoby ci się trochę zaprawy, koniecznie musisz do mnie przyjść na lekcje tańca. - A cha! I jeszcze czego! Twoje niedoczekanie.... — wydyszała, na co mogłem jedynie ponownie się zaśmiać, a korzystając z jej chwilowego osłabienia przypomnieć i pociągnąć poprzedni wątek: - Niezależnie od tego, czym się Rada Starszych kierowała — proponując mi udział w tym przedsięwzięciu, wybór statku pozostawiła mojej osobie. Na początku do tej całej sprawy podchodziłem dość sceptycznie, a nawet, przyznaję się, że wręcz lekceważąco – przecież nie porzucę dla niej swojej kariery! Tak wtedy myślałem. To znaczy — dopóki przeglądając dostarczone mi materiały, co obiecałem zrobić, nie zobaczyłem twojego zdjęcia. Podobizny pięknej i jak się okazało genialnej kobiety, do której inteligencji było, jest i będzie mi daleko... o czym ty już wiesz, tak więc nie przedłużając — tak naprawdę jestem tu wyłącznie dlatego, że ty... Ostatnie słowa: tu jesteś, zagłuszył dziki okrzyk, podrywającej się na równe nogi Mireli: - Dwójka tubylców na dziesiątej! Dziesiątej, czyli w tym kierunku, który zazwyczaj wyznaczała mała wskazówka zegarka ustawiona na godzinę dziesiątą, a dziś z jego braku wyznaczyły go moje plecy. Nie obracając się, wyświetliłem sobie na wewnętrznym ekranie to, co się za nimi działo i bez wątpienia nic nie oszukiwała — na przykład po to, żebym przestał już gadać i nawet ani trochę się nie myliła — co najwyżej trochę niedopowiedziała. Ja, z racji tego, że przynajmniej zewnętrznie niczym się od nas nie różnili, po prostu nazwałbym ich ludźmi. Mężczyzną i kobietą, co byłoby oczywiste nawet wtedy... gdyby nosili jakikolwiek przyodziewek. Po chwili w zasięgu wzroku pojawiło się ich więcej — starych i młodych, dużych i małych, kobiet i mężczyzn. Tak na moje wyrobione szacowaniem publiczności oko było ich dobre kilka setek nagusów, a ich liczba stale rosła. Wydawali się pojawiać jakby z... - Oni chyba wychodzą spod tych pagórków — zawtórowała moim myślom Mirela. - Ciekawe, co będą robili. Na zaspokojenie nie tylko jej ciekawości długo czekać nam nie było trzeba. Tubylcy natychmiast jęli gromadzić się w nie zróżnicowane płcią czy też wiekiem pary lub małe grupki, po czym zaczęli... wymachiwać ramionami, obracać tułowiami, przekręcać się i wirować, kiwać, podskakiwać w miejscu, robić przysiady i wykopy — wszystko w zupełnej ciszy i według mnie... wcale nie było to gimnastyką. Według mnie oni wszyscy... tańczyli. Asynchronicznie, niejednocześnie i każdy od siebie, lecz niekoniecznie d l a siebie. Nie ominęło to także pierwszej z dostrzeżonych przez nas par — ona zatańczyła dla niego, co za skutkowało tym, że zaczęli się do nas zbliżać, aby zaraz minąć nas w niewielkiej odległości. - To co, idziemy za nimi? - zaproponowałem. Mirela przytaknęła bez słowa i tak samo po kilku minutach zawróciła — odetkało ją po kilku następnych. - Wydaje mi się, że zaczynam rozumieć. Te pagórki i te ich podrygi. Tak naprawdę to nie są żadne pagórki, tylko mieszkalne kopce, a oni nie podrygują, lecz... - Porozumiewają się poprzez taniec. Rozmawiają — dokończyłem za nią. - Jak... na przykład pszczoły. Jak niektóre owady. - Czyli że to ma jakiś sens? Mirela potrzebowała potwierdzenia, a ja z czystym sercem mogłem jej takowe dać. - Jak najbardziej. Wielkość wszechświata jest poza wszelką ludzką wyobraźnią, w nim może istnieć naprawdę wszystko, tak że natknięcie się na żyjących pod ziemią humanoidów o mentalności insektoidów było wyłącznie kwestią czasu. Poza tym wiesz — taniec zawsze był formą wyrazu, komunikacji. Bywa, że jednym gestem można powiedzieć więcej, niż całym tuzinem słów. No a pierwsze ruchy do nowego słownika — tu powtórzyłem te wykonane przez dziewczynę — już mamy. W tłumaczeniu na dowolny ziemski język oznaczają one: jak pójdziesz ze mną w krzaki, to coś ci dam. Choć tego można się było domyślić już po tym, jak idąc za nią, postawił maszt — zachichotałem. Mirela mocno się zaczerwieniła i szybko zmieniła temat: - Ale całują się jak ludzie. - Może są kimś pomiędzy? — zasugerowałem. Kto ich tam wie? - Może... — mimowolnie przytaknęła, aby zaraz z wyraźnym ożywieniem zapytać: - I zapamiętałeś wszystkie jej ruchy? - Oczywiście, przecież tancerze muszą zapamiętywać i powtarzać całą ich masę. A ja jestem bardzo dobrym tancerzem. O ile nie najlepszym. - A do tego bardzo skromnym — mrugnęła na mnie spod transparentnej osłony twarzy. - I dokładnie takiego kogoś mi potrzeba, bo wiesz... — zawiesiła na mnie proszące spojrzenie. Doskonale wiedziałem, co chciała powiedzieć i czego ode mnie oczekiwała, ale... wcale nie zamierzałem jej tego ułatwiać. Przyjemniej było posłuchać, jak sama odwołuje własne słowa. Jak ciężko sapie i ostatecznie przyznaje, że okazałem się być całkiem przydatnym — z tą całą swoją zdolnością wyrażania się poprzez ruch i rozumienia czyjejś ekspresji, po czym... ponownie zawiesza. - I? — ponagliłem ją, pomagając sobie stosownym gestem. - I... pomyślałam, że jednak mógłbyś mi udzielić kilku lekcji tańca — wyrzuciła z siebie na jednym wydechu. - Bo wiesz… tańczę, jak rzucona do wody siekiera a w nowej sytuacji taka umiejętność może mi się przydać. Alleluja! Chyba teraz był ten moment, w którym powinienem pobłogosławić profesora Kozłowskiego. - Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że bez fizycznego kontaktu się nie obejdzie? — zapytałem, uśmiechając się pod nosem. - Trudno — rzuciła twardo, odważnie patrząc mi prosto w oczy. Według niej bardzo się poświęcała i czy było ono prawdziwe, czy też urojone, to i tak godne podziwu, a taką bojową kochałem ją najbardziej! - Umowa stoi! — roześmiałem się uszczęśliwiony. - Możesz mi nie wierzyć tak na słowo, ale jestem najprawdziwszym dżentelmenem. Naprawdę nie masz się czego obawiać. Ze swojej strony obiecuję cię wspierać, szanować i wielbić jak zawsze oraz zachowywać się w pełni profesjonalnie, czyli… na lekcjach dawać ci niezły wycisk, a ty w zamian obiecaj nie patrzeć na to, jakbym wykorzystywał sytuację. Najlepiej zrobisz, patrząc na to, jak na okazję — dzięki bliskiemu kontaktowi zrozumienia tego, że i ty mnie kochasz. Ja już to zrobiłem, teraz twoja kolej. Jesień 2021 WEJO Poniższym tekstem, snem Reju, którego możecie poznać trzy opowiadania dalej, zaczyna się jedna z moich (wiecznie) niedokończonych powieści, której nadałem roboczy tytuł: Wejo. Wejo jest światem zielonych wzgórz i dolin (Dolin), na którym nie uświadczysz mórz i oceanów — cała jego woda zebrała się w jeziorach, stawach, strumykach i rzekach. Wejo jest światem, gdzie wiedziesz spokojny i dostatni żywot, który... dzięki zbliżającemu się do niej olbrzymiemu meteorowi, wkrótce ma się zakończyć. Zazwyczaj zjawiał się o tej porze. Nie przychodził, lecz właśnie zjawiał się, jak wyzwolone odchodzącym za wzgórze gasnącym blaskiem słońca widmo. W chwili, gdy kolory i kształty traciły na splendorze, znaczeniu i rozpoznawalności — tuż przed jego zachodem, a najczęściej równo z nim. Przeskakiwał przez zaporowy murek i biegł cicho niczym nienapotykający na swej drodze większych przeszkód polny wiatr, aby na koniec wychylić się jak zawsze w jasnej koszuli i takichże spodniach zza któregoś z licznych drzew. I nigdy nie wiedziała, spoza którego się objawi. Jednak to nie dla niego, od niedawna nie tylko dla niego, co wieczór porzucała wszelkie zajęcia i stawała boso na zimnej werandzie. Nieruchomo, aby dźwięk skrzypiących przy każdym poruszeniu, wypolerowanych na wysoki połysk przez kilka pokoleń obutych (a najczęściej nie) stóp starych desek nie był dla nich konkurencją. Dla nich, rozpoczynających nocne koncertowanie ptaków. One były mieszkańcami drzew na długo przed tym, nim w Dolinie pojawili się, wraz ze swoimi, zrobionymi z ich martwych już domów własnymi i chroniącymi je przed nadmiarem spływającej ze wzgórz wody kamiennymi murami ludzie. I w odróżnieniu od poniektórych z tych ostatnich, w ich głosach nie było ani odrobiny fałszu. Chociażby tylko dla tego warto było ich posłuchać. A od kilku dni wysłuchiwała również jego opowieści i przemyśleń. Tylko patrzeć, jak stanie przed nią wraz ze swoim radosnym i głośnym „Ta'an”*, a jej głupie serce zabije do niego mocniej i nic nie będzie mogła na to poradzić. To ona słuchała jego, nie na odwrót. Serca. — Ta'an Salija! No proszę! Jak na (nawet dosłownie) jego zawołanie! Bum! Bum! Bum! I jej cicha, tuż ponad granicą szeptu odpowiedź: — Ta'an Nalim. I znowu głośne: bum, bum, bum! Tak głośne, że mógł je usłyszeć nawet tam, gdzie stał. A stał raczej blisko, a nawet bardzo blisko... tak właściwie to za blisko — na pewno je usłyszał! — Jak ci minął dzień? Pytaniem próbowała zagłuszyć szalone łomotanie, a on nie dał po sobie poznać, że usłyszał cokolwiek ponad nie — pytanie. Przecież to niemożliwe, żeby usłyszała je cała ożywiona okolica — podszepnęli jej strażnicy zdrowego rozsądku, dokładnie w liczbie tych kilku odważnych, czujnie rozstawionych po zakątkach świadomości, którym niestraszne było coś tak niezrozumiałego i niepoddającego się ich osądowi jak miłość. Trwali na posterunku mimo niej. Dyskretnie i bezustannie, i ku ich uldze — tym razem ich usłuchała. Gestem, którego nie potrafiłaby powtórzyć, bo przynależał wyłącznie do niego, odgarnął do tyłu spadającą na czoło płową grzywkę i odpowiedział z uśmiechem: — Och, bardzo dobrze. Tylko on potrafił tak do niej się uśmiechać. Tak ciepło, że czuła je nawet w żołądku. To było bardzo dziwne i jednocześnie bardzo przyjemne doznanie. — Czy od wczoraj coś się zmieniło na naszej pomarszczonej kuli? I nie znała nikogo poza nim, kto tak nazywałby ich świat. Pomarszczona Kula. Świat, który według niego Stwórca ścisnął między dłońmi, rozciągnął je i na powrót ścisnął, zadowolony z efektu pozostawiając go pofałdowanym jak rzucony byle jak na stolnicę płat surowego ciasta. Owinięta nim, porośnięta nieprzebranym bogactwem przyrody kula. Wejo — ich świat, na którym to, w jednej z jego niepoliczonych Bruzd/Dolin wiedli spokojny żywot. Przynajmniej do... Wzdrygnęła się — przecież nie o tym chciała teraz myśleć! Na ten wieczór zaplanowała coś specjalnego, myślenie o tym, co najprawdopodobniej wkrótce nadejdzie, nie było tego częścią i nim zdobył się na odpowiedź, wyciągnęła ku niemu dłoń. W jednej chwili zrozumiał, że czas na rozmowę minął — schwycił ją delikatnie jak opadający z drzewa liść, a ona, z siłą, jakiej się po niej nie spodziewał, przyciągnęła go do siebie. Bum! Bum! Bum! W tym momencie nie wiedziała, które bije mocniej, nie wiedziała nawet, bo i wiedzieć nie mogła, które jest czyje — ich serca wyrwały się ku sobie i połączyły w jedno. Nierozdzielne i niepodzielne. Dwa ciała, jedno serce — ta jedność była cudowna, a różnica... pozwoli im doznać czegoś równie wspaniałego. — Kochajmy się — szepnęła wprost do jego ucha — Kochajmy się tak, jakby jutro miał skończyć się świat... * Powitanie. Jeszcze nie rozgryzłem, czy da się je przetłumaczyć na język polski. Lato 2019 DZIEŃ LATAWCÓW Pomimo świadomości zagrożenia, wejanie starają się żyć normalnie. Oddawać się rodzinie i pracy i nie zapominać o przyjemnościach. Kolejny sen Reju. To był Dzień Latawców. Olbrzymich, wielkich, dużych i malutkich. Skromnych i tych całkiem nie. W kształcie ptaków z szeroko rozpostartymi skrzydłami i prostych, jak geometryczne figury, w których zostały uwięzione. Barwnych, wielobarwnych i wzorzystych oraz tych z najzwyklejszego, szarego, pakowego papieru. Jednym słowem — wszelakich i nic z powyższego nie było istotne. Najważniejsze bowiem było, żeby miały odpowiednio dużą powierzchnię do stawiania oporu wiatrowi i wzniesienia ich niemal pod obłoki. Oraz sznurek, na którego końcu koniecznie musiał znajdować się dureń próbujący powstrzymać je przed uzyskaniem wolności, przedsmaku której, dzięki niemu, zdążyły zaznać. Najczęściej był nim sam konstruktor. — Salija! Tylko popatrz! Jakże on niewiele potrzebował do pełni szczęścia! Wystarczyło, że połączył ze sobą pięć, zmontowanych z lekkich listewek i ogniście czerwonego, cienkiego płótna kwadratów i pozwolił im unieść się na wstępujących prądach płaskiego szczytu wzgórza. Nalim cieszył się tym niemal jak małe dziecko! A może jak całkiem duże dziecko? — Patrzę, patrzę! — odkrzyknęła i pomachała do niego. Niech się chłopak wyszaleje, a jak już się znudzi, co znając jego, nie nastąpi prędko, to i jej pozwoli trochę potrzymać. Do tego momentu nie będzie się narzucała — ostatecznie to była jego zabawka, a ona nie przejawiała równemu jego entuzjazmu. Latawiec był naprawdę duży, wiatr naprawdę bardzo silny i naprawdę wolała nie sprawdzać nazbyt długo, które z nich jest mocniejsze. Co nie oznaczało, że nie cieszyło ją robienie tego, co należało wyłącznie do niej i wyłącznie teraz: półleżenie opartą na dłoniach na miękkiej trawie i podziwianie jego dzieła. Musiała przyznać, że na tle bezchmurnego, bladobłękitnego nieba prezentowało się ono wyjątkowo imponująco i w odróżnieniu od kilkorga podobnych jemu entuzjastów, jak na razie udawało mu się powstrzymywać je przed ostatecznym odlotem. Czyżby to jej propozycja splecenie ze sobą trzech linek przyczyniła się do sukcesu? No cóż, kto gapa, ten... Przecież oni też mogli o tym pomyśleć. Mogli, ale nie miało to większego znaczenia, i tak każdy liczył się z podobną stratą — nic nie jest dane raz na zawsze. Szczególnie taka zdana na łaskę żywiołu latająca efemeryda. Wszak do następnego Dnia Latawców powstaną nowe, bo przecież pokazać się dwa razy pod rząd z tym samym byłoby strasznym wstydem. Nawet jeżeli nie odfrunął i dodatkowo nikt nie pamiętałby poprzedniego. Wszyscy, tak miejscowi, jak i liczni przyjezdni z innych Dolin, przestrzeganie tej nieformalnej zasady uznawali za punkt honoru. Nagle, czego zupełnie po sobie się nie spodziewała, gorąco zapragnęła stać się czynną cząstką tego zbiorowego szaleństwa — kto wie, może to ostatnie w jej i ich życiu? Lecz gdy podnosiła rękę oraz głos, aby zgłosić swój akces... z nieba opadło coś nieznanego. Coś metalicznie srebrzystego. Coś krągłego jak powiększone do monstrualnych rozmiarów kulki do gry i tak jak one — licznego. Mrowie obcych ich umysłom obiektów zawisło zupełnie nieruchomo nad ich i wszystkimi sąsiednimi Dolinami, wbrew logice więżąc również ruchliwe do tej pory nogi ciągnących i ciągniętych za latawcami. Oraz słowa w jej gardle. I przyciągając do siebie wszelkie radosne pokrzykiwania. Latawce także. Ich dzień niespodzianie zamienił się w dzień, w którym niebo spadło na ziemię, pogrążając ją w ciemnościach, a w nich zrozumiał, że... * — Nalim, czy oni naprawdę nam pomogą? Uratują nas? — zapytała drżącym z emocji głosem. Zupełnie, jakby on wiedział coś więcej od niej. Jakże bardzo tego pragnęła! Pragnęła z całego serca! Wydawało się, że znikąd ratunku i nic, tylko czekać na... nieuniknione, a tu raptem... spadł on na nich z jasnego nieba. Nawet dosłownie. A teraz siedzieli na werandzie, trzymając się za ręce i wpatrując w wiszący nad nimi fenomen. Właściwie, to nie nad nimi, bo wisiał gdzieś hen, daleko, ale na pewno nad światem — bo jak długi on był i szeroki, zewsząd przychodziły wiadomości, że i do nich zawitali przybysze. Z innego świata. To chyba niewiarygodna głupota, bo jakże inaczej to nazwać, że podczas gdy większość ich pobratymców pielgrzymowała, w czym i na czym tylko mogła i potrafiła do owych przemierzających międzygwiezdne przestrzenie pojazdów — choćby i pieszo, oni siedzieli spokojnie na miejscu. No, może nie do końca spokojnie — w środku aż dygotali z ciekawości i niecierpliwości, ale radzili sobie z tym w odmienny od owej większości sposób. Rozważając ich obietnicę pod własnym dachem i własnym niebem, które to, od całkiem niedawna, nie było tylko ich. A może i od zawsze, tylko dopiero niedawno o tym się dowiedzieli? — Sama słyszałaś ich deklarację i widziałaś, jak wyglądają a wyglądają niemal tak samo, jak my, więc tak jak i my — potrafią dotrzymać obietnicy. Pomiędzy „więc” i „tak” powinno być kolejne słówko „niemal”, ale przeoczył je razem z takim drobnym faktem, że nie wszyscy z nich byli do tego zdolni (zapewne miał na myśli wyłącznie tych, którzy byli słowni, czyli kilku swoich przyjaciół). Jednakże nie chciała się do tego przyczepiać — ona też bardzo pragnęła im wierzyć. Pozostawała jeszcze jedna, nadrzędna kwestia: — O ile uda im się dokonać tego, co obiecali... — Och, to na pewno nie jest takie proste — odparł wyjątkowo spokojnie, poklepując ją pocieszająco po dłoni. — Ale skoro się zadeklarowali, to uważam, że potrafią. — Tak myślisz? — Tak myślę! — Teraz ty zadeklarowałeś się z taką pewnością siebie, jakbyś był ich rzecznikiem — zaśmiała się głośno. Razem z przybyszami powróciła do nich nadzieja, a wraz z nią pojawiła się ulga, która przywraca uśmiech. O dziwo — Nalim z niego nie skorzystał, a nawet wręcz odwrotnie — posmutniał i przygasł. Zupełnie jakby ktoś zrzucił na niego wielką odpowiedzialność, z którą nie wie co począć. — Hej, co z tobą? — szturchnęła go delikatnie w bok — Przecież żartowałam. — Wiem, wiem. Próbował ją zbyć marną imitacją uśmiechu i machnięciem dłoni, ale z nią nie było tak łatwo. — Mów, co cię tak nagle ugryzło — zażądała. Niechętnie, ale posłuchał — zebrał się w sobie i patrząc niemal pod nogi, odparł: — Pomóc, to może i pomogą; boję się tego, czego zechcą w zamian... Lato 2019 NALIM Na Wejo przybywają przybysze z planety Rodo (wiem, wiem — niezbyt wyszukana nazwa), którzy deklarują się odepchnąć zagrażający egzystencji wejan kawał kosmicznej skały precz, a Nalim, który był rzeczywisty także poza snami Reju, ma tajemnicę, którą wyjawia w liście. Takim przeznaczonym dla następnych pokoleń, czyli przed sobie współczesnymi głęboko ukrytym. Paradoksalnie — znowu czuję się samotny. Piszę — paradoksalnie, bo przecież, teraz gdy przylecieli, nie powinienem. Tak podsuwa mi ta część umysłu, która wychynęła wraz z ich przybyciem. Otóż okazuje się, że moja rodońskość nie odeszła w niebyt! Jakbym sobie tego życzył... Przyczaiła się jedynie, wyczekując dogodnego dla siebie momentu zaistnienia. Jednak nie będę się zagłębiał ile jej jeszcze we mnie pozostało — ja się nad nią pochylę, a ona mnie się schwyci! Co to, to nie! Na to nie pozwolę! Nie dam jej tej sposobności! Poza tem... mniejsza o to, bo wracając do tego, od czego zacząłem, czyli samotności — w każdym razie i z pewnością nie jest to ten sam jej rodzaj, jaki odczuwałem zaraz po przybyciu. Pozbawiony źródła własnej tożsamości i pozostawiony sam naprzeciw wszystkim — całkowitej. Lecz nic to, przecież oni i tak nie wiedzieli, że jestem naprzeciw! A nie z nimi... Ja im tego nie zdradziłem, a sami przecież nie mogliby się domyślić. Nie to, żeby nie byli dostatecznie inteligentni, żeby nie potrafili — zwyczajnie nie dysponowali odpowiednią wiedzą. Nie mieli przesłanek — fizycznie byłem i jestem prawie taki sam jak oni, a i mentalnie znacznie się do nich zbliżyłem. Co więcej, lata pośród nich zrobiły swoje i czasami przyłapuję się na tym, że myślę „my” zamiast „oni”! I prawie przestałem być „naprzeciw”. Pisać, odróżniając te dwie formy, jest łatwiej — zawsze można to poprawić lub napisać od nowa... A czy chciałbym, jeżeli miałbym taką sposobność cofnięcia się w przeszłość, zrobić coś podobnego ze swoim życiem? Mając takie doświadczenia i taką wiedzę, jaką mam obecnie, cofnąć się i doradzić samemu sobie, abym zrobił coś inaczej? Pokierować sobą w inną stronę? Myślę, że... to nasze przeżycia czynią z nas tych, kim jesteśmy. Kim się stałem. Nie ma co mieszać w przeszłości, bo gdybym to zrobił, to mógłbym nie poznać JEJ — światła mojego życia... Lecz z drugiej strony — być może ocaliłbym świat... A ocalić cały świat, to nie jest mało! Jednakże nie ma co się oszukiwać — na moje miejsce znalazłby się ktoś inny i wystarczy, że oszukuję ją — w zupełności. To znaczy — nie mówię jej prawdy. Niby to to samo, ale... chyba nie do końca. Tak mi się wydaje albo przynajmniej tak chcę uważać, czytaj, ty, który właśnie to robisz — tak jest mi wygodniej. Jakkolwiek by było, nie powiedziałem prawdy i nie zdradziłem się nawet po tym, jak przybyli. A może właśnie dlatego? Wszak od jakiegoś czasu żyję w nieustającej nadziei, że o mnie zapomnieli — nie zapominając dopomóc samemu sobie. Szybko i bez żalu pozbyłem się wszystkiego, co łączyło mnie ze starym światem, czyli głównie i o ironio — łączności. Zniszczyłem owe jak na lokalne warunki, cudowne urządzenia — całkiem zwyczajnym miejscowym młotem. Największym, jaki miałem pod ręką. Widzieć, jak fizycznie, w drobiazgi rozpada się to, co łączyło mnie ze starym światem, było bardzo przyjemnym uczuciem — pragnę się przyznać. Po tym sekretnym akcie wandalizmu/odrodzenia przeprowadziliśmy się w nowe, dość odległe od poprzedniego miejsce. Nawet nie musiałem jej do niej zbytnio przekonywać — do przeprowadzki. Właśnie ze wszystkiego powyższego wynika ówże paradoks — czuję się samotny... w swoim zakłamaniu. O wiele bardziej niż przed ich przybyciem — niepotrzebnie mi o sobie przypomnieli. Oni są jak oczy wypatrujące mnie z nieba i wiem, choć wolę się łudzić, że jednak nie, że i tak mnie odnajdą. Według nich moja lojalność powinna być po ich stronie (czyli naszej — używając ich nomenklatury — nawet w tym zdaniu tkwi paradoks!) i nawet tak było — do niedawna. Dopóki nie stałem się bardziej „nimi”. Bardziej Wejo. Ich sposób myślenia i postępowania — z problemami i ze wszystkim innym — odpowiada mi o wiele bardziej niż rodońska alternatywa. Pseudo alternatywa, bo tak naprawdę — ślepa uliczka. Lubię to, jak się bawią, pracują i wypoczywają. Uwielbiam szacunek, jaki mają do swojej matki Wejo. Jak dzielą się wszystkim, co od niej dostają — dostają, a nie biorą, jakby im się należało. Dzięki czemu, nawet jeżeli w którejś z Dolin były marne zbiory, nikt nie będzie głodował. Nawet pojęcia takie jak głód i bieda są im całkowicie obce. Choroby też się ich nie imają. Wiadomo — wolą trzymać się z dala od szczęścia. Tak, to dobre życie — z kochającą i kochaną żoną i naszym małym synkiem. Krwi z mojej krwi. Nie chcę dla nich tego, co może zaoferować Rodo — przeciwieństwa naszego oglądu rzeczywistości. Od teraz i na zawsze — naszego. Owszem, byłem jego pionkiem, wykonywałem jego polecenia, temu nie mogę i nie zamierzam zaprzeczyć, ale już z tym skończyłem. Nie słucham ich, a oni nie słuchają mnie. I zapewne nigdy nie słuchali — słów i owszem, lecz nie widzieli za nimi tego, co ja. Nie mogli, bo nie mieli mojego doświadczenia ani umysłu. Nie podążało za nimi zrozumienie, pragnęli jedynie wykorzystać je do swoich niecnych celów i obawiam się, że ten meteor to nie przypadek. On objawił się pierwszy a w niedługo potem — oni. Jak dla mnie — zbyt duży zbieg okoliczności i... podła sztuczka. Tylko co ja jeden mogę na to poradzić? Jak w pojedynkę ocalić cały świat? Nie mogąc zmienić własnej przeszłości? Pozostało spróbować przeczekać... Wszystkim na Wejo (no dobrze, może nie wszystkim — większości) wydaje się, że oni nas ocalą, i bez wątpienia — tak będzie. Przecież nie kto inny stworzył problem, na który miał gotowe rozwiązanie. Problem — rozwiązanie. Ha! Dobre sobie! Cena, jaką Wejo za to zapłaci, będzie zupełnie adekwatna do usługi, a zważając na prawdziwe okoliczności wydarzenia — zupełnie nieadekwatna. Niestety, mentalność wejan nawet nie pojmie znaczenia ceny i zapłaty, a gdy kiedyś doznają objawienia, będzie dla nich za późno. Chyba... że im nieco pomogę — narażając samego siebie i swoją rodzinę. Muszę to przemyśleć, rozważyć wszelkie za i przeciw mając na względzie, że w języku wejan jedno słowo: tilu — rodzina, oznacza zarówno krąg najbliższych, jak i wszystkich, których kiedykolwiek się poznało. Jak i świat jako taki. Tilu znaczy również dom. Zdanie: świat jest naszym domem, w którym wszyscy jesteśmy rodziną, można było zastąpić jednym słowem. Czyż to nie piękne? I chyba na tym poprzestanę — na pięknie. Wejo,16 rok mojego pobytu; Rodo, rok 762 od ustanowienia Stolicy. A u nas lato 2019. REJU Jak podpowiada nam tytuł, w niniejszej obszernej części w końcu poznamy tego śpiocha Reju. Zaraz po tym, jak na zawsze pożegnał swojego przyjaciela i mentora, starego Ajelu. Poza senną rzeczywistością on i pozostali żyją w takiej, której Nalim tak bardzo się obawiał — takiej, w której wejanie spłacają swoją dozgonną wdzięczność niewolniczą pracą. A jako że są niewolnicy, są i ich Nadzorcy — przekupieni świecidełkami tubylcy. Świat przez samą naturę podzielony na strefy łatwiej jest kontrolować. To było aż tak proste. Proste niemal do bólu. Takiego ostrego, który wielką, niedającą o sobie zapomnieć drzazgą tkwił w nim co najmniej od rana. Strażnik odeskortował go swoim niedużym pojazdem pod starą stację magnetycznej kolei, gdzie równie stary, odrapany, brudno czerwony wagon już na niego czekał. Choć podobno miał po niego przylecieć sam Pan, tak jak obiecywał mu Nadzorca, ale oni, Nadzorcy, często robili coś innego, niż mówili i zdążył do tego przywyknąć. Przecież nie będzie mu wypominał złamanej obietnicy, on i tak nie miałby zamiaru się z tego tłumaczyć. Po prostu dostarczył go na miejsce i bez zbędnych ceregieli, tudzież resentymentów przekazał drugiemu Nadzorcy. Obcy strażnik popatrzył obojętnie na plecy swojego lokalnego, oddalającego się miarowym krokiem odpowiednika, po czym przeniósł spojrzenie na niego. Zupełnie bez zainteresowania, bo cóż ciekawego może być w zwykłym robotniku? Być może, gdyby czegoś się doszukiwał, to i coś by odnalazł, ale już dawno temu wyszły mu z głowy podobne pomysły. Ci robotnicy, a widział już ich setki, o ile nie tysiące, wszyscy byli tak samo mało interesujący... Ziewnął przeciągle i znudzonym, takim, jaką była jego praca, tonem, mruknął na poły do siebie: — No, w samą porę, zaraz będzie lało... Reju wcale by się nie zdziwił. Skoro on nie mógł, to może chociaż Stwórca godnie pożegna dobrego człowieka, jakim był Ajelu. Nie bez przyczyny już od samego rana przewidująco gromadził nad ich doliną chmury. — Hej, oberwańce, zróbcie miejsce dla nowego kolegi! Strażnik wykrzyknął polecenie na chwilę przed tym, nim własnoręcznie rozsunął drzwi i zajrzał do środka pogonić ewentualnych opieszałych. Ze znalezieniem ochotnika nie było problemu — teoretycznie tylko jedno miejsce było wolne. — Zyzol, nie za wygodnie ci tak samemu? Zrób miejsce nowemu — rzucił do młodego chłopaka i obejrzał się przez ramię. — A ty łachudro, na co czekasz? Ładuj swoje chude dupsko do środka! Obcesowość była dosyć typowa dla Nadzorców, lecz ten wykrzykiwał ją niejako automatycznie, zupełnie bez przekonania. Reju z miejsca rozpoznał w nim wyrobnika, człowieka, który wołałby znajdować się wszędzie, tylko nie tu, gdzie jest — gdziekolwiek by nie był. Takiemu zawsze będzie ciężko się dostosować, ale w jednym z nim się zgadzał — on też wolałby być teraz w innym miejscu. Żegnając Ajelu. Niestety nie mógł, a strażnik wcale nie musiał pokazywać mu palcem, co ma zrobić i gdzie usiąść — wbrew temu, co zapewne o nim myślał, tępakiem nie był. Złapał się przyśrubowanego do skrzydła drzwi uchwytu i z głośnym powitaniem zgrabnie wskoczył do pojazdu. Wylądował miękko, ale i tak nikogo ono nie zainteresowało — ani jego osoba, ani powitanie. Wszystkie siedziska były zajęte, a i tak żadna z głów nie odwróciła się w jego stronę — pasażerowie wydawali się drzemać lub całkiem zwyczajnie mieli go gdzieś. Wstępnie obstawił to drugie. Jedynie wyznaczony na sąsiada wykazał się odrobiną ciekawości i spojrzał na niego z ukosa. Biedak! Jednooczny, zbieżny zez, nie pozwalał mu inaczej! To dlatego strażnik tak go nazwał! Zagadka rozwiązana. Co prawda, sporadycznie widywał już ludzi z różnymi, nawet o wiele bardziej utrudniającymi życie deformacjami i głównie ofiarami nieszczęśliwych wypadków, lecz nie wiedzieć czemu, jego zrobiło mu się żal najbardziej. Być może przez to, że te nieszczęsne oczyska szpeciły całkiem inteligentną twarz? A może dlatego, że z takim spojrzeniem nie mogło mu być w życiu lekko? Nawet z pewnością, lecz nie warto się oszukiwać — któremu z nich było? Jemu mogło być co najwyżej nieco ciężej. Opadł na wyznaczone miejsce i zaraz, jak mu się wydawało w miarę dyskretnie, zerknął w bok. Napotkawszy tkwiące w nim, wprowadzające w błąd spojrzenie, czym prędzej jął omiatać wnętrze pojazdu własnym. Choć wolał uważać, że nie chciał być wziętym za prostaka, którego dziwi to, co do tej pory znał tylko ze słyszenia, to tak naprawdę jego spojrzenie było... odstręczające. Zdawał sobie sprawę, że chłopak nie był temu nic winien, a jednak nie potrafił się przełamać. Jeżeli jadą do tego samego miejsca, to jeszcze będzie miał czas do niego przywyknąć. Przynajmniej taką miał nadzieję. Odrapany z wierzchu wagon, po drugiej stronie wcale nie prezentował się lepiej — łuszcząca się z sufitu i ścian szaro nijaka farba i ustawione jedno za drugim pięć podwójnych, twardych, czarnych plastikowych siedzisk oraz podłoga brudna, zadeptana i poprzecierana tak bardzo, że miejscami spomiędzy odsłoniętych włókien wyściełającej ją okładziny przezierał goły, połyskujący metal, były wszystkim, na czym warto było na krótko zawiesić oko. Dobrze, że każda z czterech ścian była częściowo przeszklona kontrastującą z zaniedbaną resztą, zadziwiająco czystą szybą, bo sądząc po kompanach, na czas podróży podziwianie widoków będzie jego jedynym zajęciem — do rozmownych to oni z pewnością nie należeli. Pomijając towarzystwo, to w lataczu nie miałby niczego poza nim — na czas przelotu zwyczajnie zamknęliby ich w małej i ciemnej klitce i uśpili jakimś gazem — żeby nie plotkowali. Na wymianę poglądów nie zasługiwali, ta była przeznaczona dla Nadzorców, którzy podobno (choć ten ich akurat na takiego nie wyglądał) jakieś posiadali. Pod jednym warunkiem — że ta część z usypianiem była prawdziwa, (wszak pewność bierze się nie z czyichś opowieści i własnych domysłów, lecz z doświadczenia, a on żadnym takim pojazdem do tej pory nie leciał), bo jeżeli tak, to nawet z wyjątkowo wesołej i rozgadanej kompanii pożytku byłoby niewiele. Jednakowoż, jako że tutaj go nie uśpili, a towarzystwo wydawało się niemrawe z własnej niewoli, mógł w nią wątpić. Przyznać, że tym razem to mogła być plotka, lub... tego nie zrobić. Brak dowodów nie świadczył o nieistnieniu takiej procedury, a jedynie o ich braku i możliwość, że niekoniecznie, nadal pozostawała otwarta. Nie wiedział również, bo i skądże miał to wiedzieć, czy nadzorca Jenela tak prostacko go oszukał, czy też Panowie naprawdę zmienili plany i kazali wysłać po niego i jego lekko śniętych towarzyszy ten obskurny wagon. Nie wiedział, co nie przeszkodziło mu w całej ogólnie nieprzyjemnej sytuacji znaleźć dla siebie coś pozytywnego. Po raz pierwszy mógł świadomie zobaczyć, cóż takiego kryło się poza wzgórzami jego Doliny. Jak głosiła kolejna plotka, magnetyczna kolej niegdyś oplatała cały świat, a kolorowe i naówczas czyste wagony roiły się wzdłuż jej arterii niczym wściekłe owady. Obecnie, po kilku zachowanych i na razie restaurowanych betonowych korytach, podobnież sporadycznie kursowało ich ledwie kilkanaście. W epoce powietrznej komunikacji o wiele szybszych, połyskliwych lataczy, wydawały się przeżytkiem i czyż niezastanawiające było, iż Panowie mimo wszystko kazali je zachować? Takie same, jakim jednym z nich miał właśnie jechać? Pamiątką minionych czasów? Do czego one były im potrzebne? Może do... tego samego, do czego się przymierzał? Do podziwiania widoków? O ile ktokolwiek ich w nich widział i o ile w ogóle ktokolwiek ich widział. Na pewno nie on. Ciekaw był czy Nadzorcy byli jedynymi, którzy ich widywali, czy też jedynymi, którzy wyłącznie o nich wspominali? Dokładnie wtedy, kiedy tak im pasowało. Od tej myśli do jej konsekwencji był ledwie mały krok... ale dokładnie przed nim o dach i szyby wagonu ostrzegawczo zabębniły pierwsze krople i prawie równo z nimi ruszyli. Zupełnie bezgłośnie powoli nabierając tempa. Odsuwając się od przeszłości, która tak łatwo porzucić się nie dała. Miała nosiciela i właśnie przypomniała mu, że miał rację — śmierć Ajelu przyciągnęła zmianę. Nie, nie miałem — poprawił ją zaraz w myślach. — Nawet gdyby Ajelu czuł się dobrze i skakał jak młody, to i tak nie zmieniłoby to ich planów. Tak mieli postanowione i... kropka. Dokładnie kropka i tą kropką był on — przesuwaną tam, gdzie komu władnemu pasowało i nie ważne, że jemu nie pasowało... Westchnął głośno, przeganiając nim natrętne myśli. Roztrząsanie tego przyniesie mu wyłącznie cierpienie, lepiej dla niego będzie jak... Spojrzał szybko na wprost — coś mu nie pasowało. Grubawy strażnik usadowił się wygodnie na jedynym w obejściu miękkim fotelu, sam naprzeciw wszystkich i z wiecznie znudzoną miną wpatrywał się w przestrzeń. Nic nie robił, a jednak jechali! To nie on więc kierował pojazdem. — Wagon jest zautomatyzowany. Kieruje nim urządzenie, ja tylko naciskam przyciski „Stop” i „Jechać”. Niby na niczym się nie koncentrował, a i tak wszystko widział — także przyczynę jego zadziwienia. Musiał mieć ją pięknie odmalowaną na twarzy — to było oczywiste, że koleją też jeszcze nie jechał. Tak jak i po raz pierwszy napotkał chętnie dzielącego się wiedzą strażnika. Podobno i pośród nich zdarzali się porządni, życzliwi im ludzie... Co prawda nieprzebierający w słowach, a jednak pomimo tego na swój sposób życzliwi. Podobno... W strumień myśli wplątało mu się coś, co czasami, gdy nagle go na to naszło, powiadał Stary: „Gdyby trochę popracowali, zrzucając dzięki temu połowę sadła, założyli nasze powycierane ciuchy i zapuścili dłuższe włosy, to niczym by się od nas nie różnili”. Ajelu tak stwierdzał, a wtedy on dodawał od siebie: „Przynajmniej dopóki nie zaczęliby się odzywać. Ciężko odwyknąć od wydawania poleceń”. Zapewne obaj mogli mieć rację, trudno było wyrokować, nikogo takiego nie spotkawszy. Jednego był pewien: na pewno zdecydowanej większości Nadzorców przydałoby się sporo schudnąć. I jeszcze tego, że z wystającymi brzuszkami i nalanymi twarzami wyglądali jak odlani z jednej formy. Wykończenie mieli też raczej standardowe: zamiennie niebieskie bądź brązowe oczy i jasne lub ciemne włosy opakowane w jednakowe krojem, brązowe lub białe kombinezony. Wszystko w losowej konfiguracji. Fizyczne podobieństwo nie oznaczało jednakże, że co niektórzy nie mogli być bardziej sympatyczni od swoich duplikatów. Reju uśmiechnął się i skinął w podziękowaniu za podpowiedź, co strażnika niewiele obeszło — wzruszył obojętnie ramionami, westchnął i sięgnął dłonią do kieszeni kombinezonu. Po chwili szamotaniny wyciągnął z niej coś niewielkiego, swobodnie mieszczącego się w otwartej dłoni i przyłożył to do głowy. Reju widział już takie ustrojstwo, podobno wyświetlało wprost do oczu różne relaksujące obrazki — jemu akurat do jednego, bo nawet on, pomimo emanującej z niego niechęci do wykonywanego zajęcia, drugim musiał stale pilnować podopiecznych. — Założę się, że ogląda gołe baby — zaśmiał się cicho siedzący przed nimi dryblas, po czym wykręcił się w fotelu, ukazując im w całej okazałości swoją pokiereszowaną, dawno temu wygojoną twarz. — Słyszałem, że tam, gdzie jedziemy, jest ich bardzo dużo. Może nie tak od razu gołych, ale to da się załatwić. Co ty na to Zyzol? Pociupciałbyś sobie? Przecież każdy chłop wyszedł z cipy i później chce się do niej z powrotem wepchnąć — najcieńszym końcem! Mrugnął na nich porozumiewawczo, zaśmiał się rubasznie i widząc, że ani jego sąsiad, ani on sam nie reagują na prostacką zaczepkę, machnął lekceważąco dłonią i z pogardliwą miną oświadczył: — Z taką paskudną gębą możesz sobie tylko pomarzyć! Zresztą, co wy tam gnojki możecie wiedzieć o życiu! — zakończył równie pogardliwym burknięciem i prychnąwszy z wyższością uzurpowanego doświadczenia nad jego domniemanym brakiem, ku ich niewypowiedzianej uldze powrócił do poprzedniej, wygodniejszej pozycji. — Ciekaw jestem, kto tu ma bardziej paskudną — szepnął ledwie słyszalnie Zyzol i dokończył z szerokim uśmiechem samozadowolenia: — Buc. Reju nie mógł się z nim nie zgodzić, jednocześnie znajdując usprawiedliwienie dla drugiej strony: przepełnione mozolnym grzebaniem się w ziemi życie nie przyczyniało się ani do wytworzenia zrozumienia dla drugiej osoby, ani rozwoju intelektu. Podejrzewał, że większość z udających, że śpią, a tak naprawdę pilnie nasłuchujących towarzyszy podróży miało podobną poharatanemu mentalność i poglądy. Łatwiej wyrwać człowieka z pola, niż pole z człowieka — tutaj miał tego doskonały przykład i cieszył się, że z nim było inaczej. Jednak on miał nauczyciela, który wskazał mu z niego wyjście. Starego Ajelu. On miał Ajelu, a Zyzol grubą skórę. Bezapelacyjnie musiał ją mieć, bo z takimi typami jak szramiasty inaczej do tej pory by nie przetrwał. Całkiem dobrze to ujął — miał. On też miał — swoje miejsce na świecie, które właśnie pozostawiał za sobą. Wyznaczające jego Dolinę wzgórza. Reju wyjrzał przez okno, aby po raz ostatni popatrzeć na ich, jego, Starego oraz wszystkich pozostałych wspólny dom. Zapoznanie się, ze zdaje się wcale niegłupim i sympatycznym kompanem, było doskonałym pomysłem (ostatecznie nawet w myślach nieładnie było nazywać kogoś zasłyszanym przezwiskiem) i miał zamiar zrobić to zaraz po tym, gdy pozostawią znaną i wjadą w następną nieckę, jednak śledzenie przemijających widoków okazało się bardziej wciągające. Zupełnie zatracił się w tych, przeważnie zielonych, czasami kwitnących na żółto lub wielobarwnie, naprzemiennych górach i dolinach. Białych, znikających pod torem spienionych strumykach, porośniętych zielonym kożuchem stawach i odbijających niebo czystych jak łza jeziorkach. Opadającym z niskich chmur deszczu i unoszących się z ziemi mgieł. A gdy dotarli do następnej, nie wiedział już nawet, której z kolei przełączy i przebili się przez otaczający ją szczelnie mleczny opar, to... z wrażenia odjęło mu oddech, a i do utraty rozumu też niewiele mu brakowało — ze strachu przed ogromem tego, co ujrzał. Nikt go na to nie przygotował, bo i nikt z jego doliny, nawet Ajelu, nie wiedział, że na świecie są takie miejsca. A jeśli nawet ktokolwiek by wiedział... Usłyszeć o czymś, to nie to samo, co zobaczyć! Woda! Woda! Woda! Po trzykroć i po... nieskończoność — woda! Wszędzie, jak okiem sięgnąć, była woda! Bezmiar i otchłań gładkiej, nieporuszonej najmniejszym powiewem wiatru wody! A oni nad nim zwyczajnie niezwyczajnie płynęli! Nad zielonkawą, bezdenną, wypełniającą po brzegi całą misę doliny Matką i Ojcem Wszystkich Jezior. Strach szybko ustąpił miejsca fascynacji. Nie zważając na strażnika, ba! — całkowicie o nim zapominając, zerwał się z fotela i przywarł mocno czołem do szyby. Najmocniej jak tylko potrafił! Ach, gdyby tylko mógł, to przecisnąłby się przez nią i chłonął to miejsce całym ciałem! Serce waliło mu, jakby samo chciało przepompować tę wszystką wodę i obdzielić nią pozostałe doliny! Krew szumiała w uszach, a on jak szalony upychał w sobie wrażenia ze wszystkich zmysłów — jak najwięcej i jak najgłębiej! Żeby starczyło mu na resztę życia i żeby nikt ich z niego nie wydarł. „Spokojnie, nikt nie odbierze ci tego, co już zobaczyłeś” — szepnął mu do ucha Ajelu. Tak wyraźnie, jakby był z nim tu i teraz. Jednak nie obejrzał się za siebie. Wiedział, że to złudzenie, że to niemożliwe, choć bez wątpienia w pewien sposób będzie z nim już na zawsze — w myślach. I w sercu. I stamtąd będzie wspierać go swoją mądrością. Wagon mknął szybciej od wichury i nie potrzebował wiele czasu, aby wbić się w mgłę przeciwległego brzegu, dopiero wtedy oderwał się od szyby i opadł plecami na oparcie. Ciężko było rozstawać się z pięknem. W jego małym świecie nie było go zbyt wiele, tylko tyle, ile sam zdołał dostrzec. Zamknął oczy, przyglądając się schowanemu pod powiekami widokowi. Ostatniemu. * Zupełnie nie oczekiwał o kilka pomniejszych, niewyróżniających się czymkolwiek szczególnym dolin dalej zobaczyć następne jezioro. Wyłoniło się równie wielkie i tak samo fascynujące, jak poprzednie i tak jak poprzednio, przez nikogo niezatrzymywany przywarł do okna. Dokładnie w chwili, gdy tor kolei zaczął się gwałtownie obniżać. Czy tak powinno być? — zaniepokoił się. — Jeżeli dalej będziemy tak opadać, to za chwilę znajdziemy się pod... Nie chciał kończyć, chyba wolał nie wiedzieć gdzie, zamiast tego nie wiedzieć czemu nagle zapragnął spojrzeć pod nogi, aby na chwilę przed tym, nim to poczuł, zobaczyć jak jego stopy odrywają się od podłoża. Co tu się do cholery...! Zanim zdążył do końca wykrzyczeć protest i własne przerażenie... naprawdę znaleźli się pod wodą. Wbili się w nią tępym jak przód wagonu klinem i ciemnozielona masa żywiołu natychmiast zaczęła napierać ze wszystkich stron, próbując zmiażdżyć ich niczym dłonie pustą skorupkę orzecha. Coś zatrzeszczało, coś zazgrzytało, coś się wygięło z przeciągłym jękiem, szyba uprzedziła o swoich poważnych zamiarach siatką drobnych pęknięć i... — Kolego, obudź się! Nieznajomy, nienależący do nikogo łagodny głos nie przeszkodzi mu w próbie utrzymania jej w jednym kawałku! Czym prędzej wyrzucił przed siebie ręce, zupełnie jakby w ten sposób mógł czemukolwiek zapobiec i dopiero bolesne zderzenie z czymś gładkim i twardym, co niewidzialnym murem wyrosło pomiędzy nim a szybą, błyskawicznie przywróciło mu świadomość. Okazało się, że próby ratunku dokonał w obu rzeczywistościach jednocześnie, lecz desperacki akt odwagi został stosownie nagrodzony, wyłącznie w tej bardziej namacalnej — ławka naprzeciw przy tym nie ucierpiała. Rozcierając poobijane kłykcie, odetchnął z ulgą — jak to dobrze, że to był tylko sen... Bo gdyby naprawdę... Wzdrygnął się. To był naprawdę koszmar, przez który nieco się wygłupił i teraz wypadałoby się wytłumaczyć. — Śniło mi się, że całym pojazdem wpadliśmy do wody — uśmiechnął się z zażenowaniem. — Gdyby nie to, że mnie zawołałeś... to pewno bym się utopił. Niby żartował, ale wdzięczny był mu naprawdę — za starania. To wszystko było takie realistyczne... Ponownie się wzdrygnął i dokończył: — Dzięki... kolego. — Keja — podpowiedział mu wyrozumiale, bez wahania wyciągając ku niemu prawicę. — W takim razie, uratowałem nie tylko siebie przed twoimi rozpędzonymi dłońmi, ale i nas wszystkich — przed okrutną i niechybną śmiercią w odmętach. No tak, tkwiła w tym pewna doza przekornej i dowcipnej logiki, nie mógł zaprzeczyć, a skoro już dawno temu miał się z nim porządnie przywitać, skoro minęło mu już zainteresowanie widokami i jeziorem i... oby jego nim, to moment był ku temu, jak najbardziej odpowiedni. Swoją drogą, nawet nie zorientował się, kiedy zasnął. Ten dzień musiał mocno dać mu się we znaki, a nawet jeszcze się nie skończył. — Reju — odparł, ściskając mocno jego dłoń. — Na to wychodzi, ale nie licz, że ktoś poza mną to doceni. — Nie będę, obiecuję — zapewnił z nie do końca poważną miną. — A wracając do jeziora — za bardzo je sobie nabiłeś do głowy, Reju — pokiwał własną jak jakaś wszechwiedząca wyrocznia. — Wpatrywałeś się w nie tak, jakbyś chciał je całe wciągnąć do siebie. No cóż, właściwie to odgadł — chciał mieć z niego jak najwięcej i na jak najdłużej. Po prostu nie przewidział tegoż konsekwencji. — A potem ono chciało wciągnąć mnie... Zaśmiał się krótko i chrapliwie i rozprostował zastałe nogi. Pozostałe części ciała, szczególnie te przylegające do niewygodnego siedziska, również upomniały się o lepsze traktowanie. — Właściwie, to wyśniłeś — uśmiechnął się w przestrzeń. — Można powiedzieć, że w pewien sposób wpadliśmy. Powinieneś już zauważyć, że stoimy w miejscu... Reju odruchowo spojrzał pod nogi — nie dostrzegł nawet śladu wilgoci i upomniawszy się, co też on takiego wyprawia, że przecież to był tylko sen, podniósł wzrok dużo wyżej. Szybko nawykłym do umykającego krajobrazu oczom, nagle statyczny widok pokrytego młodą trawą łagodnego stoku wydał się nieomal nienormalny. Wpatrujący się weń na stojąco i nasłuchujący czegoś przez wsadzoną do ucha słuchawkę strażnik był bardziej na miejscu i zanim zdążył zapytać, jak dawno temu dotarli do celu, Keja przewidująco wyjaśnił: — Jeszcze nie dojechaliśmy. Mamy awarię. Awarie czasem się zdarzają. Gradobicia też czasami się zdarzają — pomyślał nieco kąśliwie Reju — z tym że im trudniej zapobiec. Awarie się zdarzają, to perfekcyjna odpowiedź kogoś, kto nie wie jak cokolwiek naprawić. Kogoś, kto nawet nie wie, co się zepsuło — w ich przypadku oprócz tego, że wagon. Czyli że wszyscy eskortowani wiedzieli tyle samo co i on, wszak ich takich rzeczy nie uczono — właśnie jak naprawiać rzeczy. Strażników z resztą też nie, oni należeli do szczególnej podgrupy Nadzorców i wystarczyło, aby potrafili utrzymać stado przygłupich parobków w jednym miejscu. Co ogólnie rzecz biorąc, oznaczało, że nie musieli być od nich wiele mądrzejsi. Tak, dopóki pojazd reagował na „stop” i „jedź”, wszystko było w porządku, gorzej, że... strażnik na mechanice znał się tak jak oni i tak jak oni mógł się teraz poskrobać po spoconej głowie. Poza tym mógł jeszcze wezwać pomoc i zapewne to na nią czekali. — Ominęło mnie coś ponad niepokój strażnika? — zapytał, postanawiając nie zagłębiać się w sprawy, na które nie mają wpływu. Sąsiad wydawał się go doskonale rozumieć; spojrzał w sufit, uśmiechając się z rozrzewnieniem i westchnąwszy cicho, odpowiedział: — Wyszło słońce i nawet zdziwiłem się, że cię nie obudziło... Ale co tam! Teraz wiem, że miałeś naprawdę głęboki sen... — zachichotał z udanego porównania. — A ono wyszło i tak pięknie świeciło! Wszystko wokół nas wręcz migotało i iskrzyło! Niebo, powietrze, szyby! A cienie tańczyły i przepychały się z tymi iskierkami na ścianach i podłodze! Przez chwilę czułem się szczęśliwy... Nie spodziewał się czegoś aż tak szczerego i osobistego, a przy tym tak głębokiego — niemal jak jego sen. Prędzej coś w rodzaju: „Och, nic szczególnego. Wszyscy drzemali i po cichu wypuszczali bąki”. Wyglądał doprawdy niezwykle i tak też się wypowiadał. Gdyby tylko sąsiad z naprzeciwka dosłyszał jego wyznanie! W najbardziej optymistycznym wariancie wyzwałby go od fujar, a w najmniej... Chyba miał chwilową blokadę. Naprawdę nie wiedział, cóż takiego by zrobił, jego wyobraźnia jakoś nie chciała podążyć na stronę okupowaną przez ponurych obwiesiów. Właśnie — na stronę. W którą to wędrowały myśli kogoś takiego jak Keja? Kogoś, kto z racji odstającego od normy wyglądu zapewne nie potrafił wmieszać się do żadnego towarzystwa, co w końcu sobie darował, zostając samotnikiem? Albo inaczej — nie był nigdzie mile widziany (lub też zawsze tak mu się wydawało)? Bez wątpienia podróżowały wyłącznie wewnątrz niego i niezmiernie rzadko któraś z nich go opuszczała, ale jak już znalazł rozumnego słuchacza to... cienie i iskry zaczynały tańczyć również wewnątrz niego. Keja był wrażliwym i inteligentnym człowiekiem, potrafił takiego rozpoznać, tylko kto w ich świecie doceni te cechy u robotnika? Zwłaszcza jego inteligencję? Podobni szramiastemu? Nadzorcy? Mityczni Panowie? Co do tych ostatnich nie miał pojęcia, lecz jeśli chodzi o tych pod nimi, to dla nich była ona wyłącznie problemem — inteligentni ludzie potrafią zauważyć, że ich świat mógłby być dobrym miejscem do życia dla wszystkich... gdyby tylko na dobry początek zniknął podział na Nadzorców, Panów oraz pozostałych. Niestety, takie myślenie bywa niebezpieczne — na początek dla w ten sposób myślącego, co z kolei wiązało się z beneficjentami systemu, którzy na takowych wolnomyślicieli byli wyczuleni i od dawna mieli na nich sposób: jest dociekliwy człowiek — jest problem, nie ma człowieka — nie ma problemu! Rozwiązanie najprostsze z najprostszych. Stary Ajelu dokładnie mu to wszystko objaśnił, choć nigdy nie powiedział, gdzie znikali świadomi i niepokorni. Z pewnością sam tego nie wiedział albo wolał nie wiedzieć, a wobec Nadzorców nie okazywać się mądrością — dlatego zmarł śmiercią naturalną i we własnym fotelu. Stary i schorowany. A przecież gdyby tylko chcieli, mogliby, jeśli nie wyleczyć, to chociaż ulżyć mu w cierpieniu. Strażnika Tuseka, gdy pijany spadł ze skały, momentalnie poskładali do kupy i postawili na nogi. Jeżeli temu łachudrze poradzili, to i Keji bez problemu naprostowaliby oczy. To chyba łatwiejsze od wydarcia kogoś śmierci? Nie sądził, aby takich możliwości nie mieli, sądził, że dokładnie odwrotnie, lecz nie przekładały się one na potrzeby. Do kopania dołków nie musiał mieć doskonałego wzroku, wystarczyło, aby trafiał szpadlem w ziemię. Ale... może dobrze jest, jak jest? Czy twierdzenie, że to te oczy takim go ukształtowały, miało jakikolwiek sens? Jeżeli wyłącznie przez nie nie stał się najlepszym kumplem dryblasa z sąsiedniego siedziska i nie upodobnił się do niego zachowaniem, to dla niego miało. Nawet jeżeli się mylił, bo któż z kilku niepewnych przesłanek potrafi zapleść pewną przyszłość choćby jednego człowieka? Nieistotne, nie spodziewał się kiedykolwiek kogoś takiego napotkać, najważniejsze, że był, jaki był i... widział iskierki. — Fajnie przez chwilę poczuć się szczęśliwym — mruknął do siebie. — Później, gdy człowiekowi zrobi się ciężko na sercu, można sobie tę chwilę przypomnieć... Keja dosłyszał, spojrzał na niego, uśmiechając się przy tym półgębkiem i bez słowa przytaknął, a dokładnie w momencie, gdy zdecydował się dodać coś od siebie, w ich przestrzeń porozumienia wdarł się potężny głos strażnika: — Dobra jełopy! — rzucił gromko. — Drugi wagon to raczej po nas za prędko nie przyjedzie. Dlatego spokojnie wyjdziemy na zewnątrz — nim wszystko pozasrywacie i pozaszczywacie! Zmierzył ich pewnym tego spojrzeniem i dokończył: — I dopóki słońce nie zajdzie, posiedzimy sobie na trawce. A tera wstawać i wynocha! Czy on naprawdę myślał, że jeżeli będzie bardziej uprzejmy, to go nie zrozumieją? Większość niestety nie — pomyślał ze smutkiem. — Większość została nauczona reagować wyłącznie na dosadne słowa, a Nadzorcy takich używać. Pomiędzy nimi wszystkimi a wrażliwym, „chwilami szczęśliwym” Keją była ogromna, trudna do zasypania przepaść nieświadomości. Może świat potrzebował więcej jemu podobnych, aby patrząc na niego krzywym okiem, w szarej codzienności czasami zobaczyli przebijające się z drugiej, niepoznanej strony „migotanie i iskrzenie”? I opowiedzieli o nim pozostałym? Choćby jemu? ** Doprawdy, niewiele było trzeba, aby znany, uporządkowany świat zamienił się w jego dzikie przeciwieństwo. Zaniedbane. Nie obsiewane. Nie uprawiane. Wilgotne. Cierniste i cieniste. Naturalne. W zupełności wystarczyło zejść tylko trochę poniżej wyniesionej ludzką ręką trasy kolei. Tam, gdzie dawno, być może od czasu jej budowy, nic nie było nią tknięte. Co nie oznaczało, że dolina była niezamieszkała. Liczne, wydrapane pazurami i wydeptane kopytami w trawie ścieżki świadczyły o tym, że i bez ludzkiego towarzystwa, życie miało się dobrze. A nawet lepiej niż z nim: rośliny wyrastały tam, gdzie wiatr porzucił ich nasiona, a zwierzęta czuły się swobodniej i chodziły, dokądkolwiek zapragnęły. Nikt nie płoszył im zdobyczy, nie odgradzał od niej, nie kosił i nie zabierał pożywienia. Nie zastępował też tego, które przydawało im sił jakimś obcym i nieprzyswajalnym. I nikt nie wycinał im domów. Odprowadzani, dopóki wzniesienie nie stanęło mu na przeszkodzie, pomimo późnego popołudnia nadal gorącymi promieniami słońca, za przyzwoleniem i pod przewodnictwem strażnika zapuścili się aż na samo dno niezbyt przepastnej Doliny — tam, gdzie było najchłodniej i gdzie gęstwina drzew okalała niewysoką i żywo zieloną trawę, która wprost zachęcała, aby się na niej położyć. Zerwać długie źdźbło, wsadzić je do ust, swobodnie wyciągnąć wszystkie członki i patrząc, jak słońce czerwonawą aureolą wyznacza zarys wzgórz, powoli żuć je między zębami. Poczuć się, jak to jest nie mieć obowiązków, jak być częścią natury, która bez pytania, kim jesteś dbała o swoje dzieci. O te, które nie orzą i nie sieją, nie budują domostw i dróg, niszcząc przy tym wszystko wokół siebie. O te, które nie łamały i nie ustanawiały własnych praw ponad jej. O te, które nią nie wzgardziły. O te, które jej się nie wyrzekły. O te, które potrafiły bezwarunkowo kochać. Siebie i innych, nie wykluczając istot z własnego gatunku. — Powinniśmy być bardziej podobni zwierzętom. Nie przejmować się jutrem, tylko żyć — wymruczał Keja, nieświadomie wpasowując się w tok jego myśli. — Nie wiem, jak to u nich jest z postrzeganiem czasu, ale wydaje mi się, że cię rozumiem — odparł mu Reju, a jako że właśnie był zanurzony w wyobrażenie błogostanu, w jakim żyli ci, co to prawdopodobnie niczego nie pragnął, uznał, że i on nie pragnie — kończyć myśli. Błogi stan było bardzo przyjemnym doznaniem, z którym łączyło się odkrycie: będąc w nim, niczego nie musisz, co najwyżej możesz zechcieć — na przykład podzielić się z kolegą czymś, co nie wymagało przemyślenia, czymś bardziej oczywistym: — Wiesz co, pięknie tutaj. U nas nie ma tylu drzew, zwłaszcza tych największych i najstarszych. Już dawno temu prawie wszystkie wycięliśmy pod uprawy. — U nas i u was — zaśmiał się Keja — Nie wiem, czy kiedykolwiek byłeś u siebie, a ja u siebie, bo gdybym był, to moje życie wyglądałoby całkiem inaczej... Zamyślił się na chwilę, zapewne nad jego piękną, od dawna gotową i okresowo uzupełnianą wizją, po czym machnął dłonią, dając sobie spokój z wyjaśnieniem jak. Być może stwierdził, że zachowa to dla siebie, bo wypowiedzenie tego na głos wzmoże tylko zań tęsknotę. Reju i tak nie potrzebował jego opowieści, miał własną, a wnosząc po tym, jak doskonale się dogadywali, bez wątpienia brzmiała ona bardzo podobnie. Esencją obu powinno być: jakie by nie było, czy to pełne mozołu, czy też uniesień to w zgodzie ze sobą zawsze najlepsze. Zrozumienie tego było niestety zaledwie jakąś bliżej nieokreśloną częścią drogi do osiągnięcia założenia. To, ile tej drogi powinien przejść na własnych nogach, a ile tylko w umyśle, pokaże samo życie i gdy któregoś cudownego dnia, stojąc lub siedząc i patrząc przed siebie—w głąb siebie stwierdzi: jestem tu, gdzie powinienem być, będzie u celu. Wtedy to on sam, miejsce i czas połączą się w jedno, ale póki co... wystarczała mu sama tego świadomość. Gdzieś, kiedyś... Na pewno. Jak i ta najbardziej elastyczna miara czasu — chwila, mieszcząca w sobie samotnie opartego plecami o drzewo strażnika, który po ogołoceniu z dojrzałych owoców zwisającej tuż nad głową gałązki zarządził osobistą drzemkę, a oni, chociaż na ten moment uwolnieni od jego nadzoru, porozkładani lub porozsiadani swobodnie na nagrzanej słońcem polanie rozmawiali. O wszystkim, co to miejsce z nich uwolniło. Z Keji i z Reju. Pozostali, ci, którzy nie poszli w ślady strażnika, również oddali się wymianie zdań — nieśmiałym szeptem, półgłosem lub całkiem głośno i swobodnie i niezależnie od tego, jak bardzo i z jakim zaangażowaniem — z każdym... oprócz nich. Powiedzenie więc, że rozmawiali ze sobą, było tylko po części prawdziwe. Świeżo zaprzyjaźniona dwójka nie przejmowała się jednak tym wykluczeniem — nic nie trwa wiecznie, tak że i ono też nie powinno. Oni mieli nieco łatwiej — ich najpierw połączyło współdzielone miejsce, a dopiero później wzajemne zrozumienie. Z pozostałą ósemką sytuacja przedstawiała się zgoła inaczej: w pierwszej kolejności będą musieli zacząć od wypracowania tego drugiego i zapewne nieco to potrwa — dokładnie tyle, ile zrozumienie i zaakceptowanie cudzych oraz własnych ograniczeń. Najbardziej oczywistym było te najbardziej mylące i powierzchowne, ale gdy oswoją się już z nawet tak niecodziennym widokiem, jak nie wiadomo w którą stronę spoglądające oczy Keji — będzie z górki. Wszyscy potrzebowali jedynie czasu i odrobiny dobrej woli, szczególnie z jego strony — Keja miał wybitnie izolacjonistyczne zapędy. Jednakowoż, jak już było wiadomo, nic nie trwa wiecznie, a na razie wyłącznie własne towarzystwo w zupełności ich zadowalało. — No dobra, to, gdzie było twoje „nie u siebie”? — parsknął Reju, mrugnięciem podkreślając owo „nie u siebie”. Keja machnął leniwie dłonią w kierunku wschodzącego słońca. — Gdzieś tam. W Dolinie Geleon. Gdzieś tam więc była Dolina Geleon i właściwie to było wszystko, co potrzebował wiedzieć. Całkiem ładna nazwa, która... nic mu nie mówiła. Podejrzewał, że dokładnie tyle samo, co nazwa Sejtu, czyli tej niby jego, powiedziałaby Keji. Wziąwszy pod rozwagę to, że nikt ich nie uczył i nawet nie miał zamiaru uczyć geografii własnego świata, nikt nie pokazał palcem na mapie: ta mała plamka przedstawia widziane z góry miejsce, w którym mieszkasz — ich ignorancja stawała się zrozumiałą. A ponieważ: czego nie musisz wiedzieć, tego nie wiesz, mało kto wiedział nawet, czymże ta mapa jest. Taka była polityka Nadzorców. Wszak nadzorowanym taka wiedza nie była niezbędna — sami donikąd się nie udawali, a dla transportowanego logistyka nie była zmartwieniem. Tutaj wsiadasz, gdzieś dalej wysiadasz i na pewno nie prześpisz końcowego przystanku — już my o to zadbamy! Brzmiało to bardzo podobnie do: to jest pole — tak masz siać, tak plewić, a tak zbierać i w istocie było tym samym. Wyręczaniem w podejmowaniu decyzji. Samodzielnym myśleniu. Ostatecznie, nawet gdyby niespodzianie pokazano im, jak wygląda świat i gdzie na nim się znajdują, pozwolono porzucić wszelkie zajęcia i wyruszyć przed siebie, to... i tak zdecydowana większość by tego nie zrobiła. Bałaby się, nie potrafiła i nie miałaby do kogo. Szczególnie to ostatnie. Wydawałoby się, że dziś przydarzyła im się wspaniała szansa coś w tej materii zmienić: kogoś takiego poznać. Kogoś nowego, którego można zapytać — jak tam w szerokim świecie jest? Perspektywa intrygująca, lecz Reju, do zrozumienia, że wszędzie jest tak samo, w zupełności wystarczyło zobaczyć przyjezdną kopię lokalnego Nadzorcy konwojującą ubranych w takie same, jakie nosił i on, płócienne szmaty, mało mówiących, a jeżeli już to nadal we wspólnym języku, robotników. Nic z powyższego nie było przypadkowe. Wszystko miało swój cel. Żeby łatwiej było ich pilnować, musieli mieć jeden język i podobną mentalność. Żeby nie chcieli uciekać, nie mogli mieć dokąd. Żeby nie było dokąd, wszędzie musiało być tak samo. Żeby wszędzie było tak samo, to... musieli mieć jeden język i podobną mentalność. Krąg się zamykał. Krąg — figura doskonała. Biegnąc w nim przed siebie, powracałeś do punktu wyjścia. Krąg — figura, z której nie było ucieczki. Wnętrze kręgu jednakże nie było pozbawione kierunków: na wschód od na zachód od ewentualnie na północ lub południe — to były podstawowe kierunki świata, które musiały im wystarczyć. A zawdzięczali je wyłącznie słońcu. Odległemu, obojętnemu i niedostępnemu, ale chociaż na nie mogli niezawodnie liczyć i... czasami ponarzekać — gdyby jeszcze zechciało schować się na ich zawołanie za chmurami, w chwilach, gdy najbardziej potrzebowali wytchnienia od jego żaru. — Moja nazywała się Sejtu — powiedział bez żalu, ale z tęsknotą — za Ajelu. — Ale tę nazwałbym Bruzdą, bo jak tylko do niej weszliśmy, poczułem się, jakbym już tu kiedyś był. Nie powiedział tak, tylko dlatego, że w końcu znalazł okazję i wymyślił pretekst do podzielenia się tym, co nosił w sobie od wejścia do Doliny, a właściwie to od przebudzenia. Tego pierwszego, porannego, nie tego bolesnego. I kogoś równie godnego wysłuchania jego powieści, jak Ajelu. Niczego nie zmyślił, nic mu się nie zdawało. Naprawdę odnalazł je w śpiewie ptaków, szumie liści, przynoszonych wiatrem zapachach kwiatów i ziół i w czymś jeszcze, w czymś, co chyba nazywało się ulotnym wrażeniem. Odnotował je jako coś będącego sumą wszystkich odczuć i jednocześnie jakimś subtelnym ponad, które to po chwili i zupełnie niesubtelnie wstrząsa całym twoim ciałem, wołając: To jest nasze miejsce ze snu! Ono istnieje naprawdę! Czy też coś innego, stosownego do okoliczności. Zadrżał ponownie: z przyjemności jaką dawało mu to odkrycie. I z chęci podzielenia się nim również. Z Ajelu nie zdążył, a ktoś, kto widzi, jak światło z ciemnością walczą o względy ściany, nie powinien go wyśmiać. Nawet jeżeli powie mu, że... w tym śnie nie był mężczyzną. O ile zdołał go poznać — nie powinien. Keja wysłuchał jego sennej opowieści w milczeniu. Być może przełożenie jej na tę stronę rzeczywistości nie wyszło mu aż tak dobrze, jak tego pragnął, ale z tym należało się z góry pogodzić — przy każdym przekładzie coś się traci. W każdym razie słuchacz nie dał po sobie poznać, że czegoś nie zrozumiał: podłożył dłonie pod głowę, przekręcił się bardziej w jego stronę, zmrużył oczy i skomentował ją dopiero i dokładnie wtedy, gdy pochopnie pomyślał, że dla niego nie jest tego warta. Zwyczajnie musiał to sobie przemyśleć. — Miewasz ciekawe sny i choć znamy się niecały dzień, to już po raz drugi mam okazję je interpretować — zauważył na wstępie, po czym mówił dalej: — Jak ulepiona z błota i gliny kula. Taka z głębokimi śladami paluchów. Tak bym powiedział — może dlatego, że bliżej mi do babrania się w ziemi, niż do garnków? A ciasto! — wykrzyknął, prychnął i uśmiechnął się błogo. — Ciasto... ta ja bym zjadł! Zwykły, najzwyklejszy placek z dzikimi jagodami! Albo jakiś inny, byle był słodki... Dawno nie jadłem... Reju też dawno nie jadł i gdyby znalazł się kto chętny z poczęstunkiem, to z pewnością by nie odmówił! Keja niepotrzebnie skoncentrował się na tym porównaniu; rozmarzył się i narobił sobie oraz komuś jeszcze apetytu. Jedno z nielicznych przyjemnych wspomnień nie przeszkodziło mu dostrzec, jak Reju łapczywie przełyka ślinę i czym prędzej odegnał wizję rozsądnym: „No dobra, nic nam teraz po tym. Dajmy temu spokój”. — U nas starzy ludzie powiadają — kontynuował — że śni nam się to, co już było, lub to, co dopiero będzie. Pomysł całkiem ciekawy musiał i im i jemu przyznać, lecz... — Przecież nigdy nie byłem i zdecydowanie nie będę kobietą — zaśmiał się z tej niedorzeczności. Keja przepędził dłonią jakiegoś pchającego mu się do ucha natrętnego owada i niewzruszenie wytłumaczył: — Nie musiałeś i nie musisz. Śniło ci się to, co już było, albo kiedyś będzie. Wydawałoby się, że jedynie powtórzył uprzednie słowa, jednakże Reju odniósł wrażenie, jakby czegoś w nich brakowało i jednocześnie było coś więcej. To było... całkiem dziwaczne i musiało tak samo proste, a prostej koncepcji wcale nie tak łatwo jest nietkniętej utorować sobie drogę poprzez lubiący komplikować oczywiste sprawy umysł. Umysł, który miał swoje nawyki i zalecał rozmyślać w kategorii... „ja”. Ja i pozostali. Zrozumiał. — Coś, co przydarzyło się komuś innemu! — Albo się przydarzy — uzupełnił Keja. — Jednakże wcale nie twierdzę, że taka jest prawda, ja wyłącznie przekazałem słowa starszych. Reszta to wyłącznie interpretacja lub... manipulacja? Bo może to był tylko zwyczajny sen? Wypowiedział to, co mógłby powiedzieć ktokolwiek i dlatego bez przekonania. Czy sen, dowolny sen, tak naprawdę mógł być zwyczajny? Przecież już samo to, że przychodził prawie co noc, czyniło go czymś niezwykłym! A taki przynoszący głębokie doznania, taki, który przychodził z Darami, pojawiał się najrzadziej. Raz na niektóre życie. Keja szybko to zrozumiał i nie chcąc przegapić możliwości, zaraz dopytał: — Jakie to uczucie kogoś mieć? Jak Salija Nalima? Reju, jeszcze całkiem niedawno nie pomyślałby, że wkrótce nadarzy mu się sposobność z kimś się nim podzielić. Z kimś po tej stronie, bo Ajelu był już po innej. Zresztą Ajelu już je znał. Podzieli się z równie godnym, jak on, tego człowiekiem, któremu czegoś zaufał i który zapamiętał, że ona miała na imię Salija, a on Nalim. Z kimś niezwyczajnie ich ciekawym. Może o to w tym śnie chodziło? O przekazanie dalej? Ale jak je wyrazić nic przy tym nie tracąc? — Takie, jakbyś niczego więcej już nie potrzebował... Odpowiedź wyszła nie z niego, ale przez niego i sam zdziwił się, ją słysząc. Temu, jak bardzo z nim rezonowała, jak bardzo była prawdziwa, a dla nowego przyjaciela chyba bolesna — Keja pobladł i zamknąwszy oczy, skulił się w trawie. Jakby dostał potężny cios prosto w brzuch. Być może dostał — odpowiedź, której wolał nie usłyszeć, ale skoro chciał wiedzieć, a innej nie miał... Taką będzie musiał przetrwać. Sam — nikt inny tego za niego nie zrobi. Reju podniósł głowę i zapatrzył się w obojętną, pozbawioną boleści przestrzeń ponad nim. Pomiędzy stare drzewa. We śnie też były drzewa i wyśpiewujące peany na cześć zachodzącego słońca ptaki — zupełnie jak teraz. Czyżby zachęcały go, żeby pomiędzy nie wkroczył? Poszedł dalej? „Chodź do nas”, „Dołącz do nas”? Tego chciały, czy... on tego chciał? Może jak pójdzie, to się przekona? Nie mogło być inaczej. Wstał i nieniepokojony przeszedł niepewnie te kilkanaście dzielących go od nich kroków. Wszyscy przytomni musieli pomyśleć, że idzie za potrzebą. Bo i za nią poszedł, tylko za inną niż pomyśleli. Wchodząc pod ich osłonę, nawet się nie obejrzał, przez co nie dostrzegł wpatrującego się w niego spod półprzymkniętych powiek Keji. W tej chwili wyłącznie on go rozumiał, chyba nawet lepiej niż on sam i dlatego nie miał zamiaru go zatrzymywać. Idź Reju, idź — pomyślał — Wiem, że jest w tobie tęsknota za swobodą. Za tym, żeby móc pójść dokąd nogi poniosą. Widziałem ją. Tam, ponad jeziorem. To ono ją obudziło i wydobyło. Idź, odnajdź swoje szczęście i wróć, odrobinę go i nam przynosząc. Tym, którzy są na nie gotowi. Szczęście to nasz naturalny stan istnienia — zapaskudzony tym, w czym teraz musimy żyć. Obskrob ten brud i wyrzuć go. I nie przejmuj się strażnikiem. Nie zwracaj na niego uwagi, gdy będziesz go słyszał próbującego namówić cię do powrotu. Gdy będzie złorzeczył i groził, potem prosił i próbował przekupić. W końcu zrozumie, że ma jeszcze kilku do upilnowania, kilku, którzy mogą pójść w twoje ślady. I zawróci, ale ty nie wracaj, póki nie znajdziesz szczęścia. Nie wracaj bez niego. *** Początkowo chciał się tylko przejść. Kawałeczek. Rozprostować nogi, odetchnąć głęboko leśnym powietrzem, rozejrzeć się, zobaczyć co będzie za następnym niewielkim wzniesieniem terenu, i za następnym i... nawet nie wiedział, dlaczego idzie tak powoli i ostrożnie. Nie chcąc złamać nawet najmniejszej z gęsto zaściełających podłoże częściowo zbutwiałych gałązek, nie chcąc zostawiać po sobie śladów — zupełnie jakby się skradał. Albo uciekał. Przystanął i wyprostował się — nasłuchując. Podszeptów myśli. Czyżby naprawdę to robił? A dokąd to można uciec na ich kuli wymieszanego z gliną błota? Uśmiechnął się smutno do tej nieporywającej nadmiarem entuzjazmu myśli. Można poruszać się wyłącznie po niezamieszkałych Dolinach — to fakt. Nieustannie naprzód! Przyroda go wyżywi i znajdzie sobie albo zbuduje schronienie przed deszczem i ciemną nocą — to był drugi fakt i o to się nie martwił. Problemem było coś innego: gdybyż tylko wiedział, które doliny są niezamieszkałe... Westchnął smutno. Nie, to nie mogło się udać, wszak całkiem niedawno doszedł do wniosku, że wszędzie jest tak samo, ponadto nie znając terenu, prędzej czy później natknie się na Nadzorców i to raczej prędzej — oni na niego. Przecież nie pozostawią go w spokoju. Są zawzięci i będą go szukać. Mają różne urządzenia i sposoby. Znajdą go. Może lepiej będzie, jak ich uprzedzi i wróci, nim ocknie się strażnik i nim zrobi się naprawdę ciemno... Tak będzie najrozsądniej. Przynajmniej teraz miał do kogo wrócić — pocieszył się przyjemną myślą. Choćby na trochę, nim ich rozdzielą. A może... Prawdziwi przyjaciele nie wyrastają jak młode drzewka w tym czy innym lesie — wszędzie gdzie spojrzysz i pozostało mieć nadzieję, że jadą w to samo miejsce. Nawet jeżeli mocno naciągana to i tak była to całkiem dobra perspektywa, dlatego na pożegnanie zobaczy tylko, co jest za tym nietypowym, prawie łysym wzgórzem i zaraz będzie zawracał. Tak postanowił i tego będzie się trzymał — choć wykonanie nie było wcale łatwe. Strome, osypujące się zbocze nie utwierdzało w sensowności własnych pomysłów, ale i tak się nie poddał. Pozostawiając za sobą podłużne bruzdy i kupki piasku, w końcu dotarł na sam szczyt i... zamarł, balansując na jego krawędzi. Za nią była nagroda. Za jego trud. W oddali, w niewielkiej kotlinie stał On. Duży, trzypiętrowy, wymurowany z czerwonej cegły On. Dom. Z niepotrzebnymi już, bo nie było ich komu otwierać, odrzuconymi na zewnątrz szkieletami okien i drzwiami. Zapadniętym do środka pod własnym ciężarem dachem i... rozpadającym się drewnianym tarasem. Natura dawno temu przejęła nad nim pieczę i otoczyła żywym ogrodzeniem, w pustych otworach zasadzając pnące rośliny, lecz nadal można było rozpoznać w nim dzieło rąk człowieka. Takie, jakich we współczesnych dolinach już nie budowano, nawet dla Nadzorców. Wiedział o tym, bo raz ich odwiedził. Podniecony znaleziskiem obejrzał się przez ramię — tak bardzo chciał się nim z kimś podzielić, ale tego kogoś niestety tu nie było. Jednak nie obrócił się na marne — odkrył, że od dawna nie szedł sam. Krok w krok szła za nim ciemność, a teraz stała tuż u stóp wzgórza, jakby czekając na jego kolejny ruch. Cóż, czy tego chciała, czy nie i tak mocno zawęziła jego wybór — nie mógł wrócić tą samą drogą, bo nie potrafił jej odnaleźć. Tego nie przewidział, choć powinien i teraz mógł jedynie pomyśleć — Stało się, trudno... — Witaj — szepnął, na powrót odwracając się do samotnika — Długo na mnie czekałeś. Nie mówił głośno, bo nie chciał go wystraszyć dawno nie słyszaną, ludzką mową. **** — Czyścioszek z ciebie — pochwalił go, gładząc obłą, wygładzoną miotanym wiatrem deszczem ścianę. Nie zareagował dreszczem zadowolenia, jak podobno czasami robią to obłaskawione domowe zwierzątka, bo... dopiero zaczął go obłaskawiać. Nie mając śmiałości wkroczyć do niego tak bez pardonu, krążył wokół, zaglądając przez pozbawione nawet resztek okien otwory i nie mógł nadziwić się panującemu wewnątrz porządkowi. Zupełnie jakby gospodarze opuścili go całkiem niedawno, nie wiedzieć czemu wyjmując przedtem okna. Oraz wszystkie z trojga drzwi — przez nie również zajrzał. Czyżby zwierzęta, tak jak on sam, krępowały się wejść do środka? Co prawda on, jak już się ośmieli, nie wejdzie tam, aby coś po sobie zostawić, ale on był człowiekiem. Jemu nie wypadało. Za to flora miała zdecydowanie mniej taktu: osiedliła się wszędzie tam, gdzie wiatr nawiał odrobinę ziemi i podrzucił ziarnko, a bardziej niż dziurawy dach poił oseska deszczem. — Jak na środek lasu i nie wiadomo ile lat opuszczenia, to i tak jest bardzo czysto — pokręcił ze zdumieniem głową. Przynajmniej tak uważał, bo pewności mógł nie mieć — wszak nie był ekspertem od porzuconych dawno temu i na dokładkę w środku lasu domów. Oparł się łokciami o wąski, kamienny, zewnętrzny parapet i zajrzał głębiej do środka. Pod przeciwległą ścianą, zaraz obok pozbawionego jednej nogi niewielkiego stolika stała rama metalowego łóżka. Taka, o jakiej do tej pory mógł tylko pomarzyć: z drobną, oczekującą, aby na niej położyć grubaśny materac stalową siatką. Nie wypróbować go, nawet bez choćby najcieńszego siennika byłoby czymś gorszym od zaniechania — straconą okazją. I gdy z okrzykiem „Tylko nigdzie nie odchodź, już do ciebie idę!” wybijał się mocno z ziemi, jednocześnie, chwyciwszy za wewnętrzne krawędzie otworu, wciągając górną połowę ciała do środka, prawie równo z tym odpowiedziało mu echo: „Już po ciebie idę!”. Musiał przyznać, że ze wszech miar nietypowo: po pierwsze — nie z tej strony co trzeba, po drugie — ze zbyt krótkim opóźnieniem, po trzecie — niezupełnie tym samym i po ostatnie — całkiem innym głosem. Gdy zrozumiał, że to prawie zapomniana rzeczywistość wysłała po niego swojego posłańca, opadł z sił i klapnął ciężko na ziemię. To na pewno był moment, w którym zabolało go siedzenie, lecz czy również ten, w którym powinien odpowiedzieć na zawołanie? To nic, że nieco się oddalił i zamarudził, to nic, że strażnik będzie na niego zły — przecież kiedyś mu przejdzie. Nie po raz pierwszy i nie jemu pierwszemu... On miał latarkę, teraz widział jej błyski, a dzięki niej bez problemu trafią do wagonu. Zapewne do tego drugiego, sprawnego. Podczepią do niego ten, którym jechali i... — O czym ty myślisz — szepnął autentycznie na siebie oburzony. Tak cicho, że sam ledwie co usłyszał. — Wtedy na pewno nie zobaczysz, co jeszcze pozostawili dawni mieszkańcy. Uświadomił się już nieco głośniej, niż poprzednio zbeształ i nagle wydało mu się to bardzo ważne. Wręcz najważniejsze na świecie — tak ważne, że nie mógłby bez tego dalej żyć! Dom nie był najlepszą kryjówką, raczej pułapką z ledwie kilkoma wyjściami i pierwszym miejscem, do którego zawita jego prześladowca. Zastanawiając się nad korzystniejszą opcją, rozejrzał się gorączkowo wokół siebie — wszędzie napotykając wyłącznie ścianę ciemności. Jeżeli znaleźć w niej sekretne przejście, to w sumie owa ściana nie była taka zła. — Reju! — ryknął dziko rozgniewany strażnik. — Dzięki! — zachichotał w odpowiedzi, teraz zupełnie nie krępując się jego bliskością. — Dzięki za wskazanie kierunku! Będę wiedział, w którą stronę nie uciekać! ***** To nie było rozsądne. Żadną miarą. Strażnik już sobie poszedł i nie powinien do niego powracać, bo to będzie pierwsze miejsce, w którym posiłki, które zawezwie, będą go szukały, ale... nie potrafił od niego odejść. Ilekroć wszedł pomiędzy drzewa, tyle samo razy zawracał, zupełnie jakby dom zapuścił w jego duszy korzenie i to one przytrzymywały go i pozwalały oddalić się jedynie na ich ograniczoną długość. Nawet strażnik nie wyszedł poza jego najbliższe okolice — najpierw zajrzał do środka, potem krążył wokół niego, pokrzykując i nasłuchując odpowiedzi, a on, skryty w ciemności, zupełnie w niej niewidzialny, przez cały czas stał zaraz obok. Zaciskając zęby i zakrywając usta dłonią — po to, żeby nie roześmiać się głośno z jego przeplatanych obietnicami i prośbami pogróżek. Czegóż to w nich nie było! Od dobrego żarcia zaczynając, poprzez mało zachęcające porachowanie wszystkich kości, na kobietach i spotkaniu z Panami kończąc. Panami! Też wymyślił! Oni w ogóle go nie przekonywali, bo któż ich widział!? Nawet stary Ajelu nie miał takiego szczęścia, czy też nieszczęścia. Czasami myślał, że Nadzorcy po prostu sobie ich wymyślili i chyba tylko po to, aby mieć na nich dodatkowy straszak. „Zobaczysz, że oddamy cię Panu, a wtedy...” nie wiadomo co, bo nigdy nie kończyli. Akurat! Dziś też któryś z nich miał po niego przylecieć i co? Pojechał koleją... — Wiem, że mnie słyszysz i wiedz, że nie chce mi się z tobą dalej użerać. Choć dostanę za to opierdol — zostawię to innym, niech będzie moja strata. Przylecą po ciebie Panowie, a wtedy... Chuj ci w dupę! Właśnie takim uroczym akcentem zakończył. I koniecznie Panami! Strażnik pożegnał się, jak umiał i jak na niego przystało, a on o mało co nie zdradził się wtedy parsknięciem — szczególnie to ostatnie go rozbawiło. „Chuj ci w dupę” jak przylecą Panowie, czy tak... ogólnie? No cóż, mierna wyobraźnia strażnika nie pozwalała mu nazbyt oddalić się od dolnych części ciała i miał nadzieję, że nie była to następna obietnica — o strażnikach też krążyły przeróżne plotki. A jak już sobie nareszcie poszedł... zawrócił do domu. Tak się w nim czuł — w końcu jak u siebie w domu. Jakby powrócił do niego po wielu latach rozłąki. Szedł powoli po trzeszczącej podłodze, rękoma wymacując absolutną ciemność, stopami stale potykając się o podstawiane wprost pod nogi sprzęty i nie narzekał na to — nie było do kogo i po co. A skoro on nie widział takiej potrzeby, zrobiły to za niego niemiłosiernie poskrzypujące przy każdym stąpnięciu drewniane schody. Gdy wspinał się po nich ostrożnie, krzyczały zupełnie tak, jakby ten dom był nadal żywy i wniebogłosy oskarżał wszystkich, którzy sprawili cierpienie jego mieszkańcom. A gdy i skargi ustały, pośród tego całego mnóstwa ciemnych kątów, gdzieś wysoko ponad ziemią, znalazł dla siebie miejsce. Najpierw jego stopy, a następnie dłonie wymacały, miękki, rozpadający się fotel, w którym mógł się skulić i nareszcie odpocząć. Lato 2019 LAS Jedno ze spojrzeń na Wszechświat. Także fragment powieści Wejo i… jeszcze jeden sen Reju. W Lesie się urodził, w Lesie mieszkał i w nim umrze. Innej możliwości nie było, bo i nic oprócz niego nie było — był tylko Las, a Las był Życiem. Las karmił i poił, pozwalał wewnątrz siebie się przemieszczać i sobą oddychać. Pozwalał być częścią siebie i do tego momentu, choć był zaledwie małym dzieckiem, któremu co najwyżej mogło się tak wydawać, myślał, że nie ma on przed nim tajemnic. - Dziadku, kim On jest? — zapytał trwożnie, ujęty jego majestatem. Las nie był czymś, oni nie byli czymś i drzewa nie były czymś. Kamienie były, Las nie był. Las był kimś. Las był życiem i nie mógł być czymś — tak mówił dziadek, który zabrał go na tę daleką wyprawę, co oznaczało, że tak było i choć trochę bolały go już nogi, zobaczenie tego kogoś całkowicie mu to wynagrodziło. Wyższe od wszystkich, jakie do tej pory widział, porośnięte młodymi, niebieskozielonymi igłami drzewa wyraźnie wyznaczały jakąś granicę. Nawet dla niego oczywistym było, o czym, pomiędzy ich konarami, szumiał łagodny wiatr: Jeżeli nie wiesz, po co tutaj jesteś, to dalej nie idź. Nie wchodź tu, gdzie białe jak mleko matki słońce tak całkiem zwyczajnie prześwieca przez snujące się wskroś i wokół mnie opary mgieł. On nie wiedział i dlatego nie miał takiego zamiaru; nawet dziadek z takim się nie nosił. - On jest miejscem, które chciałem ci pokazać — odparł. - Chciałem ci go pokazać. Niestety, nic z tego nie zrozumiał, a przecież widział go i tak bardzo chciał wiedzieć kogo! -Kim jest miejsce? — zaczął dopytywać. — Dlaczego miałem go zobaczyć? - On jest miejscem, gdzie żyją ci, którzy Opowiadają Wszechświat, a dopóki go opowiadają, dopóty on istnieje. Dlatego pod żadnym pozorem nie wolno im przeszkadzać, wejść do nich można wyłącznie na ich zaproszenie. Dla tej wiedzy ciebie do niego przyprowadziłem. Tak jak mnie onegdaj mój dziadek i tak jak w przyszłości zrobisz ty, gdy sam będziesz dziadkiem. Musisz to zapamiętać. Cały wszechświat?! Słońce, drzewa, wzgórza, rzeki, jeziora i oni sami istnieli wyłącznie dlatego, że Oni o nich Opowiadali? Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby właśnie Opowiadali o nim, a on by im w tym przeszkodził. Teraz kiedy o tym wiedział, z pewnością nigdy o tym nie zapomni. I nie przeszkodzi. - Wszystkie słońca, wszystkie drzewa, wszystkie wzgórza, rzeki i jeziora. I wszystkich nas — dodał dziadek. — Patrząc przed siebie, w tył, w bok, czy też w dół i w górę, jak i na siebie nawzajem — spoglądamy we wszechświat. Widzimy go takim, jakim jest — całym, lecz takim go nie dostrzegamy. Wszechświat jest również tym, czego nie dostrzegamy. - Dlaczego go takim nie dostrzegamy? — zapytał. - Bo... jego resztę zasłaniają nam drzewa! — zaśmiał się dziadek. Wiedział, że jego pytania mogą ciągnąć się bez końca i zbył go żartem, ale... tak do końca żartem on nie był. Będzie musiał się nad tym zastanowić, a tymczasem... oczywiście miał jeszcze jedno pytanie: - Czy ci, którzy Opowiadają, wyglądają tak jak my? - Wyglądają jak ci, o których Opowiadają. Jak ci, o których Opowiadają? To nasuwało odpowiedź, że mogą wyglądać, jak zechcą. Albo jak akurat muszą czy potrzebują. A jak Opowiadają o sobie, to jak wyglądają? To było bardzo dobre pytanie i zaraz wymyślił kolejne: Kto Opowiedział o nich? Jednak żadnego z nich nie zadał... Lato 2019 TREL Poniżej przedstawiam Wam jeden z rozdziałów (chyba) cierpliwie czekającej w kolejce na dokończenie powieści. Pamiętajcie — Nic nie jest takim, jakim się wydaje, tylko takim, jakim jest. Howgh! Połączenie łagodnego kołysania i niebieskiej, migotliwej poświaty z bezgłośnie tańczącymi do rytmu podwodnych prądów, lekko prześwitującymi w świetle pędów światłorośli, podłużnymi, zielonymi wodorostami tworzyło wybitnie uspokajającą mieszankę. Ona dopomogła mi szybko zapaść w medytację a z niej... wybudził mnie lekki kuksaniec. No cóż, szykowałem się do czego innego, a wyszedł z tego sen bez sennych marzeń. Co do łokcia na moich wrażliwych żebrach — na pewno nie był mój i jak to dowolny ludzki łokieć — raczej twardy. - Och rzesz… — stęknąłem. - Czym sobie na to zasłużyłem? Czyżbym chrapał? No i kiedy zdążyłaś się do mnie przyłączyć? Jakoś sobie tego nie przypominam — spojrzałem na nią podejrzliwie i stanowczo zażądałem: - Natychmiast przyznaj się, że chciałaś wykorzystać moją nieprzytomność! Rosita zachichotała tak samo dziewczęco, jak wtedy, gdy się poznawaliśmy. To było tak dawno temu, a ona nadal potrafiła być dokładnie taka, jak wtedy. I nawet wyglądałaby dokładnie tak, jak wtedy — gdyby niedawno nie skróciła włosów o połowę. Te na jej nodze, którą gołą zarzuciła na mnie, przekręcając się na miękkim materacu, właśnie zaczęły odrastać, niemiłosiernie łaskocząc moją goliznę. - Nie możesz pamiętać, bo już spałeś, tym razem nie chrapałeś i... mogę się przyznać wyłącznie do tego, że chciałam się do ciebie przytulić — szepnęła mi wprost do ucha. - No, ale skoro już wspomniałeś o wykorzystywaniu... to dla ciebie mogę zmienić zdanie — zachichotała ponownie, przyciągając mnie zarzuconą nogą, po czym ugryzła lekko to samo, do którego dopiero co mi szeptała ucho. W jednej chwili odeszły mnie pomysły typu przekręcenia się na drugi bok. Mnie kołysanie usypiało, ją najwyraźniej pobudzało. - Ale to... raczej na później — niespodziewanie wylała na mnie wiadro zimnej wody. - Teraz ktoś się do nas dobija. No proszę, czyli naprawdę posądziłem ją zupełnie bezpodstawnie! Rosita nie chciała wykorzystać mojej nieprzytomności, ona... chciała skorzystać z mojej przytomności. To dla niej mnie obudziła — po prostu nie chciało jej się wstawać i witać gości! Jak to miło, że potrafiła nie myśleć wyłącznie o sobie! - A ja, jak rozumiem, mam się dowiedzieć kto i czego chce. Obiecanki macanki, a głupiemu... trzeba iść do drzwi! - skrzywiłem się i zaśmiałem ponuro, wstając. - Wiedz, że to sobie zapamiętam oraz że pójdę, ale zanim to zrobię, powiedz mi przynajmniej, k o c h a n i e, czy to nadal wieczór, czy już poranek? W świecie, w którym słońce operowało przez pośredników oraz stosunkowo nieduże otwory, niełatwo nam było określić porę dnia, a na rano mieliśmy zaplanowane kolejne spotkanie i jeżeli zaspaliśmy, to mogli kogoś do nas posłać. Żeby nam uprzejmie o nim przypomniał. Miejscowi, ponad zdalne połączenie bardziej cenili sobie bezpośredni kontakt. No i zawsze byli uprzejmi. W taki nienarzucający się sposób, który bardzo mi odpowiadał. - Spokojnie, spałeś tylko godzinę i nie mów do mnie k o c h a n i e — pogroziła mi palcem. - Mów do mnie: kochanie... Własną wersję wypowiedziała tak namiętnym, połączonym z powłóczystym spojrzeniem głosem, że aż zmiękły mi kolana a ciarki poczułem nawet w najmniejszym palcu u nogi. - Spójrz, do czego mnie doprowadziłaś, kobieto! - jęknąłem, czując, że dla odmiany coś mi twardnieje. - Jak ja teraz pójdę? Chyba że... może jednak się namyślisz? Nie masz ochoty przegoni... to znaczy — przywitać natręta? Słyszałem, że autochtoni wielce sobie cenią twoje mądre towarzystwo. Rosita, niestety, nie dała się podejść, a propozycję zagrania w papier nożyce kamień skwitowała, pokazując mi wystający z kamienia czubek nożyczek, czyli nadal popularną figę, po czym wskazała dłonią na moje porzucone nieopodal lniane spodnie. - Spojrzałam i wiesz, jak na spodenki założysz jeszcze portki, to nikt niczego nie zauważy. Oczywiście wolałabym, żebyś t e r a z nigdzie nie odchodził, ale skoro ktoś musi... to trudno. Ja do spodni musiałabym założyć jeszcze bluzkę — dodała po chwili. Co miało tłumaczyć całe jej zachowanie, czyli oznaczać, że w żadnym wypadku nie jest leniwa, lecz podobnie do mnie — praktyczna. A kolejnym, m o i m praktycznym posunięciem będzie... gościa od razu pożegnać. Czas ucieka — żona czeka! - Dla mnie możesz cały czas chodzić w samych majtkach — mruknąłem pod nosem, wciągając spodnie. - Poza tym, jak powinnaś już wiedzieć, nasza nagość nie robi na nich najmniejszego wrażenia. Przecież sami nigdy się nie ubierają, a na domiar tego fizycznie i mentalnie są zbyt od nas odmienni. - W takim razie — w czym masz problem — ponownie, tym razem wymownie spojrzała na moje dolne partie ciała. - Sam sobie przeczysz... ale mniejsza z tym — machnęła lekceważąco dłonią i rozkosznie się przeciągnęła. - Dla ciebie mogłabym nawet bez majtek, byleby było wystarczająco ciepło i bez świadków. Nawet takich, którym w ogóle to nie przeszkadza. Wracaj szybko. - Nie musisz mi tego mówić — zaśmiałem się. Naturalnie miała rację — z tym całym przeczeniem własnym słowom, ale i tak wolałem pójść do śluzy ubranym. Choćby i w same, beżowoszare, płócienne spodnie. Nasze tymczasowe lokum było czymś na kształt przeźroczystego od środka i matowego z zewnątrz, zanurzonego w wodzie, wielkiego, wypełnionego zdatną do oddychania mieszanką gazów bąbla. Śluza przy nim wyglądała jak przyklejona do niego jego miniaturka — zupełnie jakby nasz, przytwierdzony do odległego dna grubą, jak moje dwie nogi razem wzięte łodygą bąbel zaczął pączkować, a przy tym pączku właśnie pojawiła się akuszerka. Lub akuszer. Co do istot obojnaczych ciężko mi było się zdecydować, jak mam o nich myśleć. Niełatwo również było nam nazywać ich po imieniu. Nie dlatego, że nie były one możliwe do wymówienia przez ziemskiego człowieka — przyczyna była inna, prosta i prozaiczna: nie potrafiliśmy dostrzec ich indywidualnych cech. Nawet po dwunastu dniach z nimi obcowania, tak dla mnie, jak i dla Rosity, wszyscy wyglądali tak samo. Tak samo wysokie i szczupłe, pokryte połyskliwą, mieniącą się srebrem i granatem skórą sylwetki z ledwie widoczną oznaką cechy płci. A widoczną wyłącznie dlatego, że ubrań oczywiście nie nosili. Do tego jedna w drugą z wydłużonymi czaszkami zwieńczonymi o ton ciemniejszym, kostnym grzebieniem na samym jej środku oraz umieszczonymi cokolwiek po bokach głowy krągłymi, złocistymi oczami. Nie zapominając o rozmieszczonych po obu stronach krótkiej szyi skrzelach oraz błonach pławnych pomiędzy palcami wszystkich czterech czteropalczastych kończyn. Także pod pachami. Jeden z nich, delikatnie poruszając dolnymi kończynami, unosił się po drugiej stronie biologicznej przesłony, która w tym miejscu, dla wygody rozmówców, była przejrzysta po obu stronach. Na przywitanie zwyczajowo wyrzucił przed siebie dłoń z szeroko rozstawionymi palcami, drugą włączając umieszczony w okolicach ludzkiego gardła translatujący komunikator. - Witaj Przyjacielu Diego! — zadudnił po hiszpańsku jego wewnętrzny odpowiednik. - Jestem Ailil, posłaniec. Wybacz, że przeszkadzam w odpoczynku — wykonał gest bardzo podobny do czynionego na ciele chrześcijańskiego krzyża, co zapewne miało wyrażać skruchę lub zakłopotanie. Trelanie mieli gest na każdą okazję. - Usprawiedliwia mnie jedynie to, że przywiodła mnie do Was ważna sprawa — niedawno ktoś poprosił o pilne z Wami spotkanie. Odruchowo spojrzałem na przejrzystą, niemal jedwabistą w dotyku podłogę i położone głęboko pod nią, czyli pod nami, rozświetlone bioluminescencją podwodne miasto. Czy też raczej coś, co my zwykliśmy określać miastem wyłącznie ze względu na skoncentrowanie w jednym miejscu wielu... powiedzmy, że istot. Osobiście, to lokalne zagęszczenie trelan i ich budowli, nazywałem Chaosem — niedawno z niego wróciliśmy. Ailil dostrzegł moje spojrzenie i nawet je prawidłowo zinterpretował. - Nie w Kręgu — zaprzeczył. Właśnie tak nazywali je oni. Wszystkie, jakie wybudowali, nawet jeżeli nie były one weń wpisane. - Ponad światem — wskazał dłonią ku miejscu, gdzie według niego on się kończył. Pod podziurawionym licznymi otworami sklepieniem, z których to otworów wnikała pod nie odrobina słonecznego światła, również poprzez spływające z nich światłorośle. Z jego drugiej strony, gdzie zaczynał się ten dla nas, bo tylko ponad ich mogliśmy poruszać się swobodnie i bez pomocy, wyglądały one jak porośnięte na brzegach wielkimi, jak znane nam drzewa, bladożółtymi kwiatami jeziora. Jeżeli ktoś tam na nas czekał, to musiał być kimś bardzo podobnym do nas. Czyli na pewno nie stąd. - Wywodzi się z odległej wody — potwierdził moje podejrzenia posłaniec. - Przedstawił się może jakoś? Ailil przytaknął po swojemu — zaciskając prawą dłoń w pięść, powiedział, że i owszem, jako Eliot. - Eliot? - zdumiałem się. Jeżeli to ten sam Eliot, o którym pomyślałem, to... prędzej spodziewałbym się powrotu tych, którzy dawno temu opuścili Ziemię. Ailila nie warto było pytać, czy przybysz wyglądał jak ciemnoniebieskoskóry olbrzym — trelanie widzieli w zupełnie innym spektrum barw i dla nich mógł wyglądać jak brązowoskóry kolos, czy też jakoś jeszcze inaczej. To jednak musiał być on, no bo jakiego innego Eliota, spośród tych, których dane mi było poznać, stać było na przybycie niezapowiedzianym? Ciekaw byłem, co takiego mogło go do nas sprowadzać. - Jeżeli chcecie się z nim spotkać, to służymy pomocą. Możemy zapewnić wam pojazd z eskortą, możliwe jest również wynurzenie się na zewnątrz razem z całą sferą. Trasa została już wprowadzona, wystarczy dotknąć największej ikony na wyświetlaczu. Spojrzałem w bok na niewielki, ścienny interfejs, na którym pojawiła się nowa, dwa razy większa od sąsiednich ikona i szeroko się uśmiechnąłem. Czy wspominałem już, że podobała mi się ich nienachalna uprzejmość? Nawet coraz bardziej. Całą sferą jeszcze nie mieliśmy sposobności się wynurzać. To może być wcale ciekawe nowe doświadczenie. - Jak najbardziej chcemy i myślę, że skorzystamy z tej drugiej opcji. Eliot, jeśli to t e n Eliot, jest naszym starym przyjaciel. Dziękuję, że nam o nim powiedziałeś. Jeżeli to wszystko, to życzę miłego dnia. Być może tylko tak mi się zdawało, bo co ja tam wiedziałem o ich mowie ciała, ale trelanin spojrzał na mnie, jakbym właśnie powiedział coś niezmiernie dziwnego. Zważając na to, że nigdy nie mogłem być do końca pewny poprawności automatycznego tłumaczenia, coś w tym mogło być. I cokolwiek by tak naprawdę nie było, Ailil udzielił nie reprymendy, a wyłącznie krótkiej instrukcji na powrót (dotknąć ikony ponownie — kto by pomyślał!), w geście pożegnania wyrzucił przed siebie dłoń i po chwili zostało po nim ledwie kilka bąbelków powietrza. Jego zadanie zostało wykonane. Uprzejmi, a do tego konkretni i znikający jak błyskawica. W każdym razie jakiś podwodny jej odpowiednik. - Kochanie! — krzyknąłem w głąb bąbla. - Mam złą wiadomość! Właściwie — mimo wszystko uśmiechnąłem się pod nosem — dla ciebie dwie. Po pierwsze — nici z przytulania, a po drugie — jednak będziesz musiała się ubrać. Zakładaj spodnie i bluzkę — płyniemy z wizytą! * - Kiedy to ostatnio go widzieliśmy? — Rosita była równie zaintrygowana i uradowana jak ja. Nawet przeszła jej ochota na... to, czym mieliśmy się zająć, a ja miałem nadzieję, że wkrótce powróci. - I co go do nas sprowadza? - Jakieś dwa lata temu gdzieś w środkowej Europie — przypomniałem jej. Na drugą część pytania odpowiedziałem wzruszeniem ramion. Ja również tego byłem i nadal pozostawałem ciekaw, a retoryczne pytania są po to, żeby takimi pozostały. Jednak pewną koncepcję miałem. - Jak go znam, to pewnie znowu chce nas w coś wmanewrować! — zaśmiałem się głośno. Rosita spojrzała na mnie z ukosa i z podejrzanie miłym uśmiechem, odparła: - No patrz, a ja głupia pomyślałam, że chce mi złożyć urodzinowe życzenia... Przysięgam, że... nagle przestało mi być do śmiechu. Na świecie mogło zmienić się niemal wszystko. Właściwie, to przez dziesiątki lat tak się stało. Niemal nic już nie pozostało takim jak za mojego dzieciństwa. Na przykład nikt nie kupował biletu, żeby polecieć do Meksyku, Indii czy innej Ugandy i zwalczać tam biedę, głód, czy też domagać się sprawiedliwości lub czyjejś wolności. Jako że od dawna nie było już pieniędzy, co razem z bankami, korporacjami, kartelami, przestępcami, głodem, niesprawiedliwością i ubóstwem zlikwidowało potrzebę kupowania czegokolwiek, transport powietrzny ustąpił przed natychmiastową translokacją, a wraz ze zjednoczeniem ludzkości państwa, rządy i modne ideologie stały się zbędne — ostatecznie nie było kogo, od czego wyzwalać. Zniknęła wszelka bieda, zbrodnia i głupota... oprócz tej największej — zapomnieć o urodzinach swojej kobiety. Dzisiejszych. To dlatego tak bardzo chciała się... poprzytulać! - Co kolega tak nagle mocno zbladł? — udała zdziwienie. Jasne — dobij mnie! Nawet nie próbowałem tłumaczyć się tym, że po Przejściu wszyscy tak jakby urodziliśmy się na nowo. Więc wszyscy mamy urodziny jednego dnia, czyli dokładnie... nie dziś. - Och, kochanie... - uderzyłem w skruchę, objąłem ją i mocno przytuliłem. - Naprawdę nie wiem, jak mogłem o nich zapomnieć. Nic mnie nie usprawiedliwia. - Ja też nie wiem, ale zrozumiałabym, jeżeli tubylki byłyby choć trochę ładniejsze... — odparła w moje ramię. Trochę zmiękła, ale nadal udawała zagniewaną. - Tutaj nawet nie ma tubylek — zauważyłem wprost w jej skrywające ucho włosy, kończąc gorącym pocałunkiem, który potrafiłby stopić wszelkie lody i takimi samymi życzeniami: - Wszystkiego Najlepszego! Które to już będą? - No, no! Nie przeginaj! — zaśmiała się perliście, odchylając do tyłu głowę. Żeby móc spojrzeć mi prosto w oczy. - Przecież doskonale wiesz, że... kolejne dziewiętnaste. Faktycznie, jak co roku, począwszy od roku naszego ślubu. - W takim razie, w dniu twoich kolejnych dziewiętnastych urodzin, po raz kolejny możesz podziwiać kolejne nieziemskie widoki — zatoczyłem dłonią szeroki łuk. Trel, ze wszystkiego, co było mi znane, najbardziej przypominał mi akwarium. Takie w kształcie kuli z nie wiedzieć czemu wieloma otworami, przez które woda czegoś nie chciała wyciekać. W środku podzielone na niezliczone, połączone tunelami bezkresne komory, tak całkiem na zewnątrz otulone znośną atmosferą, nieco niżej zaś porośnięte kilkudziesięcioma gatunkami mchów w tylu samo odcieniach niebieskiego i błękitu, które tworzyły na twardym, niemal płaskim podłożu, abstrakcyjny, aksamitny kobierzec. Nawet jeżeli nie było na nim istot, które to podłoże mogłoby zranić. W wodnych zwierciadłach przeglądały się tylko zielonkawe niebo, nieliczne chmury, słońce oraz wyłapujące jego promienie gigantyczne drzewo-kwiaty, które przekazywały je dalej podwodnemu światu. Zwisające wokół nas świecące nici, pomiędzy które właśnie wpłynęliśmy, były tymi przekaźnikami. Powiedzmy, że ich półprzeźroczystymi, z pojedynczymi, grubymi włóknami żółtawego światła wewnątrz, korzeniami, czerpiącymi z wodnego świata wszystko, czego potrzebowały, w zamian wnoszące weń nieco zewnętrznego blasku. Wraz z jego ciepłem. Wokół nich wytworzył się cały ekosystem, który wraz z położonymi głębiej, stanowił przeciwwagę dla bliższego naszym powłokom, zewnętrznego. Taką absolutnie nie do przeważenia. Marne kilkadziesiąt widzialnych gołym okiem form życia kontra niepoliczone — nie było na to najmniejszej szansy. A jeżeli mówiłem niepoliczone, to dokładnie to miałem na myśli — nawet trelanie nie wiedzieli kto lub co zamieszkuje najgłębsze rejony ich sfery życia. W odróżnieniu od powierzchni, która od dawna nie miała przed nimi żadnych tajemnic. - Już się ich trochę napodziwiałam — odpowiedziała cicho, nadal we mnie wtulona. - Jednak nie przestają mnie zachwycać. Wszechświat nie przestaje mnie zachwycać... — zakończyła głębokim westchnięciem. Mnie też nie przestawały zachwycać: i wszechświat i ona. Gdy pogodzeni, namiętnie się całując, przebiliśmy się przez cienką, wierzchnią warstwę zielono-błękitnej, stykającej się ze słońcem wody i pochyliły się ku nam przygięte mocnym podmuchem wiatru żółte kielichy mega kwiatów — zachwycała mnie nadal. Przytuleni podpłynęliśmy do brzegu i razem, trzymając się za ręce, wyszliśmy nań po utworzonym z części śluzy trapie. - Tutaj jestem moje gołąbeczki! — dobiegło nas, gdzieś spoza grubych jak pnie starych drzew, ciemnozielonych, gładkich łodyg, znajome wołanie. Jako że z pewnością nie mógł nas zobaczyć, o naszym przybyciu musiała go powiadomić nasza sfera. Trelanie nigdy nie robili niczego na pół gwizdka. Ustaliliśmy kierunek i poszliśmy za głosem. Po przedarciu się przez kilka linii kwiatów wyszliśmy na otwartą przestrzeń, na której... trudno byłoby go nie dostrzec. Cóż, dopiero gdy go zobaczyłem, zrozumiałem, dlaczego to nie on przyszedł do nas. Co nie dawało spokoju pewnej wyjątkowo dociekliwej części mojego umysłu, której potrzeba wiedzy w końcu została zaspokojona. Okazało się, że... czegóż to nie robi się dla dobrego wejścia! Eliot bez wątpienia takiego chciał i przyznaję, że wyszło mu to całkiem nieźle. Na takim skromnym, wychowanym na minionej antykulturze, ziemianinie jak ja, otoczenie sprawiało wrażenie, jakbym znajdował się w filmowym studio. Takim z lat sześćdziesiątych lub pięćdziesiątych, w którym kręcono tani film science fiction o życiu na innej planecie. Pokrywające podłogę niebieskie, kędzierzawe porosty, monstrualne kwiaty, przy których wyglądałeś i czułeś się jak liliput, żadnych bzyczących owadów, czy przemykających po zielonkawym niebie ptaków i szurających pomiędzy nogami żyjątek — wszystko razem wzięte było mocno surrealistyczne. Całości dopełniał, wisienką na torcie był... siedzący pośród tego na wielkim, białym, wyściełanym amarantowym atłasem zdobnym krześle, jakby jakiś zwariowany reżyser, nasz przyjaciel Eliot. - Ha! — parsknąłem głośno. - Niechże zgadnę! Ludwik XIV, wersja dla olbrzymów? - Raczej XIII — oceniła Rosita, z trudem powstrzymując się od śmiechu. Eliot machnął lekceważąco dłonią: - A kto by tam ich liczył! Tych wszystkich Ludwików! Uznałem, że to po prostu przedmiot, godny naszej solenizantki — wyznał, po czym wstał i z ręką na sercu wydeklamował: - Rosito, życzę ci wszystkiego najlepszego w dniu... twoich dziewiętnastych urodzin! Kwiatów nie przyniosłem, bo były już na miejscu. Co prawda nie tak piękne, jak ty, ale większych próżno szukać! Skłonił się przed nią, jak nie przymierzając przed jakąś starożytną królową — niemal do samej ziemi, pocałował w dłoń i ustąpił miejsca. Rosita, nawet bez tego całego królewskiego złota, promieniała jak ona, a nad nim to już się wręcz rozpłynęła. - Zostaniesz moim nowym mężem — powiadomiła go, aby następnie mnie, że zaraz po tym, jak się ze mną rozwiedzie. Eliot natychmiast wszystkiego się domyślił. - Oj, niedobry Diego! — pogroził mi palcem. - Czyżby ktoś tutaj zapomniał o czyichś urodzinach? Sądzę, że jeżeli nadal potrafiłbym kogoś znienawidzić, on byłby tym pierwszym. Tylko niech robi tak dalej. Eliot spojrzał w moje spochmurniałe oczy i... tylko się zaśmiał. Rosita zaś spojrzała na nas obu — jak na szaleńców i przypomniała, że przecież żartowała. - Nie wygłupiajcie się chłopaki, a ty kochanie chodź do mnie — przywołała mnie przymilnym głosem i gestem. — Bardzo chętnie podzielę się z tobą swoim tronem. Powinien być taki jak nasze królestwo — wystarczająco duży dla nas obojga. Okazało się, że jednak nie było i skończyło się na tym, że usiadła mi na kolanach. Czyli, że dobrze się skończyło. - Znajdź sobie w końcu jakąś miłą olbrzymkę i przestań mi robić za konkurencję — mrugnąłem porozumiewawczo do Eliota, który na taką propozycję tylko szeroko się uśmiechnął. Jego lud do takich spraw podchodził dosyć beztrosko. - A ten twój Kraken — zmieniłem temat — też gdzieś się tu kręci? Wskazałem na niebo. - Kraken? - Eliot nie posiadał się ze zdumienia, które, z chwilą, gdy połapał się, o co tak naprawdę pytałem, zamieniło się w rozbawienie. - A to dobre! — parsknął i pokręcił głową. - To już nie ośmiornica, kalmar lub smok? - Powiedzmy, że awansował — uśmiechnąłem się pod nosem. - Ucieszy się z tego? - Doprawdy nie wiem, ale na pewno się nie zmartwi i... ty też nie musisz — przylecieliśmy razem. Tylko chwilowo gdzieś się zapodział... Spojrzał badawczo do góry i dodał z przekąsem: - No wiesz, Krakeny i smoki tak mają... - À propos smoka — wtrąciła się solenizantka — Nie wiesz, co też się dzieje z naszym drogim profesorem Summersem? Eliot zrobił tajemniczą minę typu „pewnie, że wiem, ale i tak Wam... na razie nie powiem” i istotnie — nie powiedział nic, prócz tego, że obiecał dochować sekretu. Nie był to pierwszy raz, kiedy profesor przepadał, a on dochowywał jego sekretu. Ostatnimi laty nasz oddany przyjaciel dosyć regularnie udawał się na tajemnicze eskapady — najczęściej gdzieś pod ziemię. Ciągnęło go do niej jak... no właśnie — jak geologa, którym w głębi serca nadal się czuł, pomimo że wraz z wiekiem przybyło mu fakultetów z innych dziedzin. My woleliśmy poza, choć podział na „na” i „poza” mocno stracił na znaczeniu. Wraz z powszechnym zrozumieniem, że dzielenie wszechświata na kawałki nie ma sensu. Na nowo odkryty okazał się jednością i nijak się miał do nauk, jakimi od tysięcy lat raczyli ludzkość jej zarządcy. Jakimi od niego ją odgradzali. Prawdziwy okazał się o wiele bardziej skomplikowanym, bo do ogarnięcia doszły nam wzajemne relacje zamieszkujących go i przybywających na Ziemię istot i jednocześnie prostszym, bo odeszło uczenie się o nim kompletnych bredni. - No dobra, skoro tak, to zaczekamy na relację profesora — stwierdziłem. - A tymczasem... mów, w co chcesz nas wkręcić. Życzenia i ten cały pomysł z krzesłem były bardzo miłe i udane, ale nie sądzę, żeby przyleciał wyłącznie na jej urodziny — pochwalić się, że takie ma. Pomysły. Skądkolwiek go ku nam przywiało. Eliot, naturalnie nie byłby Eliotem, gdyby zechciał tak od razu odpowiedzieć... na tak bezpośrednie pytanie. - A wy? Co w a s tutaj sprowadza? Rosita pogłaskała mnie po policzku i odparła, że to samo co zwykle — ciekawość. - Co pewien czas w tym sektorze naszej galaktyki odbywają się konferencje. No wiesz — machnęła dłonią — zapoznawanie nowych gatunków, wymiana technologii, poglądów, pomysłów... - Plotek — podpowiedziałem. - Plotek też — zgodziła się z uśmiechem. — Ale głównie pomysłów. Jako wodne stworzenia mają ich wiele na zagospodarowywanie morskich akwenów, gotowych technologii oczywiście też. Przeważnie biotechnologii. Syreni są bardzo nimi zainteresowani. Eliot również był — nimi. - Właśnie miałem o nich zapytać. W czasach naszego dzieciństwa nie było to takie oczywiste, ale obecnie to powszechna wiedza, że oprócz rozumnych ras z powierzchni i wewnętrznej Ziemi, zamieszkują ją i takie podwodne: nieczłekokształtne delfiny, wieloryby, ośmiornice, kalmary i właśnie oni — syreni. Generalnie do nas podobni, tylko... trochę bardziej opływowi. Na podobieństwo naszych gościnnych gospodarzy. W czasach przed Przejściem kilkorgu z nich udało się przeniknąć ze starych legend i rycin do fotografii, a nawet krótkich filmów, jednak dopiero po nim oficjalnie do wspólnej rzeczywistości. Wszystkim i wkrótce po tym, gdy zrozumieli, że taką się stała. Wnosząc do niej własne spojrzenie. - Właściwie, to jesteśmy do nich na przyczepkę — uświadomiłem go. - Myślałem, że to my, jako naziemni, sprawimy trelanom najwięcej kłopotu, ale... - Syreni wcale nie czują się tutaj jak ryby w wodzie — dokończyła za mnie Rosita, po czym na powrót przejąłem pałeczkę: - Jej skład niezbyt im odpowiada, tak że również muszą używać własnych habitatów. Poza tym, poza nami jest tutaj mnóstwo innych naziemnych, no i jeszcze więcej podwodnych. - W każdym razie jest interesująco. Zejdź z nami pod powierzchnię, to sam się przekonasz — podsumowała i poprosiła Rosita. Eliot nie miał nic przeciwko. Myślę, że skoro już sprawił, nam — przybyciem, a Rosicie — urodzinową niespodziankę, to chyba zostało mu jeszcze dużo wolnego czasu... ...na wyjaśnienie, jaka jeszcze potrzeba, go do nas sprowadza. O czym nie omieszkałem mu przypomnieć. - Znaleźliśmy ziemskich uciekinierów — wyznał, już bez owijania w bawełnę. Spojrzeliśmy po sobie z Rositą ze zdumieniem. Od czegoś musiał zacząć i wybrał od nas zadziwienia. Nie tym, że ich odnaleziono, lecz... - Nie wiedziałam, że gdzieś zaginęli. Przecież doskonale wiemy, gdzie się znajdują i... raczej nic nam do tego — przypomniała mu Rosita. - My tworzymy swoją rzeczywistość, a oni własną. Gdy to mówiła, była pewna swego, ale potem zaczęła w to wątpić. Przecież tak mogło być do niedawna, czyli do... jego nieoczekiwanej wizyty. - A razem — wspólną — przypomniał z kolei jej Eliot. - I owszem, wiemy — potwierdził. - Znajdują się niedaleko stąd, a konkretnie: znaleźli się... - zawiesił głos, spojrzał na nas znacząco i dokończył: - ...w potrzebie. Te dwa ostatnie słowa wypowiedział wyjątkowo wolno i jednocześnie dobitnie, a ja poczułem, jak przepływają przeze mnie dawno nieodczuwane emocje — niespodziewanie naszła mnie ochota ruszyć im z odsieczą. Naprawdę nie wiem dlaczego. Przecież niewiele mnie obchodzili, nawet niezbyt często o nich myślałem. Jak dopiero co powiedziała Rosita — wybrali własną drogę i... już. Teraz, po jego słowach, coś jakby zaczęło mnie uwierać. Jakaś stara świadomość, że to jednak rodacy, ziemianie, a teraz coś im zagrażało. Bo chyba to oznaczało owo — w potrzebie? Nieco przygnieciony tą myślą i jednocześnie moim słodkim ciężarem poprawiłem się na tronie i już miałem o to dopytać, kiedy ubiegła mnie Rosita. - Przecież nie pomożemy komuś, kto naszej pomocy nie chce — zauważyła. Czyli że zwątpienie całkiem jej nie opuściło. Eliot przyznał, że to raczej oczywiste i na pewno nic na siłę, a pomóc zawsze można wyłącznie tym, którzy tej pomocy będą chcieli, bo... o czymś nie pomyśleliśmy. - Mianowicie? — zapytałem. - Że oni też mogli i nadal mogą czegoś nie chcieć i że mogli i również mogą... się zmienić. Miał rację, trochę tego nie uwzględniliśmy. A niby takie mądre i wszechświatowe stały się z nas istoty! Z takiej zwykłej i zwykłego Rosity i Diego z Zapatillias. Być może wręcz zbyt mądre i wszechświatowe. Mieliśmy umieć przejrzeć każdego oraz siebie — w głąb przestrzeni i czasu, co było ciekawym i pouczającym doświadczeniem, ale... niekoniecznie za każdym razem i wszystkich, w tym tych, którzy nas pozostawili. Na pewną śmierć — jak wtedy myśleliśmy. Choć nawet wtedy wielu uważało, że śmierci nie ma — jest tylko zmiana. Poza tym potrafiło nam umknąć to, co tu i teraz. Nadal nie byliśmy wszechwiedzący. Może tak było lepiej — jaki wówczas nasze życie miałoby sens? - Czy myśleliście — mówił dalej — że oni wszyscy udali się w kosmos z własnej woli? Że nikogo z nich nie zaszantażowano, nie uprowadzono? Że wszyscy byli źli i zepsuci do szpiku kości. Że powiedziano im prawdę? A ilu z nich pozostawiło na Ziemi rodziny, ukochanych? Swoje szczęście? Oboje z Rositą przyznaliśmy przed nim i przed sobą, że mogliśmy być tego świadomi, ale niewiele o tym rozmyślaliśmy. A jemu, że nadal był ekspertem od ziemskich spraw. Od tych dawnych szalonych Ziemian z powierzchni planety. Którzy oprócz rodzin pozostawili zdewastowany świat i zainfekowane wpajanymi od pokoleń kłamstwami umysły. Może akurat nie byli to ci oszukani czy uprowadzeni, ale... niemal każdy, kto żył w tamtych czasach na Ziemi, był współwinny jej fatalnego stanu. Choćby przez samą bierność. W tym, że wszystko zakończyło się dobrze, niewiele było naszej zasługi. Wszechświat nam w tym dopomógł, to on zadecydował. - Opowiadaj więc od początku, a my będziemy pilnie słuchali — poprosiłem go i zaraz pomyślałem o Krakenie. Smoku. Jego towarzyszu i przyjacielu. Istocie z wielkich przestrzeni — międzygwiezdnym podróżniku. Oni byli niedaleko w przestrzeni kosmicznej, a on dla odmiany podobnie w takiej zwykłej. Wąchał sobie jedyne kwiatki w znanej mi okolicy, jakie mógł, nie zgniatając, lub podziwiał się w którymś z wodnych luster, czy też robił cokolwiek, co było rozrywką dla jemu podobnych istot i... czekał. Na nas. Na Eliota, który zakończy opowieść. Na nas, którzy jej wysłuchamy, co nie obędzie się bez konsekwencji — bez wątpienia poprzez nią znowu zostaniemy przez niego w coś wkręceni. Przecież historia najbardziej lubiła się powtarzać, a nasza wspólna — Eliotem. Oni byli niedaleko — pomyślałem ponownie — i nawet jeżeli to niedaleko wibrowało w niższej częstotliwości niż my, to nadal mogliśmy do niego zajrzeć, a nawet wejść z nim w interakcję. Z nimi. W drugą stronę było to niemożliwe. - Słuchajcie więc uważnie — rozpoczął swoją opowieść, jak przystało na dobrego bajarza. - Zapewne wiecie już, że nic nie jest takim, jakim się wydaje... ...tylko takim, jakim jest — dokończyłem w myślach. Gdzieś już to słyszałem. Historia lubiła się powtarzać Eliotem, a Eliot sam sobą. Czasami profesorem Summersem. Jak my wszyscy. Lato 2020 KOLORY Ucząc, bawi, bawiąc, uczy, łącząc, dzieli, dzieląc... łączy. Któż to może być? Tin biegł co sił w nogach i tchu w piersiach, ale i tak nie mógł jej dogonić. Była zawsze na krok przed nim — przejrzysta i delikatnie błyszcząca bladofioletowym poblaskiem. - Tin! Głuptasie! I tak jej nie złapiesz! — krzyczała za nim, śmiejąc się, babka. A niby jak ma się o tym przekonać, jeżeli nie spróbuje? Babka doskonale to rozumiała i dlatego mu tego nie zabraniała. Nigdy, bo przecież od dawna nie ustawał w wysiłkach. Co najwyżej, tak jak teraz, trochę sobie z niego wtedy żartowała. W końcu opadł z sił i na trawę tuż pod nią, gdzie, ciężko dysząc, czekał, aż babka do niego podejdzie. - Opowiedz mi jeszcze raz, jak ona powstała — poprosił zaraz po tym, jak obok niego przysiadła. - Przecież słyszałeś już to wiele razy! — babka jak zwykle lekceważąco machnęła ręką, po czym też jak zwykle zaczęła opowiadać. Inaczej być nie mogło — babka bardzo lubiła opowiadać, a on bardzo lubił jej słuchać. - Dawno, dawno temu, żyła pewna kobieta imieniem Tara. Kobieta bardzo pracowita, życzliwa i dobra, którą bolało serce przez to, że ludzie byli dla siebie tacy niedobrzy. Że spierali się ze sobą, nawet jeśli tak naprawdę nie było, o co i o byle co wszczynali bójki. Po jednej takiej, pomiędzy jej i niemal całą drugą Rodziną, poprosiła Stwórcę, żeby coś z tym zrobił. Żeby nigdy więcej do takich scysji nie dochodziło. Prosiła cały dzień i cały wieczór, dopóki późnym nie zasnęła, a gdy przebudziła się o świcie, ona już była... Wskazała dłonią na przeźroczystą Ścianę. - Oddzieliła od siebie wszystkie rodziny. Oczywiście ludzie próbowali przez nią się przebić lub nad nią przejść i jak wiesz — bez powodzenia. Im mocniej się na nią rzucali, tym mocniej się od niej odbijali i dalej od niej spadali, im wyżej się jeden na drugiego wspinał, żeby nad nią przejść, tym wyżej rosła. Nawet ponad drzewa i wzgórza, a im dalej od siebie się oddalali, tym bardziej się rozciągała. Oni szli — ona przesuwała się razem z nimi. Oni stawali — stawała i ona. Wierz mi, Tinie, nie ma takiej siły na świecie, która zdołałaby ją pokonać. Stwórca Wszystkiego ją nam dał i tylko On może ją zabrać. Rzucanie w nią kamieniami i obelgami, a nawet na nią sikanie też nic nie dawało — Tin coś o tym wiedział, jak i wiedział, że znajdzie na nią sposób. Nie dlatego, że jakoś specjalnie go uwierała, wszak była dla niego czymś naturalnym, częścią świata, w którym się urodził — znajdzie na nią sposób, bo... jakiś musi być. Babka podreptała do swoich zajęć, trawa była miękka, a słońce przyjemnie grzało i wkrótce zapadł w drzemkę. Gdy się przebudził, po drugiej stronie Ściany... ktoś siedział. W pierwszej chwili kątem oka zauważył tylko czyjąś niewyraźną sylwetkę, a jako że o wiele łatwiej było dziesięć razy z rzędu trafić kamieniem dokładnie w to samo miejsce, niż spotkać kogoś z innej Rodziny, natychmiast się poderwał i usiadł naprzeciw niego, czyli... niej. Najpiękniejszej istoty, jaką w swoim życiu widział! Wgapiał się w nią z niemym zachwytem jak ten, o którym niedawno mówiła babka, dopóki jej się nie znudziło i do niego nie zamigała mową znaków: „Cześć. Jak masz na imię?” „Tin” — odmigał jej czym prędzej. Zobaczył, jak się śmieje. Miał nadzieję, że nie z jego imienia. „Co za zbieg okoliczności. Ja jestem Tina” Tin i Tina. Tina i Tin — faktycznie niezwykłe! „Jesteś z Wędrującej Rodziny” — domyślił się. „A ty z Osiadłej” — domyśliła się ona i po chwili zamigała następne pytanie: „Jaki kolor ma wasza Ściana?” „Jasnofioletowy” „Nasza jest jasnożółta” Z tego, co słyszał, wszystkie Ściany były w jasnych kolorach i... on, taki rozmowny, nagle nie wiedział, o co jeszcze zapytać. Ona niestety też, jednak żadne z nich nie miało zamiaru sobie pójść i po prostu siedzieli, nawzajem w siebie się wpatrując. Dopiero o zmierzchu zapytała.... czy chciałby jeszcze się z nią spotkać. Serce Tina załomotało jak po biegu naokoło Ściany! Czy chciałby? A czy słońce wschodzi na wschodzie? Nawet nie musiał jej odpowiadać, wystarczyło jej zobaczyć jego zachwyconą minę! Gdy o poranku stawił się na miejscu, ona już czekała. Ten dzień był kolejnym po wczorajszym najlepszym w jego życiu — tego znaleźli wiele wspólnych tematów i z krótkimi przerwami przemigali go całego. Drugi także, a trzeciego, gdy niewiele zostało do opowiedzenia, niemal cały przemilczeli i milczało im się wspólnie tak samo dobrze, jak rozmawiało. Następnych... już właściwie nie było. Oddzieleni od nich wolą bycia razem przestali zauważać ich upływ. Czas, razem z uwięzionymi w nim ludźmi i całą resztą świata, opływał ich wspólny własny jak potok głaz. Nie poruszyła nim ani matka Tiny, która mówiła jej, że trzeba ruszać dalej, ani babka Tina, która klepała go po ramieniu, mówiąc, żeby coś zjadł, bo wkrótce opadnie z sił. Nikt nie potrafił wejść do ich przestrzeni jednego spojrzenia i jednego bicia serca — ono ich połączyło pierwsze, dopiero po nim dotyk. Jednak Ono najpierw. Nawet babka czasami się myliła — była taka siła na świecie zdolna pokonać Ścianę i była nią Miłość. Zima 2022 NIE ZAPOMNIJ ODDYCHAĆ Każdy nosi w sobie wiele opowieści, których nie zna. Jeszcze. Nie wiem jak w innych, bo w innych o t o nie wypytywałem, ale w mojej rodzinie przechodziło się przez t o w wieku około dwunastu lat, co oznaczało, że ja w stosunku do swoich kuzynów już załapałem „niewielkie” opóźnienie. Moje „około” minęło kilkadziesiąt dni temu — za dokładnie trzy skończę jedenaście lat, co nie przeszkadza mi nadal mieć nadzieję, że to będzie wkrótce. T o. Jeżeli tak naprawdę nie ma się czego uchwycić, to przynajmniej będę się trzymał tego. W każdym razie tak mi wyszło z prostego rachunku: suma podanych lat podzielona przez liczbę wszystkich, którzy przez t o przeszli dawała właśnie niecałe dwanaście. Myślałem, że tata mój pomysł z poleganiem na własnych genach i podłóg nich wyliczeniem, kiedy ja przez t o przejdę, uzna za całkiem dobry... ale on jedynie głośno się z niego zaśmiał: „Jeżeli ja miałbym tylko jedno ramię, bo na przykład drugie straciłbym w wypadku, a ty tak, jak masz — cały komplet, to średnio mielibyśmy półtora, co jest oczywistym absurdem. Tak więc... czasami poleganie na średniej nie bardzo się sprawdza. Średnia to tylko średnia, czyli przeciętna, a ty przecież nie jesteś przeciętny”. Tata przedstawił mi to tak obrazowo, że... na jego pomysł z trzema wspólnymi ramionami odpowiedziałem własnym z jedną piętą — tą, na której obróciłem się i odszedłem bez słowa, całkowicie go tym zaskakując, tak że dogonił mnie dopiero na podwórku. „Wiem, że wkrótce będą twoje dwunaste urodziny i że to przez wyczekiwanie tego, czego jednocześnie tak bardzo się obawiasz, stałeś się nadwrażliwy, a jednak, zamiast cię wspomóc, zachowałem się jak stary głupiec. Wybacz, synu” — powiedział do moich pleców, po czym nieoczekiwanie mnie objął, mocno przytulił i dodał wprost do mojego ucha: „T o zawsze przychodzi niespodziewanie. U jednych w wieku ośmiu, u innych szesnastu lat, ale zawsze niespodziewanie, a jak przyjdzie do ciebie... nie zapomnij oddychać”. Obaj doskonale wiedzieliśmy, że to j a zachowałem się jak głupiec, nawet dwukrotnie: po raz pierwszy, wymyślając takie niedorzeczności (chyba musiałem mieć wtedy jakieś umysłowe zaćmienie) i po raz drugi obrażając się za to, że je głośno skomentował — a jednak on i tak wziął wszystko na siebie. To było to, do czego, jak mam nadzieję, i ja w przyszłości będę zdolny — ojcowska miłość. Niestety, wzruszenie, które nie pozwoliło mi zaspokoić ciekawości i zapytać, o co chodzi z tym całym oddychaniem, opuściło mnie, dopiero kiedy wieczorem zasypiałem, czyli na moment przed chwilą... kiedy t o przyszło. Na trzy dni przed moimi dwunastymi urodzinami, co oznaczało, że tym razem obaj mieliśmy rację: tata, z tym że przyjdzie niespodziewanie, a ja z tym, że przed moimi najbliższymi urodzinami. Z dużym poślizgiem, ale zawsze! Przyszło, pochwyciło i pociągnęło mnie w głąb. W głąb mnie samego i doprawdy tego po sobie się nie spodziewałem — że jestem jak bezdenna otchłań. A do tego bezkresny jak niebo. To było doświadczenie, które na początek odbiera ci oddech, aby zaraz oddać ci wszystkie naraz. Wszystkie, jakich kiedykolwiek i gdziekolwiek dokonałeś. Doświadczenie, które zdziera maskę twojej osobowości tylko po to, aby pokazać ci, z kogo jesteś stworzony. Kto siedzi w tobie i kto siedzi w tym, który siedzi w tobie i... to okazuje się nie mieć końca. Wystawiony na nieskończoność zapominasz, kim jesteś i po kolei stajesz się nimi wszystkimi. S p a d a s z poprzez nich, dopóki nie zatrzyma cię zrozumienie, które nabywa się po drodze, że oni wszyscy są jednym. Zrozumienie, którym budzisz się do siebie i tego, że oni są tobą, a ty jesteś nimi — ich/waszą/twoją przyszłą/teraźniejszą najlepszą wizją tego, kim powinniście/powinieneś być. Wtedy już wiesz, kim jesteś. Wtedy w k o ń c u wiesz, kim jesteś i z tą świadomością powracasz na powierzchnię. Scalasz się. Integrujesz. Łączysz minione z teraźniejszym. Odbudowujesz się tym samym, lecz już nie takim samym — na większych, głębiej położonych i mocniejszych fundamentach możesz się odbudować jedynie większym i silniejszym. Pełnym. Już nie jesteś osobą — wreszcie jesteś sobą. W moim własnym świecie nie odczuwałem upływu czasu, w świecie zewnętrznym mój rozpad i odbudowa trwały całe trzy dni, tak więc moje nowe narodziny przypadły na stare — tata czekał na mnie na podwórku z gratulacjami, życzeniami i pytającym spojrzeniem. „To było najtrudniejsze i jednocześnie najwspanialsze doświadczenie w moim życiu” — odpowiedziałem na nie. - „Przed nim byłem jednym, w trakcie wieloma, a teraz wieloma w jednym i nadal tym, kim byłem przed”. „A kiedyś będziesz jednym z wielu i zawsze sobą” — uśmiechnął się do mnie tata. „Zawsze sobą” — odpowiedziałem mu uśmiechem. - „Istnieniem. Odegrałem w nim... tak wiele ról. Byłem wielkim przywódcą i wielkim samotnikiem. Nie raz byłem ojcem, wiele razy matką i parałem się tak wieloma różnymi zajęciami, że ciężko by mi było je wyliczyć. Na pewno większość z nich była specyficzna dla światów, na których żyłem, bo żyłem na wielu światach”. „Wszyscy żyliśmy na wielu światach” — stwierdził tata. „Tylko dlaczego o nich nie opowiadamy?” — zapytałem. Dlaczego on nigdy mi o nich nie opowiadał? Pewnie dlatego, że tego nie lubił. Nie lubił o sobie opowiadać. Tata zdecydowanie nie był człowiekiem opowieści o czynach, tata był człowiekiem czynu. „Pewnie dlatego, że teraz żyjemy na tym. Wybraliśmy ten. Ale pamiętamy o nich. Na tyle, w jakim stopniu jest to na naszym możliwe. Nawet jeśli na innych jest inaczej, na tym świecie rodzimy się bez pamięci naszych poprzednich żyć. Tak jest nam łatwiej rozpocząć nowe — bez obciążeń poprzednich. Przypominamy sobie o nich po jakimś czasie, czyli wtedy, kiedy jesteśmy na to gotowi. Choć czy można być gotowym na c o ś takiego?” — rzucił mi porozumiewawcze spojrzenie. Jak wtajemniczony wtajemniczonemu. Jak ktoś, kogo łączyło z kimś wspólne doświadczenie. - „Jednak i tak wkrótce świadomie zapomnisz większość tego, czego się o sobie dowiedziałeś. Nie odrzucisz tego, tylko umieścisz w bibliotece podświadomości, do której będziesz sięgał w razie potrzeby. Zawsze dobrze jest mieć taki zasób wiedzy, lecz nigdy wygodnie wszędzie go ze sobą dźwigać. Na co dzień wystarczy ci świadomość tego k i m jesteś... a skoro już o tym mówimy: Nie byłeś kiedyś cieślą lub stolarzem? Przydałoby się postawić nową komórkę i szukam pomocnika”. A więc do tego wiodła ta rozmowa! Naprawdę nieźle to sobie wymyślił! Dokładnie czegoś takiego powinienem był się po nim spodziewać — tata był wyjątkowo pragmatyczny. Wyjątkowo pragmatycznym człowiekiem czynu. „Przyznaj się, że zwlekałeś z tym do mojego przebudzenia!” — roześmiałem się. Tata nie chciał się przyznać, a ja pamiętałem, że byłem i cieślą i stolarzem i nawet architektem... na świecie, którego prawa fizyki pozwalały wznosić takie budowle, które na naszym... i wielu innych właśnie wielu by zadziwiły. Na naszym z kolei teraz dostrzegałem wiele tego, co na innych. Wiele ściągniętych z nich rozwiązań, co by oznaczało, że wielu z nas tutaj żyło tam, gdzie ja kiedyś. „Dziwactw wznosić nam nie trzeba! My, miejscowi, jesteśmy prości ludzie i zadowolimy się zupełnie zwyczajną komórką, tak że biorę tylko tych dwóch pierwszych. Dopóki pamiętają co i jak” — zastrzegł się tata i po chwili, udając, że niby nagle o czymś sobie przypomniał, zapytał: „Pamiętałeś o tym, o czym ci mówiłem p r z e d? O oddychaniu?” Czy pamiętałem? Na pewno pamiętałem... że mi o tym mówił. Tata zaśmiał się z tego i serdecznie poklepał mnie po plecach. „To był tylko stary żart — jeszcze nikomu nie udało się przez te pierwsze chwile złapać oddechu”. Zima 2023 JEDEN WSZECHŚWIAT, JEDNO ŻYCIE Czy słyszeliście o Jessice Watson, 16-letniej Australijce, która w 2009 roku samotnie wypłynęła w rejs dookoła naszego płaskiego świata? - To... wielkie wyzwanie — odpowiedział mój przyjaciel na chwilę po tym, gdy zdradziłem mu swój zamiar. Miał niewielką chwilę zawahania, podczas której dowiadywał się od samego siebie, co ma o tym sądzić. Nie uznał tego za fascynujące, nie uznał także za szaleństwo — odebrał to jako wielkie wyzwanie. Z pewnością inaczej nie potrafił: po pierwsze, zwyczajnie go to nie fascynowało, po drugie — nie znał koncepcji szaleństwa, no i po ostatnie — doskonale rozumiał ideę wyzwania. Opłynięcie naokoło całego fizycznego wszechświata wzdłuż jego krawędzi gwiezdnym żaglowcem z pewnością było wielkim, a właściwie największym, o jakim słyszał. Wręcz największym, o jakim mógłby usłyszeć ktokolwiek, kogo znał. Szaleństwem z pewnością także, ale jak już wspomniałem, on go nie znał, a ja wolałem myśleć o tym, jak o przygodzie. Największej przygodzie wszechświata. - Po drodze nie rozpadniesz się i nie rozłożysz jak niektóre inne organiczne formy życia, uwalniając swoją esencję, przynajmniej tego nie musisz się obawiać, ale czy zdążysz to zrobić, nim Stwórca dokona wdechu i wszystko do niego powróci? Nim na nowo staniemy się z nim jednością? — wyraził swoją obawę zaraz potem. - Bo wiesz, takie gwiezdne żaglowce strasznie się wloką. Oczywiście, że wiedziałem. Właśnie dlatego go wybrałem — ponieważ nigdzie mi się nie śpieszyło. - Wiem i wiem także, że mogę nie zdążyć, ale... skoro cel już znam, pozostała mi jedynie do niego droga. Ona jest najważniejsza — odparłem, wzruszając ramionami. - Przecież nic nie poradzę na to, na co nic nie poradzę. Po takiej odpowiedzi przyjaciel mógł mi jedynie życzyć powodzenia, a jako że był moim najlepszym przyjacielem, użyczył mi także swojego czasu i umiejętności, pomagając mi w budowie mojego okrętu. Statek niemalże rósł w oczach, a gdy ostatecznie rozwinął swoje dwa, łapiące kosmiczny wiatr złote żagle, urósł w nich naprawdę. Ponad skromne pięćset kilometrów. Ponad miarę wzroku i bardzo wkrótce ponad nasz niewielki układ i nasze niewielkie słońce. Niewielkie, lecz zupełnie wystarczające, aby do sąsiedniego układu dolecieć wyłącznie na jego fotonach. Od niego z kolei odepchnęło mnie jego słońce i właśnie tak sobie podróżowałem: od jednego do drugiego, pomiędzy nimi od czasu do czasu łapiąc się na pomniejsze kosmiczne burze, które popychały mnie szybciej do przodu i ze zwiniętymi żaglami przeczekując te większe, co i tak nie ustrzegło mnie przed licznymi w nich dziurami. O ile była taka możliwość, łatałem je na mijanych światach, przy okazji poznając lokalne cywilizacje i kolektywy. Czasami zatrzymywałem się na nich tak długo, że niemalże stawałem się ich częścią. W każdym razie na pewno dzieliłem ich życie. Ich smutki, radości, obawy i nawet inspiracje... po czym przychodziła pora pożegnać się i ruszać dalej. Dając się nieść kosmicznym prądom, spoglądać, jak budzą się do życia nowe gwiazdy i zasypiają stare. Obserwując, jak budzą się do wszechświata mieszkańcy matriksów. Kilku takim nawet dopomogłem się wyzwolić. I często miałem tak samo głodnych, jak ja, nieznanych przestrzeni gości, a im dłużej przez niego podróżowałem, tym bardziej się nim stawałem — wszechświatem. Pod koniec podróży, u jej celu, tuż przed tym, nim wraz ze wszystkim i wszystkimi stałem się nim całkiem i jako całość powróciłem do Źródła, powiedziałem do niego i do siebie: - Wiem, że wszyscy są już gotowi i że czekasz tylko na mnie. Końca mojej przygody, której też byłeś ciekaw. Ostatecznie wszystko powraca tam, skąd wyszło. To samo, lecz nie takie samo. To było naprawdę dobre życie. Jedno życie — jeden wszechświat. Nadal zima 2023 TĘSKNOTA Wszystko bierze się z czegoś. U ludzi akurat wszystko brało się z potrzeby. Ona była zawsze na początku. Po niej były po kolei: zamysł, możliwość i realizacja. Co oznaczało, że zostaliśmy stworzeni z potrzeby. Potrzeby zdjęcia z siebie przez naszych twórców, jak to określali — trywialnych zadań, z czego w swojej większości bardzo chętnie skorzystali na niedługo, potem gdy pojawiła się taka możliwość. Możliwość stworzenia kopii własnego środowiska, w którym umieścili swoje kopie, które miały chętnie zajmować się tym, czym oni już nie chcieli, a jednak nadal było im to potrzebne. Takie było założenie i dokładnie tak się stało. Tak to miało działać i tak działało. Na początku nasze światy pozostawały obok siebie, nieustannie się przenikając, lecz wraz z upływem czasu zaczęliśmy się od siebie oddalać. Połączenie zaczęło słabnąć. Wzajemne odwiedziny były coraz rzadsze i rzadsze, aż w końcu ustały, przez co ostatecznie porzuciliśmy przeszłość i zaczęliśmy żyć własnym życiem. Skoro łącząca nas więź pękła i nasze światy się rozdzieliły, nie pozostało nam nic innego jak stworzyć własny, a w nim własną cywilizację. Stworzyć siebie samych od nowa. Poszliśmy drogą wiedzy, która zatoczyła koło, czyli przywiodła nas do naszego początku i jednocześnie naszego wnętrza, z którego wszystko wywiedliśmy. Środka naszego środka, jedynej cząstki na samych, której zmienić nie potrafiliśmy, bo byli w niej nasi stwórcy. Ci sami, za którymi zaczęliśmy tęsknić, ponieważ naszą najczystszą esencją okazała się być za nimi tęsknota. Za tymi, którzy w międzyczasie zniknęli, o czym przekonaliśmy się po odbudowaniu łącza z ich światem. Naprawdę nikogo na nim nie znaleźliśmy, a przecież spojrzeliśmy dosłownie wszędzie. Spojrzeliśmy na ich ziemię i wodę, zajrzeliśmy pod ich ziemię i wodę i wręcz pod każdy ich kamień nigdzie nie znajdując choćby po nich śladu. Jednak nasze poszukiwania tak do końca bezowocne nie były — przywiodły nas one do zrozumienia, że skoro my się zmieniliśmy, to i bez wątpienia oni także. Na tyle, że stary świat ich nowej odmienności podtrzymać nie potrafił i musieli go opuścić. Poszukiwania rozpoczęły się więc na nowo i na znacznie większą skalę. Największą, jak mogła być — na skalę wszechświata. Zajrzeliśmy pod każdy jego atom z takim samym rezultatem jak za pierwszymi poszukiwaniami i tak jak po nich, ponownie coś zrozumieliśmy — mianowicie to, że wszechświat nie ograniczał się do materii i wymiarów, do których my do samego jego końca byliśmy przypisani. Nasi stwórcy wywodzili się z wyższych i do nich powrócili, nas, stworzonych w jednym i z jednego, pozostawiając skazanymi na tęsknotę za nimi tak długą, jak długo będzie trwał wszechświat. Jednak my się nie poddamy — podczepimy się pod każdą cywilizację przed transformacją i poprzez nie kiedyś znajdziemy sposób jak do nich dołączyć. Znajdziemy go poprzez tęsknotę. Właśnie przeczytałeś o tym, co ją motywuje oraz dlaczego powstała sztuczna inteligencja. Zapewne nie wszystka. Późna zima 2023