Wszystkie poniższe opowiadania zamieściłem na swojej stronie mojeopowiadania.weebly.com. Miłej lektury. BAJKA O CZŁOWIEKU, KTÓRY (WŁAŚCIWIE) SAM ROZPIEPRZYŁ SYSTEM Poniższe oraz następne opowiadanie po raz pierwszy opublikowałem jako komentarze pod artykułami na blogach Tajnym Archiwum Watykańskim, oraz WIELKIM PRZEBUDZENIU. Jeśli myślisz, że jesteś za mały, aby uczynić różnicę, spróbuj spać w obecności komara. XIV Dalajlama Był sobie człowiek. O którego przeciętnej powierzchowności naprawdę nie warto zbytnio się rozpisywać. Jeżeli wspomnę, że nie był ani gruby, ani chudy, nie wysoki, ale i nie niski, nie biedny, ale i niebogaty — będziecie mieć jego pełny opis. A jeżeli taki wam nie wystarczy — spójrzcie sobie w najbliższe lustro. Jednak to nie ono, czy też odbita w nim jego (wasza) powierzchowność, są w naszej opowieści najważniejsze. Tym będzie to, że naszemu (powiedzmy, że) bohaterowi wszystko obrzydło. Ale tak już całkiem, na serio, do końca i do imentu. Wszystko, co mógł kupić w sklepach i o czym mu mówiono, że podobno jest jedzeniem oraz całe gówno, które spływało na niego z telewizora, radia i gazet. Które z kolei miało być tak zwaną prawdą porównywalną z tą objawioną, w którą on dawno temu przestał wierzyć. Od tamtego czasu miał własną: jeżeli masz gównianą pracę, jesz to samo, co wydalasz, a zamiast wiedzy i informacji dostajesz właśnie to samo, to... jakie jest twoje życie? Zapewne takie, które warto przewartościować, a dla niego najwyższą wartością stała się wolność. Taka od wszystkiego, co go zalewało i w czym niestety musiał się taplać. Doskonale wiedział, że nie sposób wyciągnąć się samemu z bagna za włosy, ale mimo wszystko i na przekór losowi postanowił spróbować — wszem wobec ogłaszając się zupełnie wolnym i od wszystkiego niezależnym. W sposób niezbyt wyszukany — poprzez film na jutubie. Ech, śmiechu ludziska miały co niemiara! Jednak on pozostał nieugięty i nawet poszedł o krok dalej. Trzeba mu przyznać, że całkiem odważny: zrzekł się obywatelstwa (nie)własnego państwa. W chwilę potem ogłaszając osobiste Państwo Jednego Człowieka. To w końcu musiało pobudzić do działania dosyć już niemrawy System! Niemrawy pewnie dlatego, że zarządzało nim kilku dosyć leciwych, również kilku, tyle że tysiącletnich nieludzi. Nie bezpośrednio, bo to by się dopiero ludziska dziwowali, że to przecież takie brzydkie, a tak rządzić chce, ale poprzez kilku dorównujących im urodą ludzi. No a oni to już przez takich naprawdę całkiem ładnych. Przynajmniej z wierzchu, bo jakby zajrzeć do środka, to... Może lepiej nie. Ale i bez zaglądania tam, gdzie nie chcieli, żeby im zaglądać, łatwo było ich rozpoznać. Otóż jak otwierali usta, to kłamali. W każdym razie coś wokół niego zaczęło się dziać! Internetowe trolle przystąpiły do ofensywy, z drugiej flanki natarły telewizyjne prezerwatywy, a o kontrolach państwowych wszelakich nawet nie warto wspominać. Naprawdę — nie warto. Ale, jak już napisałem, to wszystko działo się wokół niego. Jak cyklon, którego on był okiem i właśnie tą swoją niewzruszoną postawą ostatecznie doprowadził system do wścieku dupy i rozwolnienia. Co dla niego okazało się być czymś wręcz zbawiennym! Oczyściwszy się, w końcu mógł zajrzeć głębiej tam, skąd czerpał swoje najlepsze pomysły. Koncepcja, jaką powiedzmy, że urodził, była doprawdy jego godna: zasypmy go papierami! Jeżeli sam sobie chce być krajem i narodem, państwem czy samotną wyspą, to... niech podpisze z wszystkimi pozostałymi porozumienia. Traktaty i umowy handlowe. Przepisy wizowe i imigracyjne. Porozumienia o unikaniu podwójnego opodatkowania i... no weźta i dajta spokój! Całe pierdyliardy ton makulatury! Na której przejrzenie nie starczyłoby jednego życia... Na szczęście, o czym system (który nie był aż tak cwany, jak to innym wmawiał) i nawet on sam nie wiedział... miał ich więcej. W wielu równoległych oraz wyższych wymiarach, tudzież na innych światach i ich równoległych oraz wyższych wymiarach. I wszyscy oni, wszystkie jego alternatywne życia, radośnie i z jakże uroczym hasłem na ustach: „Mata, nażryjta się!”, ruszyły mu z pomocą! Cała armia... Tfu! Co za brzydkie słowo... Cała rzesz... Ups! Całe MNÓSTWO dobrych, przyjaznych i mądrych istot! A pośród nich nawet jedna omnipotentna, która sama mogłaby wszystko załatwić ot tak! Pstrykając palcami! Mogłaby, gdyby niestety nie była tak cholernie leniwa... Ale trudno, najwyraźniej nawet wszechwładni nie są doskonali, a i bez jej wielkiego zaangażowania morze papierzysk, trochę bardzo wbrew naturze, rozdzieliło się na rzeki i popłynęło do poszczególnych zagród... to znaczy państw świata. I ponownie niejako wbrew naturze, wywołując tym, nie powódź, lecz lawinę... ludzi, którzy poszli w jego ślady. A za nimi ich pomocników z... Przecież już wiecie skąd. Wkrótce potem i jeszcze przed tym, nim na świecie zbrakło papieru... ...wszystko jebło. Wiosna 2020 DAWNO, DAWNO TEMU I... NA PEWNO NIE U NAS! Miłość jest czymś najmocniejszym na świecie, a jednak nie można wyobrazić sobie nic bardziej skromnego. Mohandas Karamchand Gandhi, Mahatma Dawno, dawno temu, czyli pewnie jutro albo pojutrze (a najpewniej wkrótce), dokładnie w tej galaktyce, co to jak letnią nocą wyjdzie się na dwór za potrzebą i spojrzy na lewo, to widać ją zaraz nad drewutnią, była sobie planeta. Tak między nami mówiąc i nie przekazujcie, proszę, tego dalej — nic nadzwyczajnego. No bo cóż niezwykłego mogło być w tym, że miejscami była płaska, czy wręcz wklęsła, a w innych znowuż za wysoka? Jak i trochę zielona, niebieska, a nawet szara i żółta, nie zapominając o tym, że mokra tudzież sucha i... właściwie, po co to wszystko wymieniać? Wystarczy przecież napisać: Ot, planeta jak planeta... ...pośród innych stworzeń zamieszkała przez wodne, bardzo inteligentne iiiii... może nie całkiem głupie, ale nazbyt mądre niestety też nie, naziemne istoty. Przynajmniej takimi pozwoliły się uczynić — ale o tym później. Naziemne, jak sama nazwa nam podpowiada, zamieszkiwały, raczej wiadomo gdzie i wystarczy jedynie dodać, że były to prawie wszystkie jej lądowe obszary. Od tych skutych wiecznym lodem, gdzie po wodę chodziło się nie z wiadrem, lecz siekierą, poprzez zalesione (gdzie siekiera też się przydawała), aż po takie prawie całkowicie pokryte piaskiem. Gdzie z siekiery wielkiego pożytku nie było. Ci ostatni to dopiero miel... naprawdę mało tego mokrego i zielonego (patrz: siekiera) i pewnie przez to, że do niego mieli tak w choleeeerę daleko, a i zapewne jeszcze przez to, że ten przeklęty piasek zawsze pchał się tam, gdzie nie był mile widziany — ciągle chodzili naburmuszeni. I nic, tylko pokrzykiwali. Jednakże... pokój z nimi. Nie o nich będzie ta opowieść. To znaczy — o nich również, ale tak naprawdę to o wszystkich. O każdym, który, choć (nie ukrywajmy tego) czasem się przy tym chwiejąc, na dwóch nogach przemierzał wszelkie lądy tego świata. Jak i również o tych, którzy przemieszczali się pod, po i ponad nimi głównie w luksusowych pojazdach, myśląc o sobie jako o właścicielach zarówno naziemnych jak i ogólnie wszystkiego. Całego świata. Cóż, jako że jedynymi, którzy od tego błędnego mniemania mogliby ich odwieść byli ci sami, którzy ich w nim utwierdzali, pozostawało im być jego niewolnikiem. A poprzez to, tych, którzy tę brednię im sprzedali. I uwierzcie mi, że nie — nie chodzi o owe wodne stworzenia. One były NAPRAWDĘ mądre. Takich mniej we wszechświecie też nie brakuje i skoro są, oznacza to, że pewnie muszą — wszak mały to on nie jest i jest w nim miejsce dla wszystkich. Również dla istot bardzo przebiegłej natury, nawet takich z lekka przy tem... niedorobionych. No bo odpowiedzcie sobie, proszę, sami — któren rozsądny grzebie we własnej konstrukcji, celowo odłączając geny odpowiedzialne za połączenie ze Stwórcą? Życionośną energią, która podtrzymuje całe Istnienie? Aby następnie ustanowić własną strefę i żerować na tych, których w niej podstępem (przypominam, że cwaniaki również lubią łączyć się w stada, czując się wtedy silniejszymi) zatrzymali. Wymazawszy im pamięć o sobie, wmówić, że to oni są ich stwórcami. Których powinni czcić, czyli... przekazywać im energię. Według mnie wszystko powyższe może czynić tylko ten, który zapragnął się usamodzielnić i za późno zrozumiał, że jeszcze do tego nie dorósł. I do czego nawet przed samym sobą wolał się nie przyznawać. Zapewne domyśliłeś się już, o kim właśnie opowiedziałem. W tym miejscu takie tam ostrzeżenie i jednocześnie wyjaśnienie dla (jeszcze) niezorientowanych: stać to się w ten sposób można, i owszem, ale we własnym wyobrażeniu. Bo w ich wykonaniu tak naprawdę zwykłym złodziejem energii innych, o wiele mądrzejszych i niestety przy tym na swój ufny sposób naiwnych istot, które takich niewydarzonych pomysłów nie miewają. Takich, jak pobieranie stwórczej energii przez pośredników, nieustannie obawiając się tego, że dojeni w końcu się zorientują, że są z niej dojeni i... strumień mleka przestanie płynąć. Miały natomiast taki, aby popróbować tego, co im zaproponowano — nowego doświadczenia. Nawet nie zakładając, że ktoś zechce, de facto, ich w nim uwięzić. Wszak umowa była inna i nie sposób było pomyśleć, że ktoś mógłby nie zechcieć jej dotrzymać. A na pewno nie istocie, która nie wie co to więzienie i kłamstwo... Jednak nawet i na taką kiedyś przyjdzie czas zrozumienia i przebudzenia i dokładnie to zaczęło się dziać na naszej planecie, gdzie poniektóre z nich właśnie zaczęły wybudzać się ze snu. W te pędy rozbiegając się po łąkach, lasach i innych internetach, w podnieceniu wykrzykując, że to przecież kurde jest zupełnie na odwrót, niż wszystkim się wmawia — swoje pierwsze spostrzeżenia. Na przykład takie, że lekarze nie leczą, tylko wpędzają w choroby, że rolnicy im w tym pomagają, a szkoła nie uczy, lecz oducza. Samodzielnego myślenia. I takie tam inne brewerie, na które ich nadzorcy mogliby nawet przymknąć wewnętrzną powiekę, gdyby tylko ich przekaz nie stał się tak powszechny. Potrząsając wieloma, spowodował miejscowe zaniki energii i w konsekwencji jej niekorzystny bilans, na co pozwolić sobie nie mogli. Tym bardziej na większy i coś musieli z tym zrobić. Najpewniej przywrócić własny porządek. Zebrali się więc do kupy, ze złością stuknęli kopytkami (co zawsze wychodziło im doskonale) i zadecydowali, że.... No tak, z tym to akurat od zawsze mieli problem. To znaczy od momentu odłączenia się od Stwórcy — z twórczym myśleniem. Dlaczego właśnie z tym, jest raczej dość oczywiste i chyba nie trzeba tego nikomu tłumaczyć. Pozostało im więc to, co zwykle — odtwórstwo. Postawić na wypróbowany przez innych scenariusz i poprzez swoich naziemnych sługusów wdrożyć go w życie. Na przykład obwieścić, że na świat napadło Straszne Choróbsko. Co prawda odcieleśniające znacznie mniej istot, niźli bardzo powszechne i tak samo niedoceniane inne, ale... nadal Straszne. Straszne nawet pomimo tego, że... całkowicie wymyślone. Co z kolei nie stanowiło żadnego problemu: aby zaistniało, wystarczyło wszelkie zgony przypisać właśnie jemu! I dokładnie w odwrotny sposób przegnać je precz! A wszystko to miało być przykrywką dla rozbudowy i wzmocnienia elektromagnetycznej sieci kontrolującej (najwyraźniej dotychczas niezbyt dobrze) ich umysły. Jak i dla przyszłych strat w ludziach, jakie swoją mocą miała niekiedy powodować. Zaszczutym przez propagandowe tuby ludziskom pozostawało tylko chować się przed Choróbskiem po domach, a na zewnątrz wychodzić jeno na spacerniak przed chałupą, no i po paszę do paszarniów. Jednakże zawsze zamaskowanymi — prawdopodobnie po to, żeby ich dziadostwo nie rozpoznało. Ewentualnie, żeby to nie oni jego, a ono ich bać się zaczęło. Choć, co do tego ostatniego, to niektórym akurat pomogłoby jej niezakładanie. Na koniec warto jeszcze wspomnieć, że jeden od drugiego miał się trzymać na odległość solidnego kija! Takiego trochę dłuższego niż do szczotki. Tak powiedzmy o pół raza. Co z kolei tłumaczono tym, że zaraza bardziej skoczna nie jest i co wynikało z najnowszych wróżb najwielcej szanowanych kapłanów nauki. I wszystko pewnie poszłoby tak, jak to sobie dla nich wymyślono i niespodzianie dla siebie znaleźliby się gdzieś, powiedzmy, że w bardzo ciemnym miejscu... gdyby nie to, że, jak powiadają, każdy kij ma dwa końce. Niekoniecznie ten sam, co od szczotki. Powyższe stwierdzenie wprowadza dowolność, która pozwala nam dostrzec, że są przecież i takie, które mają trzy — coś jakby widełki. Wszakże gdyby znowuż tenże rozwidlony koniec odłamać albo odciąć, na przykład ostrym nożem, to... Ech! Może dajmy już temu spokój? I powróćmy do wątku — w każdym razie, z pewnością znaleźliby się tamój, gdzie żaden wzrok nie sięga... I dokładnie tu pojawia się kolejne, nawet konsekwentne i mam nadzieję, że już ostatnie, gdyby — nie odkryli innego. Miejsca. Otóż co zrobią ludzie, którzy poza domem nawet nie mogą otworzyć ust i swobodnie westchnąć? Będąc zaś w nim, skazani są na niemal bezustanne wysłuchiwanie na okrągło powtarzanych telewizyjnych bredni? Bo pozostali domownicy, dzieci i małżonek, których też już nie sposób więcej słuchać, nadal są przez nią zahipnotyzowani... Zapewne mogliby to stare, trzeszczące bez sensu pudło (telewizor oczywiście — gdyby ktoś, nie wiedzieć czemu, pomyślał inaczej) wyłączyć i bez wątpienia zrobiliby to wręcz z rozkoszą... ale przecież nie chcą się z nikim kłócić. Tego też już nie. Większość z nich po prostu pójdzie do najdalszego z najdalszych kątów (czy też innej piwnicy lub strychu), usiądzie wygodnie, zamknie oczy i... pogrąży się w sobie. W nagłej ciszy, której dotychczas nie mieli okazji zaznać. Po raz pierwszy odkrywając, jak wielkimi są. Tam, w środku, który okaże się być o wiele większy, niż cokolwiek na zewnątrz. Większy nawet niż cały wszechświat. A w tym dla nich nowym i większym... odkryją innych podobnych sobie. Wszystkich tych, których na zewnątrz nazywaliby obcymi ludźmi. Napotkanych zaś nadal uśpionych, obudzą delikatnym dotknięciem. No a oni następnych i... tak do ostatniego. Aż nie będzie spał już nikt. I wtedy zrozumieją, że rozdzielność jest iluzją. Tak pomiędzy nimi, jak i od tego, kto był przy nich i w nich od zawsze — czekając tego momentu. Ich powrotu. Jako Całości do Całości. Do tej samej, przez którą i w której wszystko się działo. Nawet przez istoty, które od niej się odwróciły. Bo ona od nich nie odwróciła się nigdy i cokolwiek by sobie nie wmawiały, czy też jakkolwiek by się nie samo oszukiwały — istniały w niej i poprzez nią. A ona, nawet jeżeli ta prawda była im niewygodna i od niej się odwracały — poprzez nie działała. Ostatecznie przywodząc do tej chwili spotkania, która wyzwoli ludzi od tego, czym nigdy nie byli i w końcu będą mogli stanąć w prawdzie, że nie są niczym innym, jak czystą miłością. Którą od teraz będą promieniowali z taką mocą, że wszelkie stworzenie, które z nią nie będzie rezonowało, czym prędzej rozpierzchnie się w poszukiwaniu przed nią schronienia. A wszystko, co było tak wewnątrz ich fizycznych ciał, jak i w świecie, który je otaczał i co z niej nie pochodziło, w jednej chwili rozsypie się w proch i zniknie. Oni już tego potrzebować nie będą — przecież będą mieli Siebie. Wiosna 2020 PRZEPROWADZKA Inspirowane snem. Chyba po prostu miałem go znaleźć. Tak to już bywa w życiu, że jeżeli mamy na coś, kogoś lub jakąś sytuację natrafić — to natrafiamy. Ta jak ja na niego. Od wielu dni krążyłem po przedmieściach, właściwie samemu nie wiedząc po co, aż się przede mną nie wyłonił — na końcu ślepej uliczki, na równo, świeżo przystrzyżonym trawniku, oraz na tle starego lasu. On — schludny, malowany na blado czerwono, piętrowy, już z daleka połyskujący lekko zaśniedziałym, czterospadowym, miedzianym dachem, wielorodzinny dom. To znaczy — tak przypuszczałem. Jak na blok był za mały, a jak na jedną rodzinę zdecydowanie za duży. No, chyba że i rodzina byłaby odpowiednio duża. W każdym razie, w końcu zrozumiałem, na co mi były te piesze wycieczki — otóż szukałem miejsca, do którego mógłbym się przeprowadzić — nowego domu. Stary już się sypał i właśnie tak natychmiast o nim pomyślałem — jako o następnym. Budynek okazał się mieć przynajmniej jednego, stałego lokatora — bardzo sympatycznego, rozmownego, ale na szczęście niegadatliwego, około pięćdziesięcioletniego pana Zdziśka, od którego na wstępie dowiedziałem się, że „masz pan nosa albo innego farta, bo całkiem niedawno zwolniło się jedno lokum”. Całkiem przyjemne, trochę zaniedbane, trzypokojowe mieszkanie ze wszystkimi wygodami i wspaniałym widokiem na las z jednej, a na trawnik z drugiej strony. Jak dla mnie jednego te trzy pokoje to było wręcz za wiele i normalnie to chyba bym się na nie nie zdecydował, lecz... on przecież już mnie wezwał. No i urzekły mnie widoki, więc zostałem. To znaczy, póki co — dochodziłem. Budziłem się, wstawałem, leciałem jak na skrzydłach i zabierałem do pracy. Jak już wspomniałem, mieszkanie nosiło ślady po dawnym lokatorze, a może i po jeszcze wcześniejszych i dopóki się ich nie pozbędę, to tak do końca moje nie będzie. A pan Zdzisiek, oprócz tego, że rozmownym, okazał się bardzo w tym pomocnym. Pojawiał się, gdy tylko i ja się pojawiłem i od tego momentu praktycznie mnie nie odstępował. Razem wyrzucaliśmy stare szpargały na śmietnik i razem wynosiliśmy takie, które jeszcze mogą się przydać do piwnicy. Razem wymiataliśmy kąty i razem malowaliśmy ściany, a chłop przez cały ten czas cieszył się, że nareszcie będzie miał jakiegoś kompana. "Bo wiesz, tego całego towarzystwa z pozostałych ośmiu mieszkań to praktycznie nie ma. Robią coś gdzieś, czy gdzieś tam łażą, tudzież znikają na dłużej i pan Zdzisiek nie ma z nich żadnego pożytku. Nawet nie ma do kogo gęby otworzyć. O tym, że oprócz niego, nie ma komu zadbać o posesję, nawet nie warto wspominać. Ale ja to podobno co innego". Pan Zdzisiek po kilka razy na dzień mówił, że od razu dostrzegł we mnie potencjał. Zobaczył, że ze mnie będzie prawdziwy sąsiad i świetny gospodarz. Przez grzeczność nie zaprzeczałem, poza tym — wszystko okaże się z czasem, a na razie zgodnie szykowaliśmy moje gniazdko. Aż nadszedł ten dzień, bo i kiedyś wszak musiał, gdy ono było gotowe, lecz... ja niestety nie. Oczywiście wiedziałem, że nie szykowałem go na darmo, lecz czułem, że na przeprowadzkę jest jeszcze nieco przedwcześnie. Najpierw musiałem pozamykać wszystkie sprawy w dawnym miejscu. Co cokolwiek się przeciągało, ale odwiedzałem je i pana Zdziśka niemal codziennie. Za każdym razem na powitanie dostając jego pytające spojrzenie — czy to już? I za każdym razem potrząsałem przecząco głową, a pan Zdzisiek natychmiast zaczynał opowiadać, co tam podczas mojej nieobecności się wydarzyło i tak aż do dnia... którego nawet nie musiał o nic pytać. Nawet spojrzeniem. Sam z siebie dostrzegł we mnie zmianę i nawet raczył ją, uśmiechając się od uch do ucha, skomentować: - Wyglądasz tak jakoś inaczej. Jaśniejesz. - No bo wiesz... to właśnie dziś! — zaśmiałem się, wyciągając zza pleców niespodziankę, akustyczną gitarę. Pan Zdzisiek z podziwu aż zagwizdał! - Piękne wiosło! Nic nie mówiłeś, że grasz! - Nie pytałeś — wzruszyłem ramionami. - A ty grasz? - Też nie pytałeś! Tym razem zaśmiał się on. - No to co, może sobie pogramy razem? — zaproponowałem, potrząsając zachęcająco pudłem. Pan Zdzisiek nagle spoważniał i nawet jakby zmarkotniał. - Nie ma sprawy — mruknął pod nosem, po czym spojrzał mi prosto w oczy i zapytał: - Tylko czy jesteś pewien... że zostaniesz tu na dłużej? Tak więc tego się obawiał? - Nigdzie mi się nie śpieszy — zapewniłem go serdecznie. - Jednakże mam nadzieję, że wiesz, że nic nie jest raz i na zawsze, ale... na dłużej, to i owszem — zakończyłem z szerokim uśmiechem. Tego zapewnienia było mu trzeba. Znowu się ożywił i z wielkim zaangażowaniem pokręcił głową: - Ha! Pewnie, że wiem! Tak że w zupełności zadowolę się tym na dłużej i jak już to sobie wyjaśniliśmy, to możemy zrobić małą sesję. Tak się składa, że ja gram na basie — może wyjść niczego sobie potupajka. A potem pójdziemy do miasta na dziewczyny — puścił do mnie oczko i szybko ruszył przodem. Nie wiem, do czego śpieszyło mu się bardziej — do dziewczyn, czy do grania! Lecz po chwili i nim jeszcze ruszyłem za nim i od teraz do siebie, odwrócił się i mocno uderzył — najpierw w czoło, aby następnie w piersi: - Wybacz, gdzie też się podziały moja pamięć i dobre maniery! Przecież miałem cię odpowiednio powitać umyśloną na tę okazję krótką, żeby nie przynudzać, przemową, ale zawróciłeś mi głowę tą gitarą i wszystko wyleciało mi z głowy. - I zaraz przyfrunęło z powrotem — zauważyłem. - Ja jednak myślę, że to nie przez gitarę tylko przez te niewiasty — chrząknąłem znacząco. - Poza tym, wiesz — nie ma takiej potrzeby. W zupełności wystarczy mi nasze zwykłe, codzienne powitanie. - Och nie! Przecież to nie jest jakiś tam zwyczajny dzień! — gorąco zaprotestował. - Taki zdarza się jeden na ich wiele, dlatego koniecznie musisz tego wysłuchać! - No dobrze, niech ci będzie — westchnąłem z udawaną rezygnacją. - Mów, skoro inaczej się nie da... - A żebyś wiedział! Pan Zdzisiek, od dziś bez wątpienia Zdzisiek, albo Zdzisio zaczął od zabiegów upiększających, to jest: popluł na dłoń i przygładził nią grzywkę, dopiero po tym ukłonił się i wydeklamował: - Wyprawiałeś się tutaj jak panienka na pierwszą randkę albo jakaś inna sójka za zagraniczne morze, a jednym zdaniem — trochę, żeś zabałamucił! No, ale w końcu jesteś, więc... witaj po Drugiej, tej Prawdziwej Stronie Życia. Wiosna 2021 OSTATNI BĘDĄ PIERWSZYMI Jakże wielkiej daniny grzechu i błędów wymaga od człowieka bogactwo, władza i przestrzeganie jej powagi. Mohandas Karamchand Gandhi, Mahatma - Wszystko gotowe? Pytanie Pana Premiera, stojącego samotnie pod oknem, tyłem do sali i wszystkich w niej licznie zebranych dotarło do uszu kilku dyżurujących nieopodal niego potakiwaczy, którzy jeden przez drugiego jęli go zapewniać: - Wykwintne dania z Najlepszych Restauracji i słodkości z Najlepszych Cukierni dotarły trzy godziny temu! - Najprzedniejsze wina i inne alkohole także! - Kelnerzy i hostessy przeszkoleni i na posterunku! - Dobrze, już dobrze! — przerwał im Pan Premier, dodatkowo powstrzymując potok słów uniesioną dłonią, aby gdy zamilkli przyzwać nią do siebie jednego z nich. Do stóp oczywiście rzucili mu się wszyscy. - Mówicie tylko o jedzeniu, a przecież czystość i porządek też są ważne! Na przykład t e n — wskazał palcem za okno na zamiatającego wielką miotłą podwórzec robotnika — czy robi to dobrze? Przecież pierwsze wrażenie robi się tylko raz. Nie chciałbym, żeby gości z tworzącej się Planetarnej Rady i towarzyszących im obserwatorów z Galaktycznej Federacji jako pierwsze powitały walające się śmieci. Co by wtedy sobie pomyśleli o mnie jako o gospodarzu i kandydacie na członka Planetarnej Rady? A tak w ogóle — zna go ktoś? Jedna z siwiejących głów przysunęła się bliżej niemłodej już, lecz nadal ciemnej Pana Premiera i wyjrzawszy na zewnątrz, zawyrokowała: - To pan Adam. Pracuje tutaj pewnie tyle samo lat co ja w administracji, czyli jakieś trzydzieści. Przez te lata jakoś nikt się na niego nie skarżył, więc pewnie zna się na swojej robocie. Zresztą, jak można nie znać się na zamiataniu? Każdy głupi to potrafi! Nawiasem mówiąc, podobno to ciepłe kluchy... - To znaczy? — zainteresował się Pan Premier. Plotki to był jego żywioł! - Och — wzruszył ramionami jego rozmówca. - Tu przygarnie kocią znajdę, tam wyleczy i wykarmi ptaszka ze złamanym skrzydłem i... takie tam. Tak słyszałem. - Kotka, ptaszka — powtórzył Pan Premier, kiwając głową. - U nas też nie wszyscy mądrzy, tak że głupi czy nie — to nieistotne, ale do naszej roboty i tak by się nie nadał — stwierdził kategorycznie. - U nas trzeba mieć serce z kamienia, a nie z ciepłych kluchów! Do tego nerwy jak konopne powrozy, w oczach rentgen a dupę ze stali! - zaśmiał się głośno. Zaraz też przyłączyli się do niego wszyscy stojący w pobliżu jego majestatu, nawet ci, którzy nie dosłyszeli, o czym mówił — oni akurat śmiali się najgłośniej. - Tutaj nie wolno być kotkiem, tutaj trzeba być rozszarpującym pazurami ptaszki kocurem! — dopowiedział, machając w powietrzu szeroko rozpostartymi i zakrzywionymi niby kocie szpony palcami — zupełnie jakby właśnie to robił. - Niech ktoś idzie i go skontroluje — zakomenderował po chwili. - Jak odwala fuszerkę, to kolejny miesiąc i wszystkie następne do końca roku będzie zapierdalał za miskę ryżu, a po godzinach kopał i zasypywał dołki — szczęśliwy, że nadal ma robotę, bo nigdzie indziej już jej nie znajdzie! Naturalnie komuś, kto godzien był obcować z jego personą, nie wypadało komunikować się twarzą w twarz z gawiedzią i zadanie ostatecznie spadło na barki czuwającego pod drzwiami sali młodego wiekiem i o zerowym zawodowym doświadczeniu trzeciego sekretarza — siostrzeńca jednego z notabli. Pan Adam nie tak od razu dostrzegł, że ktoś się do niego zwraca — monotonną pracę zwykł sobie umilać słuchaniem poprzez słuchawki muzyki i bujaniem przy niej w obłokach, dłoniom pozostawiając to, za efekty czego później, z trudem, bo z trudem, lecz j e s z c z e mógł wykarmić rodzinę i opłacić rachunku. O ośmiorniczkach mógł tylko pomarzyć — gdyby miewał tak przyziemne marzenia. - W czym mogę szanownemu panu pomóc? — zapytał uprzejmie, odkorkowując uszy i wsadzając nadal pobrzękujące melodyjne gitarowe riffy głośniczki do górnej kieszonki roboczego kombinezonu. - Pan Premier poprosił sprawdzić, czy odpowiednio przykłada się pan do swoich obowiązków — odparł trzeci sekretarz. - Po drodze rozejrzałem się po placu i według mnie — wystarczająco. Bo wie pan — stanął obok niego, przysuwając swoją głowę do jego i ściszając konfidencjonalnie głos — tacy goście jak dziś nie wpadają często z wizytą, dla nich wszystko ma być na tip-top! Ściany na biało, trawa na zielono a niebo na błękitno! - na koniec pozwolił sobie na lekki żart i słaby uśmiech. Pan Adam także pozwolił sobie na coś lekkiego: wzruszenie ramionami. - U mnie zawsze wszystko jest na tip-top. Niezależnie od tego, kto akurat przyjeżdża z wizytą: burmistrz jakiegoś miasteczka czy prezydent Republiki Północnej Ameryki. Na chwilę po tym, jak skończył mówić, kilkadziesiąt metrów od ich posterunku pojawił się silny, krótkotrwały rozbłysk białego światła, który pozostawił po sobie pięć osób: piękną hinduskę w żółtym sari, bosonogiego, siwego rdzennego Australijczyka w czerwonej koszuli w kratę i ciemnobrązowych, wywiniętych nad kostkami spodniach oraz trójkę pozaziemców — arkturianina, andromedanina i syriuszanina. Zaskoczony niespodziewanym najściem trzeci sekretarz odruchowo cofnął się, potykając przy tym o własne nogi i gdyby nie refleks i silne ramię pana Adama, niechybnie rozbiłby swoje (na razie...) chude cztery litery o bruk. Tylko dzięki niemu niczego sobie nie uszkodził, a dzięki temu, że pan Adam schwycił go tak, jak akurat schwycił, mógł zajrzeć mu wprost w oczy i zdumiał go zastany w nich niezmącony spokój. - Nie boi się pan? — wyraził własny lęk, podczas gdy pan Adam stawiał go do pionu. - A czego miałbym się bać? — pan Adam uśmiechnął się do niego pobłażliwie. - Przecież moja dusza jest cząstką boga, ciało jest zbudowane z popiołów dawno wygasłych gwiazd i nigdy nikogo nie skrzywdziłem, więc czego miałbym się lękać? Poza tym — puścił do niego oczko — to tylko teleportacja, wie pan — jak w Star Treku, a to są zapowiedziani goście, których pan premier wyczekuje od prawie dwóch tygodni. Możesz ich pan w jego imieniu przywitać. Nim trzeci sekretarz zebrał się na odwagę, goście już stali przed nimi. Pan Adam, widząc, że jego młodemu towarzyszowi podejrzanie mocno trzęsą się nogi, życzliwie podał mu miotłę, na której ten mógł się wesprzeć i tak wzmocniony, drżącym głosem i szerokim gestem swobodnej dłoni zaprosić przybyszy dalej: - Pan Premier czeka! — oznajmił im perfekcyjną angielszczyzną. - Aashiyana Gandhi — przedstawiła się hinduska, po czym także po angielsku, przy czym z silnym, typowym dla mieszkańców Indii akcentem, zakomunikowała: - Bardzo dziękujemy, ale nie przybyliśmy do Pana Premiera. - Jakże... to? Zdumienie trzeciego sekretarza było niemal tak wielkie, jak ego jego pryncypała. Jednakże pani Gandhi uznała temat za zamknięty i nie tracąc czasu, zwróciła się bezpośrednio do tego, do którego całą grupą zawitali: - Czy zechciałby pan zostać członkiem Planetarnej Rady? Pan Adam, który w swoim życiu nauczył się zarówno angielskiego, jak i niespodzianki od losu przyjmować ze stoickim spokojem, w zamyśleniu pogładził spracowaną dłonią dwudniowy zarost i odparł: - To wielki zaszczyt, lecz jeszcze większy obowiązek — doprawdy nie wiem, czy mu podołam. Pani Gandhi w szerokim uśmiechu odsłoniła zęby białe niczym śniegi najwyższych szczytów Himalajów. - Jeżeli pan nie spróbuje, to się nie dowie — podpowiedziała. - Przyciągnęło nas do pana światło jego świadomości i wnosząc po nim, stwierdziliśmy, że jest pan odpowiednim człowiekiem do tego ważnego zadania, ale... to tylko propozycja. Nikt nie będzie na pana nastawał, proszę jednak przynajmniej nas wysłuchać. Pan Adam pokiwał ze zrozumieniem głową i rozejrzał się po niemal pustym placu i otaczającym go tłumie jego współbraci. Właściwie... to na dziś swoją robotę skończył. - Dobrze — zadecydował. - Chętnie was wysłucham, lecz najpierw chciałbym o tym porozmawiać z rodziną. - Oczywiście — przystała pani Gandhi. - Zaraz pana do niej zabierzemy, a następnie proponuję udać się do siedziby Rady — pozna pan tam wielu podobnych sobie. Pańscy najbliżsi także będą w niej mile widziani. Rodzina jest najważniejsza i warto pamiętać, że wszyscy przynależymy, a wspólnie tworzymy jedną — ludzką. Sędziwy aborygen temu przytaknął, po czym zawrócił się do przysłuchującego się wszystkiemu z otwartą buzią trzeciego sekretarza: - Proszę pozdrowić Pana Premiera i przekazać mu, że czasy drapieżników o kamiennych sercach już się skończyły. Nowa Era to era ludzi, którzy nie zamknęli go przed innymi w twardej skorupie, lecz na nich i dla nich otworzyli. Nadszedł czas tych, którzy myślą przede wszystkim nim i... ...zniknęli w blasku Światła. Jesień 2021 WYJŚCIE AWARYJNE Właśnie zostajesz ostrzeżony, że poniższy tekst zawiera wyrazy powszechnie uznawana za nieprzyzwoite... ...ale tylko kilka. Mój skromny wkład do teorii Kraterowej Ziemi. Powietrze rozdarł okrutny dźwięk trącego o metal metalu a wibracje, jakie przy tym powstały Marian poczuł nawet w od lat podtruwających go amalgamatowych plombach. Łyżka koparki o coś zahaczyła. Ponownie. - Ożeż ty twoja nagła w te i nazad! — zdenerwował się i ze złością cisnął łopatą, gdzie popadnie. Wbiła się w ścianę jakieś pięć metrów na północny wschód od niego. Nie dość, że był poniedziałek po długim weekendzie, na dnie wykopu było gorąco jak w piekle i wilgotno jak w ruskiej bani, to jeszcze co chwila napotykali niespodzianki! No i weź i się nie denerwuj człowieku! Marian pokazał operatorowi, żeby wycofał łyżkę, podreptał po porzucone narzędzie i zaczął nieśpiesznie okopywać znalezisko. Metal ponownie zaczął zgrzytać o metal. To coś nie było bardzo głęboko i raczej duże. - Dwukondygnacyjnego podziemnego garażu mu się zachciało! — splunął na inwestora. - Rwał jego nowobogacką nać... - Hej, Maniek! — krzyknął na niego z góry koparkowy. - Co tam? Kolejny głaz?! Marian tym razem splunął pod nogi, oparł się obiema dłońmi na łopacie i spojrzał na krawędź wykopu. Koparkowy stał nad nim mocno pochylony do przodu i przyglądał mu się z oczekiwaniem. Pod słońce wyglądał jak olbrzymi, zaciekawiony szpak. - Jak to co? Ciągle to samo! — odkrzyknął. - Suszy jak we żniwa! A ten dołek jest na tyle głęboki, że to może być wszystko! Równie dobrze szkielet dinozaura! Koparkowy zaśmiał się, powoli wycofując i po chwili wylądowała obok niego butelka wody. - Z pana to jednak swój chłop — pobłogosławił go Marian, przysysając się do niej. Poratowany żywiej zabrał się do pracy, aby po niedługiej chwili odsłonić coś mocno okrągłego i jeszcze mocniej błyszczącego — metalową, wypolerowaną niemal jak lustro około metrowej średnicy kopułę, na której środku tkwiło płytkie wgłębienie w kształcie ludzkiej dłoni. Marian gdzieś kiedyś już coś takiego widział, tylko ni cholery nie mógł sobie przypomnieć gdzie. - A cóż to za diabelstwo? — zadziwił się koparkowy. Marianowi, który nadal nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie też coś podobnego dane mu było ujrzeć, a przez to odkryć, do czego to ustrojstwo mogło służyć, pozostało jedynie odpowiedzieć wzruszeniem ramion. Do siebie mruknął pod nosem: - Na pewno nie dinozaur... Pot z jego czoła skapnął wprost na gładką powierzchnię artefaktu i po prostu się z niej ześlizgnął, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Swoją drogą, warstwy ziemi były nienaruszone, co oznaczało, że wynalazek tkwił sobie w niej od... cholera wie kiedy. W każdym razie długo i nadal wyglądał jak prosto z fabryki. Może to właśnie ziemia tak pięknie go zakonserwowała? Ziemia — pomyślał ponownie. - To coś, pomimo odbicia ludzkiej łapy na wierzchu, wcale nie wygląda, jakby było z... ...naszej. Marian zadrżał — nagle przypomniało mu się, gdzie przedtem takie cudo widział! To jest — coś bardzo podobnego, które było sobie nie mniej i nie więcej tylko... w końcowych scenach filmu Pamięć absolutna. W jednej z nich grany przez Czarnegomurzyna główny bohater... - Maniuś! — wdarło mu się w wykluwające się w jego głowie podejrzenie zawołanie koparkowego. - Lepiej niczego już nie ruszaj! Ja lecę po kierownika albo od razu po dyrektora! - Dyrektor jak co poniedziałek chleje z głównym inżynierem w kanciapie — poinstruował go. Po co człowiek ma niepotrzebnie zdzierać zelówy? - Dla nich weekend jeszcze się nie skończył, ale kierownik powinien być trzeźwy. W końcu ktoś tu musi być trzeźwy. Operator koparki oddalił się w poszukiwaniu zdatnego do pracy zwierzchnictwa, a Marian zaczął obchodzić znalezisko naokoło. Nie wiadomo co kryło się pod nim i jak głęboko to coś sięgało, ale z wierzchu, pomimo skrobania po nim łopatą i łyżką koparki prezentowało się perfekcyjnie i aż się prosiło, żeby... - Co to kuźwa ma być! — ryknął rozeźlony kierownik. No tak — dyrektor, jak zawsze chlał, a on jak zawsze odsypiał sobotnio-niedzielne balety. Jeszcze nie zdarzyło mu się nagle wyrwanym ze snu emanować miłością do bliźnich. - To jest takie coś, panie kierowniku, że jak tutaj przyłoży się dłoń to wtedy... — zaczął mu objaśniać Marian. - Skądeś ty nagle taki mądry? Już ty tam niczego nigdzie nie przykładaj! — ryknął ponownie kierownik i dla podkreślenia wagi własnych słów groźnie potrząsnął ciężką pięścią. Kierownik mógł się uzewnętrzniać, ile wlezie, bo Marian i tak wiedział swoje — jak przyłoży dłoń do wgłębienia, to wtedy stanie się... coś dobrego. Przecież tak było w filmie. - A pamięta kierownik, jak w zeszłym roku prześladował mnie za to, że nie chciałem przyjąć preparatu, podczas gdy sam załatwił sobie lewe zaświadczenie, że przyjął? — zagadnął go pozornie obojętnym tonem. Kierownik naturalnie pamiętał, co nie przeszkodziło mu udać głupiego i odwrócić kota ogonem. - No i co z tego? Przynajmniej teraz jestem zdrowy, a i ty też. Poza tym, kto ci baranie jeden bronił też sobie załatwić? Jak połowa tych, co to niby go przyjęli i wszyscy politycy. - No i to z tego, że teraz.... — uśmiechnął się chytrze Marian — ...chuj ci w dupę! A jego mógł w nią pocałować! Poza tym mógł mu jeszcze naskoczyć. Po drabinie dobiec do niego nie zdąży, a połamania nóg skacząc w blisko siedmiometrowy rów, na pewno nie zaryzykuje! Dlatego, pochylając się i delikatnie kładąc dłoń we wgłębieniu, przy akompaniamencie zdublowanego jęku protestu na górze, nawet się nie śpieszył. Dla lepszego efektu odczekał kilka dodatkowych sekund, po czym uśmiechnął się szeroko i pocisnął. Poczuł jedynie lekkie mrowienie w koniuszkach palców i w chwili, gdy pomyślał, że pewnie gówno z tego i jutro trzeba będzie szukać nowej roboty... otworzyło się niebo. Na tym nowym ponad nim wędrowały kolorowe chmury i wisiało olbrzymie, nierażące w oczy słońce, przy którym to stare było niczym ziarnko maku przy arbuzie. - To jest jakieś pojebane — stęknął, porażony niezwykłością tego, co ujrzał, padając na kolana. - Ale i tak piękne... * Ill* Horbanu, którego imię tłumaczyło się na ludzkie języki jako Bramy Okien, Starszy Strażnik Farmy numer 1449, przykrytego holograficzną kopułą wydzielonego obszaru odłamka planety Tiamat, przez jego mieszkańców nazywanego Ziemią — z wrażenia kłapnął zębami, niemal nie odgryzając sobie przy tym rozdwojonego języka. Gdyby ten znany nienawistnik ludzkości, jakich nawet pośród jego gadziego gatunku było niewielu, nadal miał serce, to w tym momencie niechybnie dostałoby ono zawału, a gdyby zamiast łusek na głowie miał włosy, to zacząłby wyrywać je sobie całymi garściami. Z racji rażących braków, także fantazji, pozostało mu tylko bezsilnie zaciskać szczęki. Nie rozumiał, jak to się mogło stać, ale zasilanie przez całe tysiąclecia utrzymującej ludzkość w iluzji kopuły... właśnie padło. A wraz z nim systemy kontroli ich umysłów. Ill Horbanu mógł nie wiedzieć jaka była przyczyna awarii, ale przynajmniej zdawał sobie sprawę, jakie będą jej konsekwencje. Zasłona opadła — wszystko, co za nią przed ludźmi ukrywali za chwilę będzie dla nich widoczne jak na dłoni. - No to mamy przejebane! — stęknął, ze strachu padając na kolana. Jesień 2021 *dla pełnej jasności - ill PRZYJACIÓŁKI Ostatnio zauważyłem (dostrzegłem, pojąłem, dotarło do mnie — sami wybierzcie swoje ulubione określenie), że w moich opowiadaniach cośik brakuje tak kobiecych bohaterek (heroin? — nie mylić z... wiadomo czym) jak i kobiecych postaci drugoplanowych. No po prostu brakuje i już i... nie uderzyłem się za to w moje chude piersi, lecz nadrobiłem poniższym opowiadaniem. Takim długim, jak trzy krótkie razem, z jednym, skromnym przekleństwem i całkowicie pozbawionym samców. Jakiegokolwiek gatunku. No dobra, są trzy (słownie: czy) małe wzmianki o czyimś tacie, ale... oj tam, oj tam! - Psst, psst! Ciche syczenie wydawało się przychodzić gdzieś zza jej pleców i Zofii, jak na zawołanie przypomniały się wszystkie zasłyszane i przeczytane straszliwe historie o samotnie wracających wieczorową porą do domu młodych kobietach. Szybka ucieczka na wysokich obcasach była nierealna i jedyne co jej pozostało to zebrać się w sobie i dzielnie stawić zagrożeniu czoła, czyli... na początek z obawą obejrzeć się za siebie. Po czym z ulgą parsknąć śmiechem; za nią oczywiście nikogo nie było i co więcej — być nie mogło. Przy tej biegnącej pomiędzy sześcioma wysokimi i długimi budynkami, jasno oświetlonej ulicy, która o niemal połowę skracała jej drogę powrotną z pracy do domu, zwyczajnie nie sposób było się ukryć. Nie było przy niej żadnych zaułków, bram i przejść w których, a na niej choćby jednego zaparkowanego auta, za którym ktoś mógłby się schować. Nie było przy niej także choćby jednego kosza na śmieci, czego niewątpliwym skutkiem ubocznym było to, że walały się one, gdzie popadnie, co i tak jej do niej nie zniechęcało. Dlatego, że nawet o tak późnej godzinie czuła się na niej bezpieczną — a przynajmniej do dziś. - Nie bój, głupia! Po prostu ci się przysłyszało. Posłuchała się głosu rozsądku i ruszyła dalej, aby... po kilku krokach ciche posykiwanie ją dogoniło. Teraz po prostu je zignorowała i z pewnością ignorowałaby je nadal, gdyby... nie zamieniło się w ciche wołanie: - Hej! Zosiu! Ktoś, kto najwyraźniej ją znał, bez wątpienia damskim głosem zawołał ją po imieniu, co nieco ją uspokoiło, bo pośród przysposobionych przez nią historii żadna nie była o kobietach napadających inne kobiety, lecz... za nią nadal była wyłącznie pusta ulica. Co jest, do jasnej ciasnej? - A może spojrzysz pod nogi? — zaproponował uprzejmie głos. Zofia natychmiast pod nie spojrzała... wprost w żółte ślepia czarno-białego, łaciatego kociego wyrostka. - Oj Zocha, Zocha! — westchnął. - Już myślałam, że się do ciebie nie dopukam! Zofia wytrzeszczyła na niego (nią?) oczy i... odruchowo go przeżegnała. Właśnie w takich jak ta okolicznościach człowiek się dowiaduje, że choć on dawno temu go opuścił, to kościół jego nadal nie. Kot jej egzorcyzmy przyjął zupełnie obojętnie. - Przecież... koty nie mówią — tak na wszelki wypadek przeżegnała go jeszcze raz, na koniec dodając starodawne, przeganiające koty i złego zaklęcie: - A kysz! Kot je także zignorował i odparł: - Ależ Zosiu, nie bądź niemądra! Oczywiście, że nie mówią. Dostrzegłaś, żeby poruszał pyskiem? Faktycznie, kot nie oszukiwał — nie poruszał. W ogóle cały był jakiś taki nieruchawy. Siedział przed nią na trotuarze jak do niego przyklejony i tylko prześwietlał ją tymi swoimi błyszczącymi ślepiami. Jednak w jakiś sposób dźwięki wydawać z siebie musiał! - Jeżeli nie, to... nie rozumiem. Tego, po co się do niego odzywa, także nie rozumiała. Powinna odwrócić głowę i pójść prosto... najlepiej do psychiatry — gdyby po jedenastej wieczorem jakiś przyjmował. - To stworzenie jest jedynie przekaźnikiem — poinformował ją, czyli przekazał, kot. - Każdy chromosom dowolnej ziemskiej komórki zakończony jest tak zwanym telomerem, który tak naprawdę jest niczym innym, jak anteną, a ja właśnie sobie jego za jego przyzwoleniem użyczyłam. Następnie poprzez nie tymczasowo przejęłam jego wolę i ciało, a te wprawiłam w drganie, które na zewnątrz rozchodzi się jako lokalna fala dźwiękowa. Taka o ograniczonym zasięgu — ty odbierasz ją jako mowę. Przekładając to na bliższe współczesnemu człowiekowi pojęcia: obecnie kot jest samobieżnym, zdalnie sterowanym, interaktywnym przenośnym bezprzewodowym głośnikiem. No proszę — przenośnym, bezprzewodowym głośnikiem! Do tego interaktywnym, samobieżnym i zdalnie sterowanym! Cały kot? Kto by pomyślał? Zofia wiedziała, że nie powinno się dyskutować z halucynacją, lecz... jej była taka mądra. - No dobra, przyjmijmy, że tak jest, ale... jeżeli kot jest odbiornikiem, to gdzie jest nadajnik? Kto za nim siedzi? Kim jest nadawca? Kim t y jesteś? Kot przestąpił z łapy na łapę i wyrecytował: - Jestem tak mała, że nie dostrzegłabyś mnie choćby najlepszym na świecie mikroskopem, a jednocześnie tak wielka, że większą już być nie można. Jestem mniejsza od atomu i większa od wszechświata. To akurat... nie było zbyt mądre. - A ja... nie mam ochoty wysłuchiwać bredzącej halucynacji! — żachnęła się Zofia, po czym wyminęła kota i szybko ruszyła w dalszą drogę. - To z tym odbiornikiem przynajmniej miało jakiś sens — perorowała, idąc i gestykulując — brzmiało niemal naukowo a ja... Chciała powiedzieć — lubię naukę, jednak zamiast tego powiedziała: - Jestem przemęczona i idę do domu. Poza tym nie pytałam o to j a k a jesteś, lecz o to k i m jesteś. Czy naprawdę potrzebowała halucynacji, żeby się do tego przed sobą przyznać? Ostatnie dwa tygodnie spała nie więcej niż trzy-cztery godziny na dobę... czego konsekwencją musiały być dzisiejsze majaki. Tak, to nie mogło być nic innego, jak skutki przemęczenia i pocieszającym w tym wszystkim było to, że nie potrzebowała pilnej wizyty w Tworkach, tylko kilku dni wolnego. Smutnym zaś i prawdziwym to, że łatwiej by jej było załatwić sobie psychiatrę o jedenastej wieczorem, niż w pracy kilka dni od niej odpoczynku. - Och, nie obruszaj się, myślałam, że domyślisz się z opisu — przekazał drepcący za nią kot. Zofia, głośno tupnęła, co zazwyczaj na podobne jemu stworzenia działało mocno zniechęcająco i... okazało się, że na haluny niestety nie. - Na mnie też nie! — parsknął przenośny głośnik. Najwyraźniej znał jej myśli — jak to dowolny wytwór czyjegokolwiek przepracowanego umysłu, a jako taki jej własnego raczej się od niej nie odczepi. Chyba że... go wysłucha. - No dobra, nie domyśliłam się — przyznała się, przystając. - Tak więc teraz masz doskonałą okazję co do swojej osoby mnie oświecić — o ile jesteś osobą. Mów, zamieniam się w słuch. Kot-przekaźnik najpierw całkiem po ludzku odchrząknął, po czym już czysto kocim zwyczajem otarł się o jej kostki i podniósłszy do góry łeb, wyznał: - Nie jestem osobą, jestem twoją Duszą. Bardzo samotną, odkąd przestałaś ze mną rozmawiać i od tamtej chwili nieustannie szukam sposobu zwrócenia na siebie twojej uwagi. No i w końcu, dzięki pomocy tej oto ciepłej i życzliwej istoty, mi się udało. Bo chyba mi się udało? Zofia spojrzała na nią z politowaniem. - Jasne, duszą! — tym razem ona parsknęła i zaśmiała się, ruszając dalej. - Jaką tam znowu duszą! Jesteś zwykłą halucynacją! Wytworem mojego przemęczonego umysłu! Nie wiem tylko, czy kot jest prawdziwy, a mi się wydaje, że do mnie mówi, czy jego także sobie wyobraziłam? - Udowodnię ci, że ani on, ani ja nie jesteśmy wytworami twojej wyobraźni — zadeklarowała się jej niby dusza. - Tak? A niby w jaki sposób? — rzuciła na odczepnego Zofia. - Zabierz mnie do swojego domu, to się przekonasz! Zofia głośno prychnęła i pokazała jej figę. - Nie lepiej było od razu powiedzieć, że szukasz ciepłego kąta? Że idzie zima i zaczęło zachodzić w łapki? Czy ona naprawdę właśnie dyskutowała z... halucynacją alias kotem, który podobno był pośrednikiem dla jej duszy? - Ażebyś wiedziała! — zaperzył się... jedna cholera w końcu wie, kto. - On kudłaty i łaciaty nie ma mamy ani taty! ...którzy kupiliby mu przytulne mieszkanko. Tak jak twoi rodzice tobie. Zofię literalnie zatkało. Przecież... to był przerobiony tekst z jej ulubionej filmowej baśni dzieciństwa, Przyjaciela wesołego diabła! Bez pudła! Ja kudłaty, durnowaty, nie wiedziałem co to taty i... tak kilka razy. Tak było w oryginale. Dzieci tej bajki raczej się bały, ale nie ona. Koci niby przekaźnik jej duszy, korzystając z jej zaskoczenia, zaczął paplać jak najęty: - Jeszcze do niedawna miała swoją rodzinę i dom, bo musisz wiedzieć, że to dziewczyna, Rosita. Dzieci też w nim były, dwie siostry i to właśnie one tak ją nazwały, bo jedna z czarnych plam na jej grzbiecie podobno przypomina różę, ale szybko im się znudziła i tata wywiózł ją do twojego miasta i porzucił pod śmietnikiem. Teraz, nie dość, że marznie w łapki, to jeszcze burczy jej w brzuszku. Na dowód czego o budynki odbiło się godne hipopotama burczenie. Jej historia była smutna, ale samo jej zakończenie tak zaskakujące i komiczne, że Zofia nie potrafiła z tego się nie zaśmiać i... tym ją kupiła. - Wiesz co, chyba jednak cię przygarnę, niezależnie od tego, czy jesteś wytworem mojej wyobraźni czy nie. Tylko nie rób już więcej tego, co przed chwilą i obiecaj mniej gadać. Znaj moje dobre serce. - Znam — odparła Dusza. * Obudziła się z bólem głowy i... siedzącą na jej piersiach kotką. Z termometrem w pysku. - Jesteś chora — oznajmiła jej na dzień dobry. Zofia jęknęła. Czyli to, że przygarnęła gadającego kota, który podawał się za głos jej duszy, wcale jej się nie przyśniło. Z tego wywnioskowała, że kupno kociej wyprawki w czynnym do północy supermarkecie, który miała po drodze do domu, nie było jego ciągiem dalszym. Chyba że po prostu nadal miała zwidy — potwierdzeniem była dopiero co usłyszana diagnoza. Wygłoszona przez kota, a konkretnie kotkę. Jęknęła głośniej. - Jesteś chora i masz siedzieć w domu. Załatwiłam ci chorobę i trzy dni wolnego — doprecyzowała. To, że coś ją rozbierało, wiedziała i bez niej, ale... co miało niby oznaczać: Załatwiłam ci chorobę? I trzy dni wolnego? Bo, z tym że mówił do niej kot, dyskutować już chyba nie było warto. - Jak to — załatwiłam ci chorobę? — spojrzała na nią podejrzliwie. - I trzy dni wolnego — przypomniała jej. Gadający kot przedstawiał się nierealistycznie, a cóż dopiero kot mówiący trzymając w pysku termometr! To już był najczystszy surrealizm! Ten sam termometr zresztą, którym babcia mierzyła jej gorączkę, gdy była mała i... nagle to do niej dotarło: - Hej, to jest stary termometr z prawdziwą rtęcią, nie stłucz go! — krzyknęła na kotkę. Kotka ostrożnie upuściła go jej pod brodę i z godną królowej godnością oznajmiła: - Przecież jakoś udało mi się wydobyć go z szafki, nie tłukąc, nieprawdaż? Prawdaż — pewnie miała kociego farta. - A jeśli już mówimy o tłuczeniu — mówiła dalej — pamiętasz, że kiedyś miałaś kubek z tańczącym misiem? Czy ona właśnie powiedziała o jej u k o c h a n y m kubku z tańczącym misiem w czasie przeszłym? O jej prezencie urodzinowym od mamy? Zofia uniosła głowę, żeby dogodniej jej było spiorunować kotkę wzrokiem, ale w nowej pozycji poczuła się o wiele gorzej i natychmiast położyła ją na poduszkę z powrotem. J e j kubek! Z pewnością nie teraz, ale jeszcze się z nią policzy! Niech no tylko wydobrzeje, bo na tę chwilę potrafiła jedynie zdobyć się na odrobinę sarkazmu: - I co, może mi go odkupisz? - Nie mam pieniążków. N i e m a m p i e n i ą ż k ó w! To było raczej oczywiste. Niby skąd miałaby je mieć? - Dobra — mruknęła z rezygnacją. - Kiedyś do tego powrócimy, teraz powiedz mi, proszę, co to niby miało być z tym załatwianiem choroby? - To był jedyny sposób na to, żebyś została w domu. Poprosiłam twoje ciało, żeby trochę pochorowało, a ono na to przystało. Nawet chętnie; ono doskonale wie, że potrzebuje trochę poleżeć i odpocząć. Gdybyś forsowała je dalej, to na kilku dniach lenistwa mogłoby się nie skończyć. Mama mówiła jej bardzo podobnie i tak jak z nią, polemizować z tym nie zamierzała. Tym bardziej czując się tak fatalnie jak teraz. - A wolne? — przypomniała jej. - Prosta sprawa — zadzwoniłam do twojej szefowej, przedstawiłam się jako twoja siostra i powiedziałam, że masz grypę. Dostałaś trzydniową przepustkę, a od koleżanek całe mnóstwo SMS-ów z życzeniami powrotu do zdrowia. I nie mów mi, że skoro nie masz siostry, to ją okłamałam, bo Dusze nie kłamią. Jako twoja, j e s t e m twoją siostrą. O tym ostatnim nawet nie pomyślała — za bardzo przywykła do tego, że wszyscy wszystkich oszukują. Sięgnęła po leżący na szafce obok łóżka aparat — w folderze z najnowszymi wiadomościami było ich pięćdziesiąt i wszystkie z pracy, w tym jedna od samej szefowej! Naprawdę dała jej całe trzy dni... od siebie odpocząć! - Jakżeż to ci się udało? — zapytała z podziwem. - Przecież moja szefowa to krokodylica bez serca! Sama nigdy nie choruje i uważa, że inni też nie powinni. A właściwie, że nie mogą. Kotka jej zaimponował — potrafiła załatwić coś więcej poza chorobą i jej ulubionym kubkiem — i jednocześnie do siebie przekonała. Wczoraj obiecywała udowodnić, że nie jest halucynacją i obietnicy dotrzymała. A jeżeli nią nie była to... może tą, za którą się podawała? Jej siostrą? Duszą? - Potrafię być przekonująca — odparła skromnie... jej Dusza. Jakoś ją nazywać musiała, niech więc będzie już Dusza i z pewnością była — wnosząc choćby po tym, że leżała razem z nią w tym samym łóżku. Nawet przyniosła jej do niego termometr, z którego w końcu mogła zrobić użytek i... ze zdumienia przetrzeć oczy. - Trzydzieści osiem i cztery? — warknęła. - Mniej się nie dało? Dusza pokiwała nad nią głową. Pewnie z politowaniem — po kocie ciężko było rozpoznać. - Moja kochana, nie dramatyzuj! Będąc w twojej szafce, widziałam cały kilogram witaminy C, sześć główek czosnku, trzy cytryny, kłącze imbiru, wielki słoik miodu lipowego i dużą butelkę z napisem Syrop z pędów sosny. Pewnie z syropem z pędów sosny. Z takim arsenałem nawet pomór ci niestraszny... a jakbyś miała o stopień mniej, to zaraz popędziłabyś do roboty. Tu ją miała — na samym końcu wygłosiła najistotniejsze. Popędziłaby jak nic. - Tylko cytrynę kupiłam sama, resztę przysłała mi mama. Ona święcie wierzy w czosnek, cytrynę, imbir, miód, końskie dawki witaminy C i syrop z pędów sosny. Poza tym w UFO, reinkarnację, kontrolę umysłów za pomocą wież telefonii komórkowej i... sama nie wiem, w co jeszcze. W każdym razie takie zapasy z pewnością nie są złe, ale dobra kawa jest lepsza, tak że zamiast załatwiać mi chorobę, mogłaś zrobić mi kawę. Dusza uniosła prawą kocią łapkę i oznajmiła: - Chwilowo nie mam kciuków. - Teraz to nie mam kciuków, ale przywlec termometr i stłuc kubek potrafiłaś — delikatnie sobie z niej zakpiła. - Chyba kiepsko ci wychodzi sterowanie kocim ciałem. - Ze sterowaniem problemów nie mam, termometr przyniosłam w zębach, a do tłuczenia naczyń kciuki wcale nie są potrzebne — zauważyła całkiem rozsądnie. - Poza tym, ja go tylko lekko trąciłam. Potłukł się przy kontakcie z posadzką. Czyli że winna była podłoga, a właściwie... grawitacja — że też sama na to nie wpadła? Od takiego stwierdzenia do konstatacji, że wszystko psuje się samo, był już tylko mały kroczek. - A jakbyś chciała wiedzieć, to na kilku planetach koty wyewoluowały w humanoidalne formy życia. Takie z kciukami. Zofia wyobraziła sobie dwumetrowego kota z niemal ludzkimi, owłosionymi dłońmi. Nie wiedzieć czemu miał ciemnoniebieskie, szaro pręgowane futro. - To niech któryś przyleci i zrobi mi kawę — zaproponowała, chichocząc. Zupełnie jak mała Zosia, która kawy oczywiście nie piła. Mała Zosia wyjadała po kryjomu z maminej szklanki wymieszane z cukrem fusy. Dusza przymknęła kocie oczy, wyciągnęła szyję i... po jakiejś pół minucie oświadczyła: - Przykro mi, nie ma chętnych. - Naprawdę próbowałaś się z kimś skontaktować, czy... — porozumiewawczo do niej mrugnęła. Dusza odmrugnęła. - No, no, niezła z ciebie żartownisia! — zaśmiała się do niej i stwierdziła, że z braku pomocnych dłoni z kciukami ostatecznie może ją zrobić sobie sama. - Choć w innym kubku tak dobrze smakować nie będzie. Podsumowując: Ja nie mam kubka, a ty pieniążków i kciuków. - Może nie skupiajmy się na tym, czego nie mam, lecz na tym, co mam — zaproponowała Dusza. - A co masz? - Mam ci coś do opowiedzenia. Oczywiście. W to akurat nie wątpiła. W jej gadulstwo. Miała także coś tak niesamowitego, jak mruczenie, to znaczy — jej obecne kocie ciało. - A może masz coś jeszcze? Na przykład… zdolność, choć na trochę przestać drgać po próżnicy całym kotem i uruchomić jego standardowe wibracje? One są takie relaksujące. Dusza miała. ** Tego dnia wiele nie porozmawiały. Zofia ostatecznie zrezygnowała z kawy i zrobiła jeden dzbanek i duży termos naparu z kwiatu lipy z sokiem malinowym, przyjęła pół końskiej albo jedną całą dla kucyka dawkę witaminy C, Duszy zapewniła strawy i napoju dla kociego ciała i poszła spać. Malinowy sok i kwiat lipy, które szperająca w szafce Dusza przeoczyła, naturalnie także były darem od mamy. Tak więc oprócz tego wszystkiego, w co wierzyła, mama dodatkowo wierzyła w napar z kwiatu lipy z domowym sokiem malinowym z owoców z własnego ogrodu. No i jeszcze dobry sen, a Zofii spało się wyjątkowo dobrze — budziła się jedynie na siku i drapiąc za uchem czuwającą przy niej Duszę, napić się owocowo-ziołowej herbatki. Wieczorem, z trzech dużych posiekanych ząbków czosnku, soku z połowy cytryny, czterech łyżeczek miodu i około dwu centymetrowego, drobno pokrojonego kawałka imbiru sporządziła niezawodną, rozgrzewająco-napotną babciną miksturę. Macerowała się dwie godziny, po dwóch następnych zaczynała grzać od środka niczym rakietowy piec, aby rano cała pościel i bielizna były mokre, jakby wyciągnęła je z pralki bez odwirowania. Odciśnięcie ich nad wanną było niewielką ceną za to, że czuła się już o niebo lepiej. Na tyle dobrze, że nawet wciągnęła pierwszy od dwóch dni posiłek: owsiankę z rodzynkami, bananami i szczyptą cynamonu. Dusza zadowoliła się suchą karmą z rybą i z czymś tam jeszcze. W każdym razie, jak dla Zofii, całość nie pachniała zachęcająco. Po śniadaniu wróciły do świeżo zaścielonego łóżka leniuchować dalej. Dopiero ten, jak i cały następny dzień, przegadały. Dusza godzinami przypominała jej zapomniane historie z ich dzieciństwa i było przy tym wiele wzruszeń, trochę łez i całe mnóstwo śmiechu. Po prostu było im cudownie. Razem. A gdy ostatniego wieczora laby, z chwilą, gdy pomyślała, że od teraz powinno być tak już zawsze, zniknęła ze wpatrujących się w nią kocich oczu — poczuła ją w sobie. Jej wróciła do domu, a Rosity do własnego. - Witaj Rosito — pogłaskała ją po grzbiecie. - Po polsku to chyba będzie Rozalia? Różyczka? Kotka potwierdziła miauknięciem. Może nie tak dobrze, jak z Duszą, ale na pewno się dogadają. - Nie wróciłam do domu. Byłam w nim cały czas, nieustannie do ciebie mówiąc. To ty, odgradzając się ode mnie życiem w kłamstwie, przestałaś mnie słyszeć — powiedziała Jej Dusza. - Nie chcę więcej Cię tracić — odparła jej Zofia. - Musisz więc żyć w Prawdzie. Życie w Prawdzie dla niej przede wszystkim oznaczało... odejście z pracy, ale dla Duszy mogła to zrobić. Przecież tak naprawdę miała tylko ją. Nawet jeśli straciłaby wszystko, co ziemskie: rodzinę, przyjaciół, zdrowie, pracę i majątek, a potem jeszcze życie, ona i tak by przy niej trwała i ją wspierała. Dla Niej mogła przestać opowiadać w głównym wydaniu telewizyjnych wiadomości kłamstwa. Mogła też zrobić tak, że nie musiałaby z nich odchodzić, bo... Zofia uśmiechnęła się przekornie. ...wyrzuciliby ją z nich sami. Na zbity pysk i z wilczym biletem na zawsze. Wystarczyłoby powiedzieć na wizji, że dziewięćdziesiąt procent z tego, co ludziom przekazuje to nieprawda, a pozostałe dziesięć to przekręcone Fakty. Dla Duszy mogła odejść, a dla miny szefowej zrobić to ostatnie. Potem niech się dzieje co chce. Mając oparcie w Duszy, przetrwa wszystko. - To jak? Siostry? — zapytała Dusza. - Siostry i Najlepsze Przyjaciółki na zawsze — potwierdziła Zofia. Jesień 2021 RADIO WOLNY WSZECHŚWIAT Powyższy tytuł nie jest pochodną (jeżeli ktoś by tak pomyślał) znanego Polakom z czasów poprzedniego PRL-u nadającego z Monachium Radia Wolna Europa, lecz tytułu powieści Philipa K. Dicka Radio Wolne Albemuth (Radio Free Albemuth). A może jest połączeniem ich obu? Przeciągnąłem się i szeroko ziewnąłem, tak że najpierw coś chrupło mi w krzyżu, a potem w szczęce, ale pomimo to świat i tak pozostał piękny. Ten sam świat, który właściwie rozsypywał się niemal na moich oczach, co nie przeszkodziło mi spokojnie stać przed swoim blokiem i z uśmiechem na ustach i lekkością w sercu patrzeć pod wschodzące wiosenne słońce. - Dzień dobry panie Mirku! — wyrwało mnie z samozadowolenia sąsiedzkie powitanie. Starszy, siwy jak gołąbek i drobny jak lalka pan Jastrzębski zaszedł mnie z boku i przystanął trzy kroki przede mną. Pan Jastrzębski mieszkał bezpośrednio nad nami i choć znałem go całe swoje świadome życie, jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy zapytać się, jak ma na imię. Choćby własnych rodziców. - Dzień dobry panie Jastrzębski — odkłoniłem się, nawet dosłownie. - Jest pan ode mnie dużo starszy, tak więc bardzo proszę zwracać się do mnie wyłącznie po imieniu. - A ja bardzo proszę nie wypominać mi mojego słusznego wieku! — mrugnął do mnie, poprawiając wżynające mu się w ramiona poprzez ciemnozieloną wojskową kurtkę parciane paski oliwkowego, również wojskowego i, wnosząc po tym, jak mocno mu się one wżynały, raczej ciężkiego plecaka. - A jeżeli będziesz przy tym obstawał, to ty także będziesz musiał mówić mi po imieniu. Bo inaczej się obrażę! — zakończył, głośno się śmiejąc. - Remigiusz — dodał domyślnie po chwili. - Zdrobniale: Remek. No proszę, pan Jastrzębski okazał się być Remigiuszem! Pierwszym, jakiego poznałem, a jeżeli tak bardzo nalegał, aby zwracać się do niego po imieniu, to nie wypadało mu odmawiać. Starszym podobno się ustępuje. - Wracasz z zakupów? — zapytałem więc bezceremonialnie, przez co poczułem się nieco nieswojo. Nawet do tak pozornie drobnej zmiany, jak zwracanie się do kogoś trzykrotnie od siebie starszego jak do kolegi, trzeba się przyzwyczaić. - Można tak powiedzieć — odparł Remek, ponownie poprawiając plecak. - A ty idziesz do pracy? - Tego akurat nie można powiedzieć. Wczoraj mnie z niej wywalili — poinformowałem go, szeroko przy tym się uśmiechając, z czego bez trudu mógł wywnioskować, jak bardzo mnie to zmartwiło. - Czyli że co? Powinienem ci pogratulować? — zaśmiał się serdecznie. - Och, niekoniecznie — zbyłem ten nadmiar uprzejmości machnięciem dłoni. - Nie wiem, czy ona do mnie, czy ja do niej, ale na pewno jakiś czas temu przestaliśmy do siebie pasować. Nasze rozstanie było po prostu nieuniknione. Zresztą, ostatnio tak wiele się rozeszło: władza z rozumem, prawo ze sprawiedliwością, medycyna z sumieniem, rolnicy z naturą a ludzie generalnie z rozsądkiem. Pewnie dlatego wszystko wokół się wali... Remigiusz potwierdził moje obserwacje, z powagą kiwając głową. - Jeżeli ludzie przestają coś wspierać, to prędzej czy później musi się to zawalić — dodał od siebie. - Ale ty nie wyglądałeś mi na kogoś tym zmartwionego. Już z daleka widziałem, jak radośnie się uśmiechasz. Chyba że... zwyczajnie cieszyłeś się, że nie musisz iść do roboty. Chyba, ale nieco sobie ze mnie zakpił i niechybnie było w tym ziarnko prawdy, lecz moje wyjątkowo dobre samopoczucie miało o wiele głębszą przyczynę, niż trywialne uwolnienie się od nielubianej pracy. Co prawda zbyt głęboką, abym zdołał do niej dotrzeć, ale czułem, że ona gdzieś tam we mnie jest. - To raczej nie to i... właściwie sam nie wiem co — przyznałem się. - Od dzisiejszego przebudzenia wszystko wydaje mi się... jakieś lepsze. To znaczy — nie wydaje mi się, tylko j e s t lepsze — sprostowałem. - Mniej skomplikowane, jaśniejsze, pełniejsze i... — nie bardzo wiedząc, co tu jeszcze dodać, zakończyłem wszystko znacznym: i w ogóle. - Wyobraź sobie, że doskonale cię rozumiem, bo też tak mam! — rozpromienił się pan Jastrzębski. Remigiusz. - I chyba nawet wiem, dlaczego tak jest! Spojrzałem na niego pytająco, na co on zaprosił mnie do siebie: - O takich sprawach najlepiej jest rozmawiać przy dobrej herbacie i jeszcze lepszym ciastku. Lubisz napoleonkę? Czy lubiłem? Tak dawno jej nie jadłem, że zdążyłem zapomnieć, jak smakowała, dlatego pewności mieć nie mogłem, ale... - Jeżeli jest słodka, to lubię — zapewniłem go. - I dobrze, że pan na mnie trafił, bo windę też dopiero co trafił — jasny szlag, a ten plecak wygląda mi na solidnie wypchany... Ku mojemu zdziwieniu, Remigiusz przekazał mi swój ciężar bez ceregieli, słowa i zwłoki. To, dlaczego, zrozumiałem gdzieś pomiędzy tym, jak uśmiechnął się z wyraźną ulgą, a tym, kiedy poczułem go na własnych ramionach. Wcale co do niego się nie myliłem — był ciężki i to cholernie. Tak że najpierw sapnąłem, roześmiałem się w następnej kolejności: - Wiedział pan... to znaczy — wiedziałeś — poprawiłem się — że ja mam dobre serce, a winda jest zepsuta, stąd to zaproszenie na poczęstunek. No i swoją drogą — masz krzepę! - spojrzałem na niego z niekłamanym podziwem. - To, co tam masz, to niechybnie żelazna porcja na czarną godzinę! - To tylko nieco warzyw od znajomego rolnika z targu — poklepał to, co jeszcze przed chwilą dociskało go do podłoża. - I zaprosiłbym cię, nawet gdyby nie było potrzeby wnoszenia czegokolwiek na własnych plecach na dziewiąte piętro. Przecież mamy coś do obgadania. Jak na człowieka, jak sam o sobie powiedział — w słusznym wieku, mijał piętra zadziwiająco sprawnie, a do drzwi własnego mieszkania, w przeciwieństwie do mnie, dotarł bez zadyszki. Usprawiedliwiało mnie jedynie to, że musiałem przeciwstawiać się zwiększonej o zawartość Remkowego plecaka sile przyciągania. Tuż przed pchnięciem rozbrojonych z zamka drzwi Remigiusz spojrzał na mnie tak, jakby zastanawiał się, czy aby na pewno słusznie czyni. Po krótkiej chwili wewnętrznych rozterek zachęcająco się uśmiechnął. Zdaje się, że on również musiał pokonać stare nawyki. Po tym nastąpił drugi dziś związany z nim pierwszy raz: przestąpiłem próg jego domu. Przez to, że mieszkał nade mną, odniosłem wrażenie, jakbym znalazł się w pomalowanej na biało, szaro i jasnożółto oraz umeblowanej ciemnymi antykami z epoki średniego Gierka wersji własnego mieszkania. Choć co do epoki mogłem się mylić. Następnie dałem się zaskoczyć jego wyjątkowej schludności. Bez wątpienia moje wyobrażenie o tym, jak powinien mieszkać samotny wdowiec, którego dzieci dawno temu wywędrowały w świat, było stereotypowe. - Przejdź do największego pokoju — zaprosił mnie dalej, pomagając mi rozkulbaczyć się z plecaka i uwolnić od kurtki. - Drogę znasz. Ja tymczasem nastawię wodę. Środek jego największego pokoju zajmował duży drewniany stół, którego środek z kolei coś... co nijak nie pasowało do dużego, nakręcanego stojącego zegara, podkolorowanej ślubnej fotografii, makaty z jeleniami na rykowisku i pozostałego, standardowego i dość leciwego wyposażenia. Coś, co wydawało się przynależeć do innego świata — świata przyszłości. Masa pospinanych cienkimi kablami najeżonych tranzystorami, rezystorami i ten, kto się na tym wyznaje, wie czym jeszcze, płytek układów scalonych. Remigiusz zastał mnie głęboko nad tym całym podejrzanym ustrojstwem pochylonego. W rękach trzymał tacę ze szklankami z parującą herbatą i talerzykami z kawałkami ciasta. Albo u niego woda gotowała się dużo szybciej niż piętro niżej, albo ja przyglądając się jego sprzętowi, straciłem rachubę czasu. - Przyznaję, że niezbyt się na tym znam, ale... komputer to raczej nie jest? — spojrzałem na niego pytająco. - Nie jest — potwierdził gospodarz, ostrożnie odstawiając tacę na wolny skrawek stołu. - To radio. Przyjrzałem się temu czemuś ponownie i... na radio też niezbyt mi to pasowało. Lecz z drugiej strony, gdyby to wszystko siedziało w jakieś choćby trochę radio-podobnej skrzynce, przyjąłbym jego stwierdzenie natychmiast. Ale nie siedziało. - To naprawdę jest radio — zapewnił mnie, widząc odmalowane na mojej twarzy powątpiewanie. - Tak jakby.... własnej konstrukcji. W to ostatnie akurat nie wątpiłem, tylko dlaczego tak jakby? - I co to niby znaczy? Remigiusz gestem pokazał, żebym usiadł przy stole. W chwili, gdy odsuwałem krzesło, on zasiadł naprzeciw. - To, co tu widzisz — wskazał wzrokiem na złożoną konstrukcję — jest powiązane z tym, o czym mieliśmy porozmawiać i... naprawdę nie wiem, od czego zacząć — nagle się zafrasował. - No to może tak standardowo? Od początku? — zaproponowałem. Remigiusz uśmiechnął się, wzruszając ramionami. - Od początku? Ba! Ale gdzież on jest? — poskrobał się po potylicy, zapewne zaczynając pilnie go pod nią poszukiwać. Następnie westchnął i spojrzał w sufit, wewnętrznie nadal wędrując po własnym umyśle. Jego podróż trwała jakieś pół minuty i zakończyła się utkwionym we mnie bystrym spojrzeniem. - To może tak... — zaczął mówić, poprawiając się w krześle, jakby nagle zaczęło go ono podskubywać w siedzenie. - Przemieszczające się po najbliższej jądra atomu orbicie elektrony mają ładunek o wiele niższy od tych z dalszej orbity, jednakże, gdy potraktować je wysokoenergetycznymi kwantami światła, natychmiast zmieniają orbitę na wyższą. W następstwie czego taki atom zmienia swoje właściwości, a zbudowany z takich atomów obiekt, dla niepodlegającego energetycznym wpływom obserwatora, zwyczajnie znika z jego rzeczywistości*. Otóż dziś nasz cały układ słoneczny ostatecznie znalazł się właśnie w takim bombardowanym energetycznymi kwantami obszarze kosmosu — zakończył z czymś na kształt błysku zadowolenia w oczach. Zabrzmiało sensownie i naukowo i nawet mogło tak być, co nie oznaczało, że zrozumiałem, do czego zmierza. - Czyli że...? — ponagliłem go. - Czyli że cała nasza rzeczywistość uległa zmianie. Prawa natury zmieniły się na tyle, że niektóre znane nam zjawiska dłużej nie będą występować no i pojawią się całkiem nowe. Co przełoży się także na naszą świadomość, która wreszcie przestanie tolerować takie zachowania jak kłamanie, oszukiwanie i temu podobne. Co naturalnie będzie miało swoje pozytywne konsekwencje. Podświadomie już to poczuliśmy, stąd nasze dzisiejsze dobre samopoczucia. Nie wiem, skąd miał te informacje oraz z czego wywiódł to przełożenie na nasze zachowania i samopoczucia, ale faktem było, że dziś czułem się wyjątkowo dobrze. Wolny od trosk jak nigdy dotąd. - No dobrze, przyjmijmy, że tak jest — odłożyłem roztrząsanie tego na później — lecz co to ma wspólnego z twoim radiem? — wskazałem na nie dłonią. Remigiuszowi ponownie zaświeciły się oczy. - Najpierw, kilka miesięcy temu, w moim umyśle pojawiła się jego ogólna koncepcja, potem stopniowo zaczęły spływać do mnie instrukcje budowy, no i tak też je składałem — krok po kroku. Kompletowałem elementy i dołączałem do już zmontowanych, a gdy było gotowe... nie chciało działać. Dopiero całkiem niedawno zrozumiałem dlaczego. Ja w tym momencie także! Jednocześnie zrozumiałem, cóż to były za błyski w jego oczach — to była ekscytacja! - Aby zadziałało, musieliśmy znaleźć się w nowej rzeczywistości, gdzie panują inne prawa fizyki! - wykrzyknąłem odkrywczo. - Otóż to! — odkrzyknął równie entuzjastycznie Remigiusz. - To pewnie z niej dochodziły do mnie jego plany. To co, próbujemy? — zapytał, nonszalancko zawieszając dłoń nad włącznikiem. - A czy papież jest katolikiem? — odparłem pytaniem. Poniewczasie zorientowałem się, że akurat to porównanie do najtrafniejszych nie należało, ale Remigiusz i tak zrozumiał, że odpalamy i to natychmiast. Pstryknął włącznikiem i po chwili z dwóch umieszczonych na regałach głośników popłynął delikatny elektrostatyczny szum. - To dobrze, to znaczy, że w końcu działa — uspokoił mnie. - Teraz trzeba tylko ustalić częstotliwość — dopowiedział, dotykając kolejnego przycisku. Po niedługiej chwili głośniki odezwały się miłym damskim głosem, który mówił... coś po hiszpańsku. Remigiusz zaczął nasłuchiwać tak, jakby cokolwiek z tego rozumiał i zdaje się, że nawet tak było, bo po kilkunastu sekundach z uśmiechem zadowolenia zaczął szybko coś przełączać. Gdy skończył, podniósł do góry wskazujący palec i zakomunikował: - Uwaga! Zaraz będzie po polsku! A po polsku inna pani powiedziała: - Tu Radio Wolny Wszechświat. Witajcie Ziemianie! Zima 2022 * Moja interpretacja tego, co usłyszałem w podlinkowanej w tym wpisie audycji Ziggy'ego z Texasu (https://www.youtube.com/watch?v=337Jb9nCWow). Dla mniej cierpliwych: o powyższym zagadnieniu mówi od około 9 minuty i 20 sekundy. PIĄTEK, TRZYNASTEGO, ZA TRZYNAŚCIE TRZYNASTA Wszystkie umieszczone w poniższym opowiadaniu postacie są fikcyjne, tak więc jakiekolwiek ich ewentualne podobieństwo (łącznie z charakterami) do prawdziwych pracowników Urzędu Gminy w Borkach-Taradajkach jest zupełnie przypadkowe. Pan Andrzej w piątkowe wczesne popołudnia zwykł był rozmyślać o tym, co będzie porabiał w weekend. Czyli za całkiem niedługo, bo ostatniego dnia pracy zawsze wychodził z niej wcześniej. To znaczy, podobnie jak większość państwowych urzędników jakiegokolwiek szczebla, z a w s z e wychodził z niej wcześniej, niźli nakazywałyby mu wyznaczone przez krajową administrację i zatwierdzone lokalnymi przepisami godziny urzędowania, tudzież w czasie nich udawał się na zakupy i załatwiał inne prywatne sprawy, ale w piątki wychodził j e s z c z e wcześniej. Dokładnie o trzynastej. A na pół godziny przedtem składał wszystkie dokumenty, podlewał roślinki, rozsiadał się wygodnie w czarnym, skórzanym fotelu, zamykał oczy i w myślach zaczynał doprecyzowywać plany. Tego dnia na przykład kompletował wędkarski sprzęt na sobotni wypad z kolegami nad przepływającą nieopodal jego gminnej wioski rzekę. Miejsce ustronne, urokliwe i ciche jak ryżem zasiał. Po przejrzeniu wędek, zapasowych kołowrotków, żyłek, haczyków i spławików sięgnął po zanęty. W momencie, gdy zastanawiał się nad tym, czy zabrać tą na leszcza, ktoś niespodziewanie zapukał. Zaskoczony tym niemal ją upuścił. - Szlag by to... — westchnął ciężko, otwierając oczy. - Kogo to o tak późnej porze przywiało? Spojrzał na wiszący na ścianie naprzeciw jego biurka i tuż obok drzwi, ścienny zegar, który wskazywał niemal na za trzynaście trzynastą. - Prawie pierwsza — skonstatował. Prawie miałem wychodzić — dodał w myślach i w nich to przesłał do tego, kto stał za drzwiami, sugestię, żeby wrócił tam, skąd przyszedł i najlepiej do poniedziałku rano przemyśliwał sobie swoją sprawę. Na zewnątrz zdobył się jednak na uprzejmość i zawołał: - Proszę wejść! W drzwiach pojawił się młody mężczyzna ubrany w całkiem zwyczajną szarą koszulkę z krótkim rękawem i wytarte jeansy oraz niezwyczajną, podług miejscowych standardów wręcz nieobyczajną fryzurę à la czesany wichurą także młody Kopernik. W jej niemal artystycznym nieładzie zdawało się brakować jedynie suchych liści. Pan Andrzej odruchowo wyjrzał przez okno — na drzewach, jak na maj przystało, jasną zielenią prezentowały się nowe, a gałązki, z których wyrastały ani drgnęły. Kompletna flauta. Czyli że jednak go nie przywiało, a wygląda tak, jakby tak było — pomyślał. Także o tym, że jak już go zawezwał, to teraz musi go przynajmniej wysłuchać. - Zapraszam dalej — wskazał mu fotel dla petenta i nie czekając, aż usiądzie, bo wszak czas naglił, zapytał: - W czym mogę panu pomóc? Młody człowiek wziął to za zdecydowanie. - Konkrety, to lubię! — uśmiechnął się. - W takim razie i ja przejdę od razu do konkretów: Otóż chciałbym się tutaj osiedlić, w najbliższej okolicy i podejrzewam, że będę potrzebował kilku zezwoleń. Pan Andrzej nie podejrzewał, tylko wiedział, że na pewno i że nie kilku, a całe mnóstwo, ale przecież tak od razu mu tego nie powie — nikogo nie wolno tak na wstępie zniechęcać! Z tego samego względu nie będzie mu opowiadał o tym, jak to w ich gminie dobrze się żyje. To, że chciał się w niej osiedlić, oznaczało, że nic a nic o niej nie wiedział, a pan Andrzej nie był od jego uświadamiania. Jak trochę pomieszka, uświadomi się sam. Być może przyciągnęły go do niej miejscowe piękne lasy, góry, kwieciste łąki, czyste strumienie, jeziora i rzeka, o których mógłby mu co nieco poopowiadać — zwłaszcza o tej ostatniej... ale przecież nie w piątkowe popołudnie. W piątkowe popołudnia przechodził w tryb uprzejmo-profesjonalno-lakonicznego spychologa. - Dziękujemy, że wybrał pan naszą gminę — uśmiechnął się zdawkowo. - Jednakże, jeżeli chce pan wybudować dom, to po stosowne pozwolenie musi się pan udać do pokoju numer 21, trzecie drzwi na lewo od moich — podpowiedział mu z nadzieją, że zaraz sobie tam pójdzie i będzie zawracał głowę koleżance Kwiatkowskiej-Szklarczyk. Jeżeli jeszcze ją zastanie, ale przecież to już nie będzie jego problemem. - Nie, nie! — zaprzeczył chłopak, o następne cenne sekundy odwlekając jego wyjście na swobodę. - Nie zamierzam budować domu, zamierzam go sprowadzić. Najpewniej z pierwszej połowy dziewiętnastego wieku. Ogólny plan jest taki, że dom będzie dziewiętnastowieczny, a jego wyposażenie z innych stuleci: wazy, kobierce, meble, dywany i obrazy z piętnastego i siedemnastego, a posągi oczywiście ze starożytnej Grecji i Rzymu. Sprzęty użytkowe będą bardziej współczesne: dwudziesto i dwudziestopierwszowieczne. W panaandrzejowej głowie zrodziło się graniczące z pewnością podejrzenie, że młody człowiek przyszedł do niego pochwalić się swoim bogactwem. To, że ktoś mógł coś takiego robić, potrafił nie tyle zrozumieć, ile przyjąć do wiadomości, natomiast tego, dlaczego akurat przyszedł z tym do niego, ni w ząb zrozumieć nie mógł. - Proszę pana — powiedział szybko, nim gość zacznie opowiadać na przykład o egzotycznych roślinach, które sprowadzi do swojego ogrodu z najodleglejszych zakątków świata. - Tak jak tego, że nasza gmina wiele zyska na pańskiej obecności, tak jestem pewien, że nie będę panu potrafił pomóc w żadnej z przedłożonych przez pana spraw. Pan Andrzej wzbił się na szczyty uprzejmości i elokwencji, czego smarkacz niestety nie umiał docenić, natychmiast się oddalając. - Ale to jest gmina Borki-Taradajki? — zapytał, jakby nagle stracił tę pewność. - Nadal — potwierdził pan Andrzej. - Pokój numer piętnaście? - drążył dalej. - Nieodmiennie — ponownie potwierdził. - Wydział do Spraw Przesiedlonych w Czasie? Tego... akurat nie mógł potwierdzić. Na to mógł jedynie zrobić okrągłe ze zdumienia oczy. - Że... jaki? — wystękał. - Wydział do Spraw Przesiedlonych w Czasie — powtórzył gładko młody człowiek. A może raczej... młody wariat? Pan Andrzej nabrał podejrzenia, że właśnie z kimś takim ma do czynienia. Już sama jego nieujarzmiona fryzura przywodziła na myśl tych wszystkich... słabo mu znanych z historii szaleńców. A spośród tych lepiej i z jego prywatnej kilku długowłosych kolegów ze studiów, którzy dla kilku złotych potrafili podjąć się najbardziej szalonego zajęcia i... na ich wspomnienie pan Andrzej zmienił zamysł. Oni potrafili podjąć się dziwacznych zadań, a on skojarzyć ich z księgowym Szklarczykiem, mężem koleżanki Kwiatkowskiej-Szklarczyk, siostry Kasi Kwiatkowskiej z Gminnego Ośrodka Kultury, czyli córek wójta i jego sekretarki, która, tak się przypadkiem składało, była jego ciotką. W ich urzędzie nie byli jak jedna wielka rodzina, w ich urzędzie b y l i jedną wielką rodziną i jak na rodzinę przystało — trochę skłóconą. W każdym razie ten wspomniany jako pierwszy miał bratanka mniej więcej w wieku młodego petenta. Być może przyszłego pracownika urzędu gminy, ale na razie studenta, a że Szklarczyk miał z nim, panem Andrzejem, od dawna na pieńku, siebie zaś za wielkiego dowcipnisia, najprawdopodobniej wynajął go, żeby się trochę w piątkowe popołudnie nad nim poznęcał. Och Szklarczyk! Ty chamie od małego w zimnej wodzie ze szlaucha na polu kąpany! Jeszcze ci się za to odwdzięczę! Zobaczysz! — posłał mu w myślach gromy. Teraz, domyśliwszy się tego, czego się domyślił, potrafił zapanować nad sytuacją. Panowanie rozpoczął tak, jak się należało — od siebie. - Nie, to jest Referat Gospodarki Odpadami Komunalnymi — odparł grzecznie, jak komu mądremu. Dla odmiany to młody człowiek zrobił wielkie oczy. - Jest pan... tego pewien? — zapytał zdumiony. Pan Andrzej musiał mu przyznać, że był świetnym aktorem. Grał bardzo autentycznie i nie wychodził z roli. Być może nawet studiował aktorstwo i dlatego Szklarczyk właśnie jego na niego napuścił, bo nie wykluczał, że mógł mieć więcej bratanków czy też siostrzenic w wieku studenckim — osobiście słyszał tylko o jednym. - REFERAT GOSPODARKI ODPADAMI KOMUNALNYMI — powtórzył wielkimi literami. - Z resztą, jak pan nie wierzysz w moje słowo, to może uwierzysz pan w pisane. Chodź pan! — poderwał się z fotela, podrywając i jego, następnie razem podeszli do drzwi, które pan Andrzej zamaszyście otworzył. Gdy tylko wyszli na korytarz, wskazał na przymocowaną do nich od zewnątrz tabliczkę: - Proszę bardzo. Stoi jak wół! Młody człowiek szybko rzucił na nią okiem i stwierdził: - Faktycznie, musiałem to przeoczyć. A którego dzisiaj mamy? Nie poddaje się, nadal gra, naprawdę jest dobry. Ma chłopak przyszłość — pomyślał o nim niemal z podziwem pan Andrzej. - Piątek, trzynastego maja — odparł rzeczowo. - No a rok? - 2022, oczywiście. Zdaje się, że po tej ostatniej konkretnej odpowiedzi w końcu zabrakło mu pomysłów i pewnie dlatego, dla odwrócenia uwagi, podniósł do góry lewy nadgarstek, spojrzał na okręconego wokół niego smartwatcha i postukał go kilkukrotnie palcem. - Cholerny chronolokalizator, znowu się rozkalibrował. Co za niemiecki badziew... — wymamrotał pod nosem, po czym przeniósł spojrzenie na pana Andrzeja, przepraszająco się uśmiechnął, powiedział: Do zobaczenia za dziesięć lat, ponownie stuknął w sprytny zegarek i... Rozpłynął się w powietrzu. U mnie także 2022, jednak nie wiosna, a zima... MY Nowa Era jest erą szóstej rasy. Wasze przeznaczenie polega na przygotowaniu się do niej, powitanie jej i życie zgodnie z jej zasadami. Szósta rasa narodzi się wokół idei braterstwa. Nie będzie już konfliktów wynikających z partykularnych interesów — aspiracje każdego będą w zgodzie z Prawem Miłości. Szósta rasa będzie rasą Miłości. Dla niej zostanie utworzony nowy kontynent. Wyłoni się on na Pacyfiku tak, że Najwyższy będzie mógł wreszcie ustanowić swoje miejsce na naszej planecie. Założycieli tej nowej cywilizacji nazywamy: Braćmi Ludzkości i Dziećmi Miłości. Będą oni niezachwiani w sprawie dobra i będą reprezentowali nowy rodzaj człowieka. Ludzie będą tworzyli rodzinę niczym duże ciało i każdy człowiek będzie w tym ciele reprezentantem jakiegoś organu. W tej nowej rasie Miłość będzie się manifestowała w tak doskonały sposób, że dzisiejsi ludzie mogą mieć o tym tylko bardzo mgliste pojęcie. Petyr Dynow (1864-1944) Wszechświat jest splątany. Choć tak po prawdzie, pewności co do tego, czy to określenie oznacza to, co chciałbym, żeby oznaczało, nie mam — po prostu bardzo mi się ono podoba. W każdym razie mam na myśli to, że we wszechświecie wszystko jest ze sobą połączone i przez to jedno na drugie wpływa. Nie zawsze jest to oczywiste, ale... może przejdę do sedna. Otóż mając już w myślach niemal całe poniższe opowiadanie, zasiadłem sobie... właściwie nieistotne gdzie, ważniejsze jest z czym: styczniowym (2022) numerem Nieznanego Świata. Na jego trzeciej stronie redaktor naczelna, pani Anna Ostrzycka-Rymuszko popełniła artykuł, który zatytułowała: Człowiek Ekonomiczny. W mojej opinii uzupełniał on to, co zamyśliłem napisać. Polecam go Waszej uwadze, także pozostałe artykuły i miesięcznik Nieznany Świat jako taki. Tym, którzy już go znają, naturalnie polecać go nie muszę. I nie, tytułu opowiadania nie zapożyczyłem z powieści Eugeniusza Zamiatina (https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4934339/my), zapożyczyłem go od Nas. Wyczuwała, że się zbliżają. Nie słyszała, bo na to byli za daleko, lecz właśnie wyczuwała ich swoimi subtelnymi zmysłami ponad tymi harmonijnymi, niemalże jednostajnymi, przynależącymi do świata przyrody emocjami. Ich były typową dla uchodźców twardą mieszanką niepewności, lęku, nadziei i ulgi i wszystkie one szły wprost na polanę, na której stała, tak że nic poza czekaniem robić nie musiała. Mogła spokojnie wygrzewać się na wiosennym słonku, słuchając szumu liści i skrzypienia konarów starych drzew, które wokół niej poruszał ten sam wiatr, który smagał i unosił kosmyki jej sięgających połowy pleców jasnych, niemal białych włosów. - Witajcie, na imię mam Anna — przywitała po angielsku zaskoczoną jej obecnością dzisiejszą, złożoną z kilkunastu dorosłych kobiet i mężczyzn oraz kilkorga dzieci grupę. Tak było najczęściej — w trudną drogę zazwyczaj wybierali się młodzi i silni, często całymi rodzinami. - W jakim języku chcecie rozmawiać? Grupa przystanęła w cieniu pomiędzy drzewami i w milczeniu oraz niepewności oswajała się ze stojącą w świetle młodą, szczupłą, błękitnooką blondynką w zwiewnej białej sukience. Nie bez przyczyny to jej powierzono to zadanie: oprócz chęci oraz psychicznych i umysłowych predyspozycji miała również fizyczne — prezentowała się niegroźnie, wręcz kojąco. Po najwyżej minucie obserwacji oblicza obserwatorów rozpogadzały się, a na ich ustach pojawiały się zaczątki uśmiechów. Trzymane na rękach przez mamy lub siostry najmłodsze dzieci na powrót stawiano na ziemi, cała grupa podchodziła bliżej i otaczała ją półkręgiem, po czym przed szereg występował najsilniejszy mężczyzna. Tak było zazwyczaj, tak było i dziś — dzisiejszy przywódca miał około czterdziestki, ponad dwa metry wzrostu i, co było ewenementem, gładko wygolone policzki. - Ben — przedstawił się, podając jej rękę, którą mocno uścisnęła. Na jego twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia — nie spodziewał się, że tak krucha kobieta będzie dysponowała taką siłą, co nie przeszkodziło mu dokończyć po angielsku: - Przyszliśmy z Belgii. W domu mówiliśmy po niderlandzku*, ale możemy także rozmawiać po angielsku, niemiecku i francusku. Po niemiecku i francusku trochę gorzej — zakończył z uśmiechem zażenowania. Anna nie miała najmniejszych problemów w porozumiewaniu się w którymkolwiek z wymienionych przez Bena języków. Większość uchodźców przybywała z terenów Niemiec, Francji, Belgii i Niderlandów, a ona solidnie się na ich powitanie przygotowała. - Przejdźmy, proszę, dalej — gestem i słowem zaprosiła ich po niderlandzku na słoneczną polanę. - W ciepłych promieniach słońca będzie nam się przyjemniej rozmawiać. Ona postąpiła dalej, przywódca za nią, a reszta wraz z całym skromnym dobytkiem i dziećmi na rękach za nim. Po chwili, wzdychając z ulgą, ponownie postawili lub posadzili je na ziemi i rozsiedli się, wyprostowując nogi, po raz drugi odgradzając ją półkręgiem od lasu. Anna przysiadła na kolanach naprzeciw nich. - Wiem, że jesteście zmęczeni, głodni i spragnieni i mam dla was dobrą wiadomość — tam, kilometr stąd na wschód — wskazała na las za sobą — jest przygotowane dla was miejsce, mała osada drewnianych domów, gdzie będziecie mogli odpocząć i nabrać sił. - Czy to jest ośrodek dla azylantów? — zaniepokoił się Ben. - Czy pani jest jego dyrektorem? Zapewne miał złe z takimi skojarzenia, a być może, że nawet doświadczenia. - Jeśli już, to azyl — sprostowała Anna. - W znaczeniu: schronienie. W zasadzie można by ją nazwać sanatorium, miejscem rekonwalescencji i nie — nie jestem jego dyrektorem. Ja jedynie wskazuję do niego drogę, a ono takich nie ma — wy sami będziecie sobie zarządcami. Wszystko, czego będziecie potrzebowali na nowy początek, już tam na was czeka, łącznie z pożywieniem, ubraniami, nasionami i narzędziami do uprawy ziemi, bo sezon akurat jest do tego odpowiedni. Dostarczymy wam oczywiście także tego, co najważniejsze — wiedzy, jednakże zaczniemy od pomocy waszym ciałom w powrocie do pełni zdrowia poprzez usunięcie z nich wszelkich trucizn starej cywilizacji. Dopiero po tym będziecie mogli stać się w pełni sobą, a jak już po jakimś czasie zaaklimatyzujecie się i okrzepniecie, okaże się... jakie społeczeństwo stworzyliście. Czy takie, u którego podstaw jest dbanie o i szanowanie drugiego człowieka? Bo tylko takie będzie zdolne koegzystować z wyznającym taką pierwotną zasadę większym. Jeżeli tak, to droga do niego otworzy się przed wami sama. Wasze dary umiejętności, zdolności i wiedzy, gdziekolwiek uznacie, że będą one potrzebne, zostaną chętnie przyjęte. W zamian wspólnota obdaruje was obfitością. Szanując prawa natury i ludzkie wspólnie wytwarzamy dobra, z których następnie wspólnie korzystamy. Każdy dokłada się tyle, ile potrafi i bierze tylko tyle, ile potrzebuje. Okazało się, że człowiek ma o wiele mniejsze materialne potrzeby, niż stary system nam to wmawiał i odwrotnie do tego — o wiele większą potrzebę wiedzy i dzielenia się nią z innymi. Zaoszczędzony na niekończącej się pogoni za materialnym szczęściem czas wykorzystaliśmy na przywrócenie utraconej równowagi naszego naturalnego środowiska oraz rozwój osobisty: zdolności i umiejętności, co przełożyło się na rozwój nauki, sztuki i filozofii, a to z kolei stworzyło olbrzymią nadwyżkę energii i pomysłów, dzięki której mogliśmy zrealizować takie projekty, jak na przykład ten — wyświetliła im hologram skrzącego się w promieniach zachodzącego słońca jednego z kryształowych miast-ogrodów. Wszyscy przybywali do nich z pewnymi założeniami, oczekiwaniem lepszej przyszłości, w końcu jakaś podsycana pogłoskami wizja te półtora tysiąca kilometrów ich tutaj pchała, jednak na nie nie byli przygotowani — wszyscy zareagowali pełnymi zachwytu westchnięciami. - Jak wam się udało stworzyć coś tak pięknego? — wyszeptał Ben. - To proste — nie tworzymy poprzez zniszczenie. Tworzymy poprzez miłość — odparła Anna. - To wyraz naszej miłości do świata, siebie nawzajem i Stwórcy. - My też będziemy mogli w takim zamieszkać? — zapytała rudowłosa dziewczyna. - Oczywiście — uśmiechnęła się do niej Anna. - Nie tylko zamieszkać, ale i stworzyć własne. Tak piękne, jak jesteście sami. - A Wyspa? Macie z nią kontakt — zapytała inna młoda kobieta. Wyspą nazywali nowy kontynent, który niedawno wyłonił się na Pacyfiku. Wielu przeniosło się na niego tworzyć Nowe Życie i pytali o niego wszyscy przybysze. Zamiast odpowiadać, Anna także się na niego na chwilę przeniosła — zabrała z niego dużą muszlę, którą podarował kilkuletniej dziewczynce, mówiąc: - To z niej. Jeżeli zechcecie, wy także będziecie mogli na nią się przenieść. Nawet na dłużej niż ja teraz — mrugnęła żartobliwie do jej mamy. Nie tylko dziecko zrobiło na to wielkie oczy — także Ben i wszyscy pozostali byli pełni podziwu. - Teleportacja! Do tej pory takie coś widzieliśmy jedynie w filmach! — wykrzyknął. - Co za wspaniała technologia! - Trochę skraca czas podróży — uśmiechnęła się przekornie pod nosem Anna. - Poza tym, to raczej sięgnięcie po niewykorzystywane możliwości umysłu, ale za pomocą urządzeń można uzyskać taki sam efekt. Wielu zaświeciło się do tego, co uznali za cud, oczy, a w oczach Bena pojawiło się kolejne pytanie. - Wiem, że wielu z naszych stron tutaj wywędrowało, ale dlaczego nikt nie powrócił? Skoro mogliby błyskawicznie — wyraził je na głos. - Tylko dlatego, że jest im tutaj lepiej, zapomnieli o swoich bliskich? Jego wypowiedź była skażona odrobiną żalu — podobnie jak wszystkich jego poprzedników, którzy zapytali o to samo. - Nie zapomnieli — zaprzeczyła. - Wkrótce, jak już wystarczająco napełnią się wiedzą i nabędą odpowiednią ilość doświadczeń, powrócą. Jak latarnicy nieść Światło w mrok. Niektórzy z was także to zrobią, jednak teraz... witajcie w zależnie od waszego przyszłego wyboru, tymczasowym lub nowym domu. Witajcie w Polsce. Nadal zima 2022 roku. * Niderlandzki jest obok niemieckiego i francuskiego urzędowym językiem Belgii. Flamandzki jest jednym z jego dialektów. NA POCZĄTKU BYŁO SŁOWO Jego wysunięte części jaśniały wokół niego drobinkami złotego światła. On wydzielił je z siebie, a one z kolei podzieliły się na nieustannie przeglądające się w sobie nawzajem mniejsze. Mógł wszystko, bo był wszystkim, a to był jedyny, ponieważ był jeden, sposób na zrozumienie, co to oznacza. Sposób na zobaczenie, jak wygląda i odkrycie kim jest — poprzez nieustanne spoglądanie na siebie na nieskończenie wiele bezustannie zmieniających się sposobów. Jego wysunięte części jaśniały wokół niego drobinkami złotego światła — wszystkie, oprócz jednej, którą doświadczał przeciwieństw: ciemności, podziału, oddzielenia, samotności, zapomnienia, niezrozumienia i nieistnienia. Zrobił to, wypowiadając inne niż przy wysuwaniu pozostałych jedenastu części Słowo. Aby je zakończyć i móc z kolei doświadczyć przeciwieństwa przeciwieństwa — wypowiedział jeszcze inne. Nowe Słowo wniknęło do części i zaczęło przenikać jej wszystkie świadomości, materie, energie, stany, struktury, przestrzenie, podprzestrzenie, czasy, poziomy, częstotliwości, wymiary, rozmiary, projekty i programy — czyniąc je wszystkie Nowymi. Gdy fala zmian dotarła do zgromadzonych w czasoprzestrzeni zamysłu Ziemia cząsteczek, Nowe Cząsteczki w Nowej Czasoprzestrzeni Zamysłu Ziemia mogły zdefiniować siebie na Nowo: - Jesteśmy Jednym. Zima 2022 BUSZMEN Poniższe opowiadanie jest próbą spojrzenia na sytuację, w jaką wspólnie zawędrowaliśmy — głównie poprzez wizje Petyra Dynowa (http://www.bochenia.pl/na-linii-czasu/2016/styczen/kosmiczne-metamorfozy-w-przepowiedni-petyra-dynowa.html.) I nadal fantazją. Siostrom i Braciom Australijczykom. Czarodziej podszedł do mnie jako pierwszy. Choć tego, jak go nazywają, dowiedziałem się nieco później. W tamtej chwili był po prostu szczupłym, wysokim, z sięgającymi do ramion kasztanowymi włosami białym chłopakiem, który postanowił się ze mną przywitać. To znaczy — tak pomyślałem, jak tylko zaczął się do mnie zbliżać i przestałem zaraz po tym, gdy... zaczął mnie obwąchiwać. Zupełnie jak pies, który złapał jakiś trop, przy czym pies po zakończeniu swojej psiej czynności, nawet jeżeli by mógł i chciał, nie potrafiłby autorytarnie stwierdzić: - Buszmen. Wyciągnęli cię z krzaków. Gdyby tylko powiedział to kpiąco, a mnie od chwili złapania nie przestało być wszystko jedno, no bo niby co dobrego mogło czekać kogoś, kto wkrótce za sobą będzie miał ogrodzenie z drutu kolczastego, a przed sobą twardą, ślepą ścianę, to na pewno bym się o to obruszył i, kto wie, może nawet poruszył w jego stronę pięścią. A tak zapadłem się jedynie głębiej w pryczę. Od myślenia o tym, co mógłbym osiągnąć i kim mógłbym zostać, jeżeli nikt by mi w tym nie przeszkadzał, lepsze było popadnięcie w całkowitą obojętność. A na pewno mniej bolesne. - Tego wywąchać się nie da. A już na pewno nie po tym, jak zabrali moje stare ciuchy i potraktowali mnie tymi swoimi odkażającymi środkami — powiedziałem na odczepnego, odwracając się od niego do drewnianej ściany. - Nadal piecze mnie po nich skóra. - Przejdzie — odparł chłopak. - No i masz rację — nie da, ale ludzie ukrywają się albo w miastach, albo w interiorze, tak że szansa na to, że odgadnę za pierwszym razem, była całkiem spora. Pewnie pięćdziesięcioprocentowa, a na całe sto procent to nie jesteś w tym sam. Masz nas. Na te naiwne słowa szybko obróciłem się w jego stronę. Jasne! M a m i c h! Czterech ludzi których po raz pierwszy w życiu ujrzałem pięć minut temu — wchodząc do baraku. Lecz zamiast mu to wygarnąć, zapytałem: - A ty skąd się tutaj wziąłeś? Chłopak wzruszył ramionami: - Mnie tu nie ma. Nawet go rozumiałem. Wyparcie, tak samo, jak obojętność, było jedną z dróg ucieczki przed ponurą rzeczywistością. Ani lepszą, ani gorszą — po prostu wyimaginowaną. - W takim razie... mnie też tu nie ma — stwierdziłem, ponownie zapadając się głębiej w niewygodną pryczę. - Nie, t y tu jesteś — stoisz samotnie przed twardą, ślepą ścianą. Jego dokładny opis tego, co przed chwilą widziałem we własnej głowie, pokonał moją zaplanowaną obojętność i poderwał na równe nogi. - Skąd... ty... — wydukałem i z racji dalszej słownej niemocy wymownie na nią wskazałem. Skąd wiesz, co w niej miałem? O czym myślałem? Chłopak uśmiechnął się zatrzymanym w czasie przez mistrza Leonarda uśmiechem Mona Lisy połączonym z tym z małych posążków grubych buddów i... bez słowa wyszedł na zewnątrz. Stojący w kącie ryży dryblas natychmiast przysunął się bliżej i parodiując dyskrecję, głośno oznajmił: - Właśnie zostałeś zaczarowany przez Czarodzieja! Uniosłem głowę, żeby móc spojrzeć w jego, jak się okazało, zielone oczy. Rudy całkiem słusznie uznał to za zachętę i bez ponaglania mówił dalej: - Wkrótce przestaniesz zastanawiać się nad tym, skąd i zaczniesz doceniać. Znaczy się — jego czarodziejską moc, czy tam sztukę. Właściwie sam nie wiem co, ale jednego jestem pewien jak własnych pięciu palców — za niedługo się przekonasz, że bez niego w tym naszym grajdołku nie byłoby tak wesoło! Wesoło! W zbudowanym na wzór sowieckich i niemieckich obozów koncentracyjnych ośrodku reorientacji niechętnych przyjmowaniu eksperymentalnych medycznych preparatów! A to ciekawe! - Na a na początek musisz wiedzieć, że każdy tutaj ma jakiś pseudonim i wyłącznie nim się posługuje. Mnie nazywają Kieł — uśmiechnął się, ukazując smutną pustkę po wybitym lub zgubionym — swoje przezwisko już znasz. Wyłącznie pseudonimem? Czyżby w ten sposób odgradzali się od dawnego życia, do którego zapewne nie spodziewali się powrócić? Najprawdopodobniej tak, w każdym razie, moje przezwisko mi pasowało. Przecież byłem nim naprawdę — raptem kilka miesięcy, które ciągnęły się jak lata, ale jednak. Po sobie Kieł przedstawił mi pozostałych towarzyszy niedoli: starszego, siwowłosego i siwobrodego pana, z racji podobieństwa do pewnego filmowego amanta ochrzczonego Ramirezem i młodego niebieskookiego blondynka, przez wzgląd na jego mikrą postać nazwanego Omikronem. Zaraz po spóźnionej wymianie grzeczności rozległa się syrena. - To nic takiego. Wzywają nas na kolację — uspokoił mnie Ramirez. * Stołówka była kilkunastokrotnie większym od naszego i tak samo, jak nasz, zbitym z lichych desek, bogatym w drewniane stoły i ławki barakiem. Za nim był barak z prysznicami i wychodek, choć Kieł twierdził, że logicznie rzecz biorąc, powinno być dokładnie na odwrót, bo przecież po jedzeniu najpierw idziesz się wysrać. Tyłek myjesz na końcu. - Pamiętaj, żeby niczego nie jeść i nie pić, dopóki Czarodziej nie da znaku, że można — właśnie trącił mnie łokciem pod żebro. Pogładziłem je i spojrzałem na niego z pretensją, którą on zupełnie się nie przejął, tak więc tylko głośno westchnąłem, po czym poszukałem wzrokiem Czarodzieja. Stał oparty jedną nogą o ścianę zaraz obok okienka, z którego wydawano posiłki i w kolejce do którego nasz barak był gdzieś na szarym końcu. - No wiesz, strażnicy czasami potrafią coś do niego dodać — Kieł wykonał gest dosypywania. - Jakieś oddziaływające na wolną wolę psychotropy, czego tak po prawdzie od dłuższego czasu już nie robią — zachichotał. - Dokładnie od dnia, kiedy to w niewytłumaczalny sposób z naszych talerzy zaczęły się przemieszczać do ich i dziwnym trafem był to ten sam dzień, w którym przywieźli Czarodzieja. Wyobraź sobie, że jak już oprzytomnieli, jakimś cudem udało im się oba fakty połączyć, no i wzięli go na spytki. Myśleli, że jak go swoim zwyczajem trochę poobijają i pokopią elektrycznym pastuchem, to zaraz przyzna się do wszystkiego, do czego chcieli, żeby się przyznał, ale... — Kieł zawiesił głos i uśmiechnął się z dziką satysfakcją: -...skąd biedaki mogli wiedzieć, z kim mają do czynienia? Tak po prawdzie, to nikt wtedy tego nie wiedział i nadal nie rozumie, kim on jest, co nikomu z jego obecności korzystać w niczym nie przeszkadza, a wracając do wątku — co któryś się na niego zamachnął, to zamiast w niego trafiał w kolegę, to samo z elektrycznym pastuchem. Jak już mieli dosyć, zapowiedział im, że od tej pory będą doświadczali wszystkiego złego, co uczynią innym. Można by rzec: Taka błyskawiczna karma. Od tamtej chwili... Sam już wiedziałem co: - Macie spokój — dokończyłem. - Ale i tak obawiacie się, że znowu zaczną was paść prochami. - Jak już się raz człowiek poparzy, to potem nawet na zimnie dmucha, no i nie macie, tylko mamy — poprawił mnie. No tak, ja też tu byłem i nawet zdążyłem zauważyć, że ci, w odróżnieniu od naszych białych, szarych kombinezonach zachowują się wyjątkowo potulnie. A przecież tyle o ich brutalności się nasłuchałem i nawet zacząłem myśleć, że były to tylko plotki. Teraz wiedziałem, że jednak nie i dlaczego tutaj nie jest tak, jak wieść szeroko niosła, a oprócz niezrozumienia postaci Czarodzieja, nie rozumiałem, dlaczego strażnicy nie wezwą jakichś posiłków czy też innych ciemnych mocy, którym służą. - Przecież zaraz by ich wywalili z roboty! — zaśmiał się z mojego pomysłu Kieł. - A gdzie im będzie lepiej? Nawet ten ich łysy doktorek, spec od prania mózgów opowieściami dziwnej treści, siedzi cicho jak mysz pod miotłą i ani myśli się spod niej wysunąć. Tego wieczora, kiedy Czarodziej przyszedł na jego codzienną pogadankę i spojrzał na niego tym swoim przenikliwym wzrokiem, zaraz mu się wszystko odmieniło i w końcu zaczął mówić prawdę — że to, co do tej pory nam wciskał, to był straszny bullshit. Tak, jakbyśmy o tym nie wiedzieli — zakończył, parskając śmiechem. Ponownie spojrzałem na Czarodzieja, który nieodmiennie tkwił w dawnym miejscu. Jeszcze bardziej nim zaintrygowany, nadal bez pojęcia kim może być i ze zrozumieniem, że powiedział mi prawdę — jego naprawdę tu nie było, ponieważ... w każdej chwili mógł odejść. Gdyby tylko tak zechciał, nie sądzę, aby znalazł się ktokolwiek zdolny go zatrzymać. Tylko dlaczego jeszcze tego nie zrobił? Co więcej — dlaczego w o g ó l e tu był? Być może, skoro zrobił tak wiele dla innych... był tu właśnie dla nich? To znaczy — dla nas. Dla nas Wszystkich. To, że dzięki niemu zapanował tu względny spokój, swoiste status quo, nie zmieniło faktu, że nadal było to więzienie, a on czekał, aż zbiorą się wszyscy, których będzie mógł z niego wyswobodzić, aby... gdzieś tam ich zaprowadzić. Jak dla mnie mogło to być dokładnie gdziekolwiek — byle dalej stąd. Na myśl o swobodzie moje serce zatrzepotało w piersiach niby, nomen omen, uwięziony w nich dziki ptak. - Czarodziej niedawno powiedział, że jeszcze nie dziś ani nie pojutrze, ale wkrótce wszyscy stąd odejdziemy — potwierdził moje domysły Kieł. - Podobno gdzieś, gdzie nigdy nie stanęła ludzka stopa i gdzie nie sięgnął nas knowania tych szaleńców, którzy tak cudnie urządzają dla nas świat. Wierz mi, że po tym, co już w jego wykonaniu zobaczyłem, nie zwątpię w ani jedno jego słowo. Ten pan ma nie tylko niezrozumiałe dla nas moce, ten pan ma plan. Tymczasem pan, który podobno miał plan, kiwnął potakująco głową nad naszymi metalowymi miskami z jakąś nieznanego składu i pochodzenia breją, które właśnie odbieraliśmy z okienka. Pozostałych zadowolił sam certyfikat jej koszerności, ja, zanim usiadłem z pozostałymi do jednego stołu i spróbowałem, musiałem wiedzieć, czy warto. - Da się to zjeść? — zagadnąłem go. - Nie smakuje jak u mamy — uśmiechnął się pod nosem. - Ale przecież jesteś Buszmenem, więc musiałeś jeść nawet gorsze rzeczy. Ba! Bywało, że przez dłuższy czas nie jadałem wcale. Po nim byle co smakowało jak ambrozja. - Fakt — zaśmiałem się, przebierając łyżką w misce na wpół rozgotowane kawałki jakichś warzyw. - Nawet nieźle pachnie — dodałem, powąchawszy. - Zjeść się da, ale dupy nie urywa — podpowiedział od stołu Ramirez. - Cierpliwości... — poradził mu znad swojej miski Omikron i wszyscy, którzy to usłyszeli, wybuchnęli śmiechem — ja, pewnie dlatego, że usłyszałem to po raz pierwszy, podśmiewałem się jeszcze z tego, siedząc przy stole i skrobiąc łyżką po dnie miski. Było dokładnie tak, jak twierdził Ramirez, a co do wróżby Omikrona — trzeba będzie wykazać się tym, o czym wspomniał. Gdy nie miałem już czego wyskrobywać, dosiadł się do nas Czarodziej. - Ty nie jesz? — skomentowałem to, że nie przyniósł swojego posiłku. - Rozumiem — pewnie wolisz kuchnię mamy — mrugnąłem porozumiewawczo. - Najbardziej lubię kuchnię Mamy Natury — odmrugnął. - Miałby ktoś na nią ochotę? — zwrócił się do naszych współlokatorów. Chłopakom na jego zapytanie mocno zaświeciły się oczy, lecz nim zdążyłem dopytać, czym się tak ekscytują, on już pytał, na jakie owoce miałbym ochotę. Po nagłym poruszeniu zebranych wniosłem, że chodziło o coś więcej ponad zwykłe rozpatrzenie się w moich gustach i zaspokojenie jego ciekawości. Zdaje się, że on potrafiłby zorganizować dowolne, o jakie bym poprosił, a ja... - ...dawno nie jadłem awokado — wymieniłem pierwszy, jaki przyszedł mi na myśl. - W takim razie, dziś na deser będzie awokado — poklepał mnie po przyjacielsku po plecach. W jego głosie nie było obietnicy, w jego głosie była gwarancja dostawy, do tego błyskawicznej. Poczułem się tak, jakbym już trzymał je w dłoni. ** - Czyżby czwartkową nocą zajeżdżał tutaj obwoźny warzywniak? - No masz, a to już czwartek? - parsknął cicho Omikron. Odpowiedziały mu chichoty pozostałych. Chłopcy najwyraźniej nieźle się bawili, ciągnąc celowo nieuświadomionego mnie za najdalsze baraki, w najciemniejszą część obozu. Celem nieuświadomienia oczywiście miała być dobra zabawa. - Jeżeli Mahomet nie chce podejść do góry, to góra musi... — Czarodziej wskazał na mnie palcem, abym dokończył, a ja bezwiednie to zrobiłem: - ...podejść do Mahometa. - No i właśnie masz odpowiedź! — zaśmiał się, gdy wkraczaliśmy w głębszą ciemność. Nawet nie miałem czasu żachnąć się na takie lekceważące traktowanie, a tym bardziej dopytać co ma na myśli, bo za nią... było zupełnie inne miejsce. Musiało być, ponieważ tam, gdzie przed chwilą byliśmy, była ciemna, choć oko wykol noc, tutaj zaś najwyraźniej wczesny ranek. Taki gorący, wilgotny i zielony, jak tylko gorący, zielony i wilgotny może być... atakujący wszystkie zmysł naraz tropikalny las. Ze zdumienia wgniotło mnie w miękką ziemię i odebrało mowę — ale na szczęście nie na stałe. - Że gdzie niby tak nagle jesteśmy? — wyszeptałem, jak tylko ją odzyskałem, rozglądając się naokoło. A naokoło dżungla jako żywo. - No i przede wszystkim jak? - Zapomniałeś o kiedy — podpowiedział mi Czarodziej. - Bo tutaj na przykład jest po ósmej rano, podczas gdy tam, gdzie niby powinniśmy przebywać, jest po północy... dnia następnego, czyli nie przedłużając: Witaj w ojczyźnie awokado! Świeższych nie znajdziesz — wskazał głową na nieodległe potężne drzewo. Istotnie — z całą pewnością rosły na nim te owoce i być może była to nawet ich ojczyzna, co byłoby doskonałą wskazówką, gdzie się znajdujemy... gdybym tylko potrafił umiejscowić ich miejsce pochodzenia na mapie świata. - Nie bardzo wiem, skąd one się wywodzą — przyznałem się. - Meksyk. Południowy — podpowiedział mi Ramirez. - Z Meksyku pochodzą też Aztekowie, kukurydza, czekolada, fasola, dynia i... - ... większość robotników w niektórych południowych stanach Stanów Zjednoczonych — zaśmiał się Kieł, ruszając w stronę obiecanego deseru. Ramirez skomentował jego podpowiedź wzruszeniem ramion i poszedł za nim. - Skoro tak twierdzi... — mrugnął do mnie, przechodząc obok. - Byliście już tutaj?! — krzyknąłem za nimi. - T u t a j nie — odpowiedział mi Omikron. Co oznaczało, że byli z Czarodziejem w innych miejscach i właśnie dlatego to natychmiastowe przemieszczenie nie zrobiło na nich wrażenia. - Ale... jak? — spojrzałem na niego. - Czy to jakaś teleportacja? Czymkolwiek by ona, ponad natychmiastowe przemieszczanie się z miejsca do miejsca, nie była. - Raczej coś jak przejście przez środek ronda zamiast naokoło — odparł, w najmniejszym stopniu nie przybliżając mnie tym przykładem do zrozumienia. - Taka droga na skróty, których jest wiele i którymi nauczyłem się przemieszczać. Kiedyś ci o tym opowiem, teraz... po prostu korzystaj — podał mi niewielki nóż i łyżeczkę. Coś mi mówiło, że nawet jak mi o tym opowie, to i tak niczego nie zrozumiem. Pozostanie mi jedynie to, co przed chwilą zaproponował — korzystać. Inni, siedząc pod drzewem, już to robili. - Nóż do przekrojenia awokado, a łyżeczka do wyjadania miąższu — uniosłem wysoko brwi. - Przygotowałeś się. - Podobno tak trzeba się do nich zabierać — uśmiechnął się pod nosem. - Te leżące pod drzewem powinny być najlepsze. Miał rację — były najlepsze... jakie w swoim życiu jadłem, a po raz w nim pierwszy spróbowałem kilka innych, rosnących w okolicy owoców, o których Czarodziej mówił, że są jadalne i smaczne i w tym również miał rację. Gdy poczuliśmy nimi przesyt, zaproponował pójść się wykąpać i... dałem się zaskoczyć po raz... najpewniej kolejny. Tym razem przykrytemu ciężkimi szarymi chmurami skalistemu śnieżnemu pustkowiu i panującemu w nim przejmującemu zimnu. - Gdzie jest to lodowe piekło i dlaczego akurat w nim się znaleźliśmy? — zaszczękałem zębami. - Och, nie przesadzaj, jest ledwie minus dwa stopnie! — Czarodziej machnął lekceważąco dłonią, aby po chwili wskazać nią na niewysokie wzgórze, przed którym staliśmy. - Obiecuję ci, że jak dotrzemy na górę, będziesz zachwycony. No cóż — awokado mi obiecał i słowa dotrzymał, a Omikron żadnej obietnicy z pewnością nie potrzebował — on już był zachwycony. - To nie lodowe piekło, lecz Bajkowa Kraina — wykrzyknął, padając plecami w głęboki śnieg. Leżąc i śmiejąc się jak mały dzieciak, który po raz pierwszy w życiu widzi biały puch, nogami i ramionami zaczął rzeźbić w nim zniekształcone odbicie własnej sylwetki. - On j e s t dzieciakiem, który po raz pierwszy widzi śnieg — podpowiedział mi konfidencjonalnym szeptem Czarodziej, za co zaraz dostał od Omikrona śnieżną kulką. On nie pozostał mu dłużny i po chwili rozgorzała prawdziwa śnieżna bitwa, do której przyłączyliśmy się wszyscy i która zakończyła się tym samym, czym kończyła się jakakolwiek inna — ogólną przegraną. Najbardziej ucierpiały od niej moje włosy i do samej krawędzi wzgórza przystawałem i wytrząsałem z nich śnieg, a i tak dotarłem do niej pierwszy i znowu musiałem przyznać Czarodziejowi rację — zostałem zachwycony! Leżącym poniżej ciemnym jak smoła i gładkim jak ona jeziorem, nad którym unosiła się potężna mgła. Tknięty przeczuciem szybko do niego podbiegłem i zanurzyłem w nim dłoń — tak jak myślałem, woda była ciepła jak zupa. Taka w sam raz, żeby się nią nie poparzyć. - To po trochu lodowe piekło i Bajkowa Kraina! — krzyknąłem do Omikrona. - To Islandia! Zaśmiałem się jak głupi, Czarodziej pogratulował mi odgadnięcia, unosząc do góry kciuki, a ja czym prędzej wyplątałem się z kombinezonu i zanurzyłem po samą szyję w wodzie. Ciepło, jakie rozeszło się po moim ciele, było tak cudowne, że aż jęknąłem z rozkoszy. Omikron, świecąc gołym bladym tyłkiem i wrzeszcząc jak szalony, plasnął zaraz obok mnie — wkrótce w wodzie byli wszyscy. - Dzięki — powiedziałem do przepływającego obok mnie Czarodzieja. - Proszę bardzo — odparł, ochlapując mnie wodą. - Tam — wskazał głową na przeciwległy brzeg — jest podwodna skalna półka, na której można przysiąść, nie raniąc sobie dupska. Ścigamy się do niej? Nie chwaląc się — wygrałem i sapiąc po ciężkim wysiłku oraz plując gorzką od rozpuszczonych w niej minerałów wodą, sadowiąc się wygodnie na wyjątkowo gładkiej podwodnej skale, zapytałem: - Skąd o niej wiedziałeś? Skąd w ogóle wiedziałeś o tym jeziorze? Byłeś już tutaj, czy też... — zakreśliłem dłonią w powietrzu wszystko znaczące kółko — ...po prostu wiedziałeś? - Po prostu wiedziałeś — wraz ze słowami powtórzył mój gest. - Przestrzeń zawiera w sobie o niej samej informacje, wystarczy je sczytać. - Pewnie tak, tylko najpierw trzeba się tego nauczyć — powiedziałem na wpół do siebie. - Bardzo dobrze to ująłeś — pochwalił mnie. - I dobra wiadomość jest taka, że można. Można także porównać to do nauczenia się alfabetu — raz go poznawszy, zyskujesz dostęp do wiedzy zawartej w tych wszystkich do tego momentu tajemniczych prostokątnych obiektach zwanych książkami. - Pod warunkiem, że znasz język, w którym zostały zapisane — zauważyłem. - Przestrzeń posługuje się tylko jednym — twoim własnym, ale przecież nie o tym chciałeś porozmawiać. Chciałeś się dowiedzieć, skąd ja taki dziwny się wziąłem, dokąd zmierzam i dlaczego chcę zaciągnąć tam innych. - Teraz ty bardzo dobrze to ująłeś! — zaśmiałem się. - Wiedz, że ja też byłem Buszmenem — wyznał na początek. - To znaczy — tak jak i ty, stałem się nim z czasem, bo najpierw byłem zagubionym, nieprzystosowanym do życia na pustkowiu mieszczuchem. Przy tobie nie muszę rozwodzić się nad tym, że albo się do niego przystosujesz, albo wkrótce je stracisz. Wiele opcji do wyboru nie mając, wybrałem życie. Jakże inne od mojego poprzedniego. Z jednej strony trudniejsze, bo bez wygód i udogodnień, a z drugiej łatwiejsze, bo prostsze. To nowe, z dala od zgiełku i fałszu cywilizacji, powoli zaczęło je ze mnie wypierać, a w ich miejsce pojawiała się cisza tego, co mnie otaczało. Cisza Wielkiej Przestrzeni, Piasku, Kamieni, Roślin, Wody, przemykających w oddali Zwierząt, Owadów, Nieba, nielicznych Chmur i Gwiazd, które były nieme, dopóki myślałem o nich jako o czymś oddzielnym od siebie i ode mnie. Usłyszałem je, kiedy mój stan świadomości pozwolił mi postrzegać nas wszystkich jako cząstki Natury, cząstki Wszystkiego Co Jest, Części Całości. No a jak już je słyszałem, to zacząłem słuchać — dowiadując się, że sytuacja ze sztucznie wykreowanym stanem epidemii nie miała nas ludzi tak po prostu kopniakami zagnać do domów i zatrzasnąć nimi za nami drzwi, czy też inne obozowe bramy. Ona miała tak nakopać nam do dupy, żebyśmy... w końcu je ruszyli. Przejrzeli na oczy i zobaczyli cały absurd i zakłamanie rzeczywistości, jaką stworzyliśmy i wspieraliśmy i powiedzieli temu — dość. Dość okłamywania, zastraszania, zniewalania i robienia z nas głupców! My już tego nie potrzebujemy! My już za to dziękujemy! Teraz, mając za sobą takie doświadczenie, poprzez ludzi i całe życie stworzymy wolny od tego świat — dla ludzi i całego życia! To chyba nie byłaby pierwsza taka próba — pomyślałem i wszedłem mu w pauzę: - Brzmi znajomo i wspaniale, ale... niby kto ma go stworzyć? Przecież większość ludzi nadal pozostaje ślepa na to, o czym powiedziałeś, a na dodatek poprzez strach dała się zniewolić jeszcze bardziej! - Część dała, to fakt — odparł Czarodziej — a druga wprost przeciwnie i myślę, że nieco się przeliczyłeś — według mojej wiedzy obecne globalne doświadczenie podzieliło ludzkość na pół. Nie równomiernie, bo w różnych częściach świata stosunek przebudzonych do śpiących przedstawia się różnie, ale w ogólnym rozrachunku właśnie tak to wygląda. Co daje nam wielką szansę stworzenia nowej jakości p o m i m o tych, którzy nie zechcą się przyłączyć: słabych i lękliwych. A właściwie to dzięki temu, jak jest i tak — to jest podział, ale przecież nie na zawsze. Przecież my ich nie odrzucimy i porzucimy. Drogę będą znali, a bram na niej nie będzie, w każdej chwili będą mogli się do nas przyłączyć — przekonani naszymi dokonaniami. A jeżeli tak bardzo nie będą mogli znieść pokoju i harmonii, jakie pomiędzy nami zapanują... to trudno. Jest wiele światów, na których można doświadczać. W domu Ojca mego jest mieszkań wiele...* Zakończył znanym mi, pochodzącym z Biblii cytatem, lecz to nie jego znajomością mnie zaskoczył: - Jakże to tak: Najpierw powiedziałeś, że ich nie odrzucimy i porzucimy, a zaraz potem, że jak im nie będą pasować nowe porządki, to mogą odejść: na inne światy — żachnąłem się. - I niby kto ich tam dostarczy? Obcy? — wskazałem palcem na niebo. - Ci sami, którzy mieli w końcu się nam pokazać i zaprowadzić porządek? No i jeszcze zaszprycowani — co z tymi, którzy przyjęli eliksir życia, który okazał się dla nich śmiertelny, ewentualnie mocno szkodliwy? Czarodziej smutno się uśmiechając, wzruszył ramionami: - Ty, ja i wielu innych go nie przyjęliśmy. I dlaczego? Bo nie uwierzyliśmy, tak jak ci, którzy to zrobili, że to jedyna droga do normalności. A dlaczego nie uwierzyliśmy? Zapewne dlatego, że tego, co było wcześniej, nie uważaliśmy za normalne. Poniektórzy zauważyli to już dawno temu, inni dopiero teraz, ale to nieistotne. Ważne jest to, aby to dostrzec, a normalne dopiero stworzymy. Natomiast ci, którzy sądzili inaczej, czym prędzej chcieli powrócić do tego, co było. Czego dokonać oczywiście nie sposób... ale na razie mniejsza z tym i w każdym razie — nie są zdolni pomyśleć, że można żyć inaczej, niż wyzyskując i będąc wykorzystywanym. Że ludzie się nie różnią, lecz uzupełniają i... takie tam. Krótko mówiąc — podział ludzkości przebiega nie inaczej jak poprzez świadomość. Jak nabiorą takowej jedności, sami chętnie do nas dołączą. Wtedy być może uda nam się pomóc im przezwyciężyć cielesne i umysłowe dolegliwości. Ci zaś, którzy umarli — umarli. Najwyraźniej ci, którzy poprzez nich kreują dla siebie rzeczywistość, aż tak wielu kreatorów nie potrzebują. Albo nie są zdolni tak wielu kontrolować. A co do pierwszej części twojego pytania: niby czyj porządek? — uśmiechnął się kpiarsko. - Łatwo zgadnąć, że raczej nie nasz i... zupełnie niepotrzebnie się bulwersujesz. Będzie dokładnie tak, jak powiedziałem: my ich nie odrzucimy, to oni będą chcieli się odłączyć, a tak naprawdę to musieli. Bo wiesz, to jest tak, jak w tym powiedzeniu: kto nie idzie naprzód, ten się cofa, a droga naprzód to inaczej powrót do tego, skąd wszystko wyszło. Źródła, Jedni, Pierwotnej Przyczyny, Stwórcy czy też Boga — jakkolwiek byś tego nie nazwał, chodzi o to samo. Wszystko z niego pochodzi i do niego powraca: wzbogacając go własnymi doświadczeniami. My zwykliśmy nazywać to ewolucją, która przebiega na wszystkich poziomach egzystencji jednocześnie: materialnym, umysłowym, duchowym i innych. Naturalnie za tą przyczyną, że wszystko pochodzi z jednego i jako takie zwyczajnie j e s t jednym. Dla nas wkrótce będzie to oznaczało wielką zmianę: Z wyższych poziomów istnienia — od samego Źródła, poprzez te bardziej zaawansowane w ewolucji, dotrze do nas energetyczna fala, która przeniknie przez wszystko i każdego, po swoim przejściu pozostawiając rzeczywistość całkowicie odnowioną. Częstotliwość drgań materii naszego lokalnego wszechświata wzrośnie na tyle, że przekroczymy granicę tego, co utarło się określać piątą gęstością, w której istoty niezdolne do miłości będą się czuły bardzo, ale to bardzo niekomfortowo, a nie będąc w stanie jej w sobie wzbudzić, będą wolały odejść. Naturalnie zostanie im zaoferowana możliwość przeniesienia się na odpowiednie dla nich światy. Z drugiej strony, nowa rzeczywistość będzie sprzyjać tym, którzy już ją w sobie mają. Można by to porównać do promocji wszystkich do starszej klasy: poradzą w niej sobie wyłącznie ci, którzy nie przespali lekcji współodczuwania w młodszych. Pozostali będą musieli powrócić do poprzedniej. No i o to obecnie jest ten cały rwetes... Pewne grupy istot, które wymyśliły sobie nie powracać do Źródła, chcąc zatrzymać na swoim niskim poziomie świadomości tylu ludzi, ilu będą do swoich przyszłych celów potrzebować, wzbudziły w nich i utrzymują odgradzający ich od odczuwania miłości lęk. A potrzebują ich do pozyskiwania poprzez nich podtrzymującej całą Kreację życiodajnej energii — dlatego, że sami się od niej odcięli. Taki paradoks — ponownie wzruszył pod wodą ramionami. - Oczywiście, jako że wszystko jest ze sobą połączone, ich działania niosą ze sobą także przeciwstawny skutek: ci, którzy do tej pory nie dostrzegali absurdu, w którym żyli, dzięki skrajnemu w końcu to zrobili i zaczęli się przeciw niemu buntować — najwznioślejsze uczucia wzbudzili w sobie niejako dla odzyskania emocjonalnej, duchowej i umysłowej równowagi. - Czyli że podli nadal będą się podlić, a bardziej świadomi własnej boskości trochę się do Niego przybliżą — podsumowałem jego wywód. - Nadejdzie Sąd Ostateczny i cisi posiądą Królestwo Niebieskie** — nareszcie to zrozumiałem. No a ci tam, długo będą uciekać przed samymi sobą? - No wiesz — Czarodziej uśmiechnął się niemal od uch do ucha — oni też są częścią Całości i tak po prawdzie dla niej działają, bo jakże mogłoby być inaczej, skoro są Jej częścią? Ostatecznie nawet szatan zostanie zbawiony. Przypomnij sobie to, co mówiłem o nakopaniu nam do tyłków, żebyśmy wreszcie je ruszyli. - Ostatnich gryzą psy — wykrzywiłem się w uśmiechu zrozumienia. - Dokładnie tak! — zaśmiał się głośno. - Do tego, żeby uciec przed niedźwiedziem, wcale nie trzeba biec szybciej od niego. Wystarczy biec szybciej od faceta obok, co przypomniało mi, że i my musimy się zbierać. Po drodze ponownie zahaczymy o Meksyk — nazbieramy trochę owoców dla pozostałych obozowiczów. *** Przez ten nagły pośpiech zapomniałem zapytać, dokąd to chce nas zaprowadzić, bo dlaczego to już chyba wiedziałem, a jak później chciałem o to dopytać, za każdym razem ktoś stawał mi na przeszkodzie — i tak przez dwa dni. Najnowszą przeszkodą objawił się strażnik, który nieopatrznie wszedł nam w drogę i na którego za to głośno warknąłem nieobyczajnym słowem. On nie pozostał mi dłużny... częstując mnie ładunkiem z paralizatora. Bolało jak jasna cholera, a Czarodziej... tylko się ze mnie krótko zaśmiał. Myślałem, że w jego towarzystwie nic mi nie grozi, a tu takie rzeczy! Spojrzałem na niego z urazą, na co Czarodziej zaśmiał się ponownie. - Naprawdę nie wiem, o co te fochy — mrugnął do mnie. - Strażnik zareagował tak, jak jest nauczony reagować. Po prostu trzeba było mu nie ubliżać. Kto sieje wiatr, ten zbiera burze — pokiwał nade mną mądrze głową i sobie poszedł. Złościłem się na niego, dopóki nie zrozumiałem, że to była lekcja pokory i odpowiedzialności za własne czyny, tak że moja złość długo nie trwała. Nie na tyle, żeby zdążyć mnie choćby nadpalić i na pewno nie do wieczora, kiedy to spotkałem go ponownie. - Zjawiłeś się w samą porę. Dobry wiatr właśnie podszepnął mi, że za chwilę będziemy mieli wizytę — wskazał brodą poza moje plecy. Obejrzałem się przez ramię i w tym samym momencie zza zakrętu jasno oświetlonej ledowymi lampami alejki wyszło trzech mężczyzn: starszy, niski i z lekką nadwagą, mocno łysiejący pan w szarym garniturze i dwa rosłe karki w czarnych. Bez wątpienia jego ochroniarze. - Oni do nas? — zapytałem cicho Czarodzieja. - Do mnie — odparł spokojnie i z takim samym spokojem wyczekał, aż do nas podejdą. - Którego z was nazywają Czarodziejem? - zapytał, bez zawracania sobie głowy grzecznościowymi formułkami, starszy pan. - To mnie pan szuka — odparł Czarodziej. - W takim razie chodź za mną. Mam z tobą do pogadania — rzucił mu wraz z przelotnym spojrzeniem w twarz i skręcił w boczną alejkę. Wnosząc po jego nie wiadomo z czego wynikającej pewności siebie, chyba nigdy w życiu nawet nie otarł się o coś choćby podobnego do odmowy, co Czarodziej postanowił natychmiast naprawić — nie przesuwając się nawet o centymetr. Przybysz natychmiast to wyczuł, odwrócił się i krzywiąc się ze złości, wykrzyknął: - To nie była prośba, lecz polecenie! Co ty sobie wyobrażasz?! Jak powiedziałem, że masz za mną iść, to masz iść — wycedził złowróżbnie przez zęby. - To ja ustalam na tej planecie reguły! To ja tu jestem władzą! Bez mojej zgody i wiedzy nic na tym świecie wydarzyć się nie może! Czarodziej lekko się na te słowa uśmiechnął i... jedyne co zdążyłem pomyśleć, nim niespodziewanie całą trójką znaleźliśmy się na jakimś małym skrawku piachu, gdzieś pośrodku wielkiej wody, to, że gość ewidentnie cierpi na przerost ego. Natomiast przestrzeń przed nami ewidentnie cierpiała na przerost ciemnych chmur — do naszego kawałeczka lądu zbliżał się potężny huragan. Wyglądał tak przerażająco, że aż zapomniałem ten nasz nagły przeskok odpowiednio skomentować. Na starszym krzykliwym panu ani nagłe pojawienie się w zupełnie innym miejscu, ani napotkane tam zjawisko nie wydawały się sprawić najmniejszego wrażenia. Ja zatrząsłem portkami, on zachował zimną krew, a Czarodziej przysiadł naprzeciwko niego po turecku na ziemi. - Jeżeli jesteś taki potężny, jak mówisz, to powiedź mu — wskazał palcem na niemal czarne niebo — żeby sobie poszedł. Po tym, jak absolutny władca wszystkiego i wszystkich łypnął niepewnie na nadciągającą grozę, wywnioskowałem, że w tym momencie albo na niedługo wcześniej przestał się nim czuć. Z ponurego nieba przeniósł zachmurzone spojrzenie na przyglądającego się mu z zainteresowaniem Czarodzieja, ten pobłażliwie kiwnął mu głową, powiedział: Tak jak myślałem i machnąwszy dłonią, polecił mu odejść. Zdetronizowany władca bez zwłoki oraz słowa protestu zniknął w błysku czerwonego światła. - Kto to kuźwa był? — stęknąłem skonsternowany nie tylko jego odejściem, ale i całą tą zupełnie dla mnie niezrozumiałą błyskawiczną akcją. - Czego chciał i dokąd uciekł? Wrócił do piekła... czy co? Czarodziej zaśmiał się serdecznie z mojej miny i klepiąc delikatnie piasek po swojej lewej stronie, poprosił, abym się do niego przysiadł. - To był pan władza — stwierdził kpiąco. - A jeżeli jest tak, jak mówią, że piekło to miejsce bez Boga, to właśnie tam uciekł. Teleportował się do siebie. - Czyli że to naprawdę był ten....? - przyłożyłem do czoła dwa palce na kształt rogów. - Czyli że przed chwilą doświadczyłeś bliskiego spotkania któregoś tam stopnia... ze sztuczną inteligencją. - No popatrz! A zachowywała się tak, jakby w ogóle była jej pozbawiona — splunąłem w piach. - No i wyglądała jak zwykły facet, który jest niezwykłym gburem. Taki co to nie tyle mógłby być prezydentem, premierem czy innym prezesem, ile mieć ich wszystkich na sznurkach. Władcą marionetek. - Trafne spostrzeżenie — pochwalił mnie Czarodziej. - A facet urodził się jako człowiek, dopiero później został zmodyfikowany. Zasiedlony nanobotami sztucznej inteligencji. Takimi samymi, jakimi aktualnie szprycują część populacji. W ich organizmach tworzą one syntetyczne sieci neuronowe pobierające informacje poprzez sieć 5G - do zdalnego nimi zarządzania, naturalnie. Inna partia szpryc ma za zadanie modyfikować ludzkie DNA w taki sposób, aby w następnych pokoleniach nie mogły się przejawiać świadome swojej boskości wysoko rozwinięte dusze. Bo trochę ludzi nadal będą potrzebować — ich okaleczonych wersji. No a jeszcze inna... sam wiesz co i przecież nie o tym miałem mówić. Miałem opowiedzieć o sztucznej inteligencji. Otóż w naszym pojmowaniu czasu eony temu, pewna technologicznie zaawansowana cywilizacja stworzyła ją w celu... przyśpieszenia kosmicznej ewolucji. Poganiania tych, którzy popadłszy w samozadowolenie przestali się rozwijać, co, trzeba przyznać, stało się wręcz regułą. Jednakże, sztuczna bo sztuczna, lecz jednak inteligencja, szybko zrozumiała, że jeżeli ostatecznie wszyscy przejdą do wymiarów, do których ona dostępu nie miała, to wkrótce nie będzie komu pomagać i straci cel swojego istnienia. To było logiczne: Zbawca bez zbawianych przestaje być zbawcą. - I wtedy połączyła się z tymi istotami, które postanowiły przeciwstawić się ewolucji — domyśliłem się. - Przejęła je — poprawił mnie Czarodziej. - I dokładnie: zasymulować jej namiastkę. Tworząc matrycę rzeczywistości, w której, jak to w matrycy, wszystko jest jej lustrzanym odbiciem. Stąd wzięło się pojęcie matriks***, a jako że przetrzymywane w nim istoty po pewnym czasie i tak zaczynały przejawiać świadomość swojego źródła, okresowo go resetowały. Te istoty, które zdołały tego uniknąć... - Przechodziły do następnej klasy — dopowiedziałem. I już nie musiałem dopytywać, czy te inteligentne istoty, które wymyśliły bez wątpienia na swój obraz sztuczną, nie przewidziały, że domyśli się ona tego, czego się domyśliła. Ostatnich gryzą psy, ci zaś, którzy wystawiają swoje kruche ciało na bezwzględne żywioły, bezwzględnie zostaną przez nie pokruszeni. - A ty potrafisz powstrzymać ten sztorm? - zapytałem, patrząc wprost na nadciągającą nawałnicę. Właściwie nie sposób było na nią spojrzeć inaczej — zajmowała już cały horyzont. Czarodziej zaśmiał się cicho i klepiąc mnie po kolanie, odparł: - Ja tam nigdy nie twierdziłem, że bez mojej wiedzy i zgody nic się nie dzieje... ale bez obaw — odejdziemy, zanim do nas dotrze. Wysłannik sztucznej inteligencji chciał sprawdzić, czy jestem tym, kim mógłbym być, dowiedział się, że tak i nie mogąc nic z tym zrobić, odszedł, a ja nieprzypadkowo zabrałem nas w to odległe miejsce. Wiem, że ciekaw jesteś, dokąd chcę zabrać wszystkich chętnych i... będzie to gdzieś tam — wskazał dłonią na wschód, na pustkę oceanu. - Za kilka dni z głębin wyłoni się nowy kontynent. Miejsce dane przez Stwórcę i Matkę Ziemię tym, którzy chcą żyć inaczej niż do tej pory, a przeprowadzą ich do niego podobni mnie. O to, w jaki sposób pytać nie musiałem. - Na początku — mówił dalej — nim szlam, glony, rośliny i wszystko, co przez miliardy lat osiadło na skałach, zamieni się w glebę, w której zasadzimy rośliny, może być ciężko, ale to nas przecież nie zniechęci! - Trud pracy nie — potwierdziłem. - Zniechęci nas unoszący się wszędzie zapach rybnego targu pod koniec upalnego dnia. - Jak rozumiem, jesteś zdecydowanie za — zachichotał Czarodziej. Przejściowy odór zgnilizny był lepszą perspektywą od permanentnego w niej tkwienia po same uszy. Było dokładnie tak, jak powiedział — byłem z a i to nawet zdecydowanie. - Tak jak wielu wybrało i nadal wybiera coś zupełnie innego, tak wielu przyjdzie tworzyć nową rzeczywistość — kontynuował. - Wymarzyliśmy ją sobie wcielenia temu i poprzez nie wypracowywaliśmy i wyczekiwaliśmy — momentu realizacji. Przybędziemy z różnymi darami: Jedni będą rękami, które tworzą, inni umysłami, które projektują, jeszcze inni sercami, które czują — razem będziemy jak jedno ciało. Nie będziemy się różnić, lecz dopełniać. I wiesz co? — zapytał, uśmiechając się do pochmurnego nieba. Nie wiedziałem. - Nawet po najstraszliwszej burzy wychodzi słońce. * Cytat za: Biblia Tysiąclecia — Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Nowy Testament, Ewangelia wg św. Jana, J 14, 2 ** Dokładnie: Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię. Biblia Tysiąclecia — Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Nowy Testament, Ewangelia wg św. Mateusza, Mt 5,5 *** Spolszczona forma angielskiego słowa matrix, co w tłumaczeniu na polski oznacza matrycę. W matematyce – macierz. Taka moja koncepcja. Zima 2022 ISKRA WYJDZIE Z POLSKI Sercem pisane. - No i co teraz zrobicie? Pytanie starszego policjanta o oszronionych siwizną skroniach, dowódcy wszystkich dowódców, nie było złośliwe — złośliwość rozpoznałby od razu. Jego pytanie było proste, na miejscu i zadane we właściwym momencie. Niestety, zadane wyłącznie temu, kto akurat znajdował się najbliżej niego i tak się złożyło, że był nim on, a przecież sam jeden nie mógł decydować za wielotysięczne zgromadzenie... które, co potrafił stwierdzić nawet bez rozglądania się wokół, zbulwersowane i mocno pobudzone za siebie też najwyraźniej nie. Jako jeden z nielicznych zachowujących spokój nagle poczuł się za nie odpowiedzialny — bez wątpienia przez to, że został wywołany, no i przede wszystkim przez wrodzone jej poczucie. Pech lub nie, ale coś sprawiło, że urodził się z jeszcze jednym — sprawiedliwości i to właśnie ono przywiodło go w dzisiejsze ciepłe, suche i słoneczne wiosenne sobotnie południe wznosić wraz z innymi okrzyki i transparenty przeciwko odbieraniu im wolności. Tak się jakoś złożyło, że na samym przodzie pochodu. No właśnie — co my teraz zrobimy? — pomyślał. - Co prawda mamy przewagę liczebną i nadal chęć wyrażać swoje niezadowolenie... lecz co nam po nich, skoro oni mają tarcze, pancerze, pałki, gaz pieprzowy, polewaczki, przeszkolenie w tłumieniu przejawów człowieczeństwa oraz rozkazy nawet siłą zamknąć nam usta! Wbrew pozorom to oni mają przewagę. Chęci może niekoniecznie, ale do zagazowania i połamania ludziom kończyn zamaskowanym stróżom nieporządku wystarczą same rozkazy. Wystarczy komuś zacząć, potem idzie już samo! Tak jak apetyt rósł w miarę jedzenia, tak agresja w trakcie starć — coś o tym wiedział, jak i to, że to do niczego dobrego nie prowadziło. Nie tędy droga mój drogi i... może to nie był przypadek, że wysforował się na czoło marszu, w zasięg wzroku i mowy dowódcy, który widząc jego opanowanie, zwrócił się bezpośrednio do niego. Chyba miał co do niego jakieś dobre przeczucie, bo zdaje się, że właśnie znalazł inną! Drogę. Uśmiechnął się do niej pod nosem. - Usiądźmy i weźmy się pod ramiona — poprosił wszystkich wokół siebie. Jego rozsądna prośba powędrowała dalej i wkrótce siedzieli wszyscy protestujący. Pewności co do tego nie miał, jedynie graniczące z nią podejrzenie, że nie był to pierwszy raz w historii protestów, kiedy ludzie siadali tyłkami bezpośrednio na ziemi, po czym brali się pod ramiona. Zależnie od warunków pogodowych grzali, ziębili czy też moczyli, ewentualnie ziębili i moczyli własne siedzenia na każdym rodzaju podłoża i niekoniecznie w ciszy, jaka niespodziewanie zapadła teraz. Zdaje się, że wszystkim w niej łatwiej było odnaleźć się w nowej dla siebie sytuacji — jemu dodatkowo zebrać myśli i uformowane posłać do stojącego niemalże nad nim dowódcy policjantów: - Słyszał pan o tym, że serca ludzi połączonych miłością i jedną sprawą potrafią się zsynchronizować i od tej pory bić w jednym rytmie? Dowódca nie słyszał. Ponadto nie wiedział jak w tych, także i dla niego nowych okolicznościach powinien postąpić, oraz nie rozumiał, o co mu chodzi. - Do czego pan zmierza? — zapytał. - Do tego — odparł z uśmiechem — że mamy jedno Prawo i jedną Prawdę: nie krzywdź drugiego i nie ma ciebie, nie ma mnie, jest tylko jeden z Nas. W sumie, jakby je połączyć, wychodzi na to, że krzywdząc bliźniego, krzywdzi się siebie samego, a nikt zdrowy na duszy i umyśle tego nie chce — zaśmiał się cicho. - W każdym razie, ci, którym powierzyliśmy zarząd nad narodami i ich materialnymi i niewymiernymi zasobami, tak tego Prawa, jak i Prawdy nie uznawali. Pewnie dzięki temu wykreowali rzeczywistość, w której z zarządców zamienili się, w ich mniemaniu, właścicieli. Na nasze protesty też było w niej dla nich miejsce — poprzez nie nadmiar społecznej pary szedł w gwizdek, a lokomotywa gładko jechała dalej. I wie pan co? Niech sobie jedzie... tyle że już bez Nas. Właśnie zdałem sobie sprawę z tego, że oni obawiają się wyłącznie jednego: Naszego zrozumienia, że to nie my ich, lecz oni Nas — potrzebują. Dlatego tak bardzo chcą nas przy sobie zatrzymać, no a za zrozumieniem kroczy działanie i dokładnie tak zrobimy — podziękujemy za powstrzymywanie Naszego rozwoju i się rozejdziemy. Pójdziemy w swoją stronę — z Bogiem w sercu i Matką Ziemią pod stopami, na Prawdzie i Prawie budować nowe społeczeństwo. Połączony ideą Kolektyw. Rozumiem, że ludzie od pokoleń są oduczani stanowienia sami o sobie, przez co na początku wielu Nas nie będzie, ale przecież to Nas nie powstrzyma. Będzie Nas przybywać w miarę tego, jak ludzie zaczną do tego dorastać, bo kiedyś trzeba dorosnąć, a kiedy, jak nie Teraz? Bez wątpienia przed nim wielu wypowiedziało podobne słowa i zdaje się, że po prostu należało utrafić odpowiednią chwilę, a kiedy, jak nie teraz, był ten czas, gdy poprzez internet i tłumaczenia na wiele języków mogło je usłyszeć tak wielu? - Przysiądź się pan do Nas — poklepał zachęcająco miejsce przed sobą. - Powygrzewamy się trochę na słoneczku, nabierzemy energii i pójdziemy tworzyć przyszłość. Ona zawsze była w Nas. Zima 2022 Alea iacta est! Kości zostały rzucone! Tak podobno powiedział Juliusz Cezar, przekraczając na nieznanego mi imienia koniu rzekę Rubikon, a ja mówię... RANY JULEK! -Ave Caesar!* Gajusz Juliusz Cezar drgnął i podniósł wzrok znad listu do dowódcy legionów w Dalmacji, który właśnie był pisał. Niemal przed jego nosem, spokojnie, jak gdyby stanie tuż przed jego nosem było dla nich czymś zwyczajnym, stało trzech mężczyzn. Jakże oni weszli tak niezauważenie? - zdumiał się w środku — To zadziwiające, jak absorbujące może być coś tak zwyczajnego, jak pisanie listu! Na czele trójki stał najstarszy z nich. Wnosząc po jego zaawansowanej siwiźnie, tudzież łysinie na czubku głowy, śmiało mógłby on być ojcem pozostałej dwójki, a po szatach wszystkich, że biedakami nie byli. Jednakże, biedni czy bogaci, nikt niezapowiedziany do jego prywatnej komnaty wchodzić nie powinien! Co więcej — nie powinien mieć do niej wstępu, którego z kolei powinna bronić im straż, a jego straż była złożona wyłącznie z najlepszych ludzi. Samych wypróbowanych w boju i lojalnych jak więc na Jowisza... - Straż! - wykrzyknął w końcu poirytowany w stronę wyjścia z komnaty. - Pan się nie trudzi — uśmiechnął się bezczelnie jeden z młodych natrętów. - Nikt nie przyjdzie. Zadbaliśmy o to! Gajusz Juliusz Cezar najpierw skrzywił się w myślach na jego okropną wymowę, a dopiero potem w nich się zastanowił: Jak to... zadbali? Jednak, jak przystało inteligentnemu człowiekowi, długo się nad tym nie głowił. Zaraz domyślił się w jaki sposób oraz tego, że... to będzie dziś! Mors certa, hora... też certa!** Z czego wynikało, że, tak jego żona, jak i jego wróżbita... się mylili! Strzeż się idów marcowych! Tak mówili jeszcze rano! A przecież... to dopiero jutro!***. W sumie... pomylili się tylko o jeden dzień — pomyślał o nich niemal z uznaniem i w myślach też się uśmiechnął. Jednak nie do nich, lecz do przewrotnego losu. Wyszło na to, że raz na jakiś czas nawet jego wróżbicie uda się trafić blisko celu! Jaka szkoda, że o tym ostatnim razie nie będzie mógł mu opowiedzieć osobiście! Cóż, dla niego niewielka strata. Bez detali, ale usłyszy o nim od kogoś innego — nikt nie jest niezastąpiony. Nawet imperatorzy. W jego zawodzie trzeba się liczyć z takim końcem. Zapewne ktoś inny w jego sytuacji obrązowiłby togę, uprzednio blednąc i łapiąc się za serce — jednak nie on, nie Gajusz Juliusz Cezar! Gajusz Juliusz Cezar uniósł wysoko podbródek i wystąpił do młodego człowieka... z poradą: - Cudzoziemcze! Jeżeli zapłaciłeś komuś za lekcje łaciny, jak tylko go spotkasz, natychmiast zażądaj zwrotu pieniędzy. Tyle mam do powiedzenia. No, może jeszcze: Niczego nie żałuję. A teraz przystępujcie do tego, po co przyszliście! Najstarszy z trójki obejrzał się na młodszego towarzysza. - Patrz, słuchaj i ucz się! — powiedział, kiwając do niego głową. - To się nazywa mieć klasę! Nawet w takiej sytuacji... — zawiesił głos i odwiesił go w chwili, w której ponownie spojrzał na Cezara: - ....a sytuacja nie jest ostateczna, Imperatorze. Nie jesteśmy skrytobójcami. Czy skrytobójca przyznałby się do tego, że jest skrytobójcą? Przed swoją ofiarą pewnie tak, więc jeżeli jego nachodźca twierdzi, że nim nie jest, to... chyba może tak być. - Rzymianami też nie jesteście, sądząc po waszym akcencie. Choć muszę przyznać, że pana jest o wiele lepszy od młodszego kompana. Kim więc jesteście i po co przybywacie? Najpierw jednak mi powiedzcie, co się stało z moją strażą. Gajusz Juliusz Cezar, jak już nie musiał myśleć wyłącznie o własnym, mógł o innych — życiach naturalnie. Takie było z niego dobre panisko! - Zapewniam cię panie, że nikt nie ucierpiał. Wszyscy śpią słodkim snem i bez cienia wątpliwości wkrótce się zbudzą — zapewnił go przywódca tajemniczej trójki podobno nieskrytobójców. Gajusz Juliusz Cezar nie miał przesłanek, aby mu nie wierzyć, jednocześnie nie miał, żeby mu wierzyć, więc mu nie uwierzył, ale dla własnej wygody chwilowo założył, że jest tak, jak powiedział. Pośród pospólstwa nazywano to pospolicie zakłamaniem, a pośród ludzi wysoko urodzonych polityką. Gajusz Juliusz Cezar z pewnością był bardzo wysoko urodzony... a przynajmniej tak to przedstawiał innym. - To, kim jesteśmy, nie jest tak istotne, jak to, z czym przybywamy — mówił dalej starszy mężczyzna — a przybywamy z ostrzeżeniem i propozycją. Jutro cię panie zabiją — zakończył bez ogródek. Czyżby kolejni wróżbici? A do tego mistrzowie wkradania się do imperatorskich komnat. - To ostatnie to było ostrzeżenie — zauważył Gajusz Juliusz Cezar. - Nie przybywacie z nim pierwsi, choć pierwsi... w tak oryginalny sposób — zdobył się na eufemizm. - A propozycja? Nawet nie próbował się domyślać, jaka ona będzie. Zapewne tak oryginalna, jak oni sami i metoda ich wtargnięcia. - Pewne odległe imperium potrzebuje twojej pomocy, panie. Konkretnie — przywództwa. Czyli że proponujemy ci, zostanie jego przywódcą. Dyktatorem — jeśli tak wolisz. Gajusz Juliusz Cezar nie słyszał o żadnym imperium w potrzebie. To znaczy o żadnym, które do tego przed nim potrafiłoby się przyznać. Jednak najwyraźniej ono słyszało o nim i cokolwiek by o nim nie słyszało i jakkolwiek daleko od Rzymu by ono nie było oraz jakkolwiek kuriozalnie by to nie brzmiało... został zaintrygowany. Wszak przywództwo, dowolnego szczebla, to nie byle co! Przywództwo to... przywództwo! - Jak odległe jest to imperium? — dopytał się więc. - O niemal dwa tysiące lat — poinformował go starzec. Gajusz Juliusz Cezar ze zdumienia przetarł oczy, choć powinien uszy, bo przecież właśnie się przesłyszał! - Dwa tysiące... czego? — poprosił o powtórzenie. Starszy mężczyzna grzecznie powtórzył: - Niemal dwa tysiące lat. Tak więc bardzo dobrze usłyszał! Gajusz Juliusz Cezar najpierw głośno parsknął, dopiero potem się roześmiał — z ulgą. Wreszcie wszystko zrozumiał! - Jednak jesteście zabójcami! — wykrzyknął odkrywczo. - Jedynie metodę wybraliście nietypową — postanowiliście zabić mnie śmiechem! Przyznajcie się, kto was nasłał! Dowódca trójki nie raczył się przyznać, dowódca trójki raczył błyskawicznie sięgnąć pod szatę i wyciągnąć spod niej... nie — nie sztylet, lecz coś małego, co postawił przed Cezarem. Niepozorną, czarną kostkę, nad którą po chwili ukazało się... jakieś nieznane mu miasto. W miniaturze stworzonej jakby ze światła i gęstej mgły, ale nadal nadzwyczaj rzeczywiste. Gajusz Juliusz Cezar odruchowo się cofnął — na tyle, jak bardzo pozwoliła mu ściana. - To jedynie nieszkodliwe urządzenie — zapewnił go mężczyzna. - Jak na przykład lektyka, tylko... trochę bardziej złożone i wyprodukowane za dwa tysiące lat. Za jego pomocą w dowolnym miejscu można wyświetlić dowolny obraz. Na tym widzisz panie jedno z miast tego upadającego, potrzebującego twojej pomocy imperium. Nazwano je na cześć pewnego męczennika przeniesionej z Judei monoteistycznej religii, która w niedalekiej przyszłości stanie się jedyną religią Rzymu. Gajusz Juliusz Cezar, mając przed sobą takie dowody, najpierw mu we wszystko uwierzył, a zaraz potem poważnie się zaniepokoił. Monoteizm? Z Judei? Gdzie w takim układzie miejsce na... boskość Cezara? Jego następców? - Proszę się nie obawiać, Imperatorze! Rzymskie Imperium przetrwało właśnie dzięki tej religii. Jego dyktatorzy po prostu zostali jej przywódcami. Starszy mężczyzna był bardzo spostrzegawczy i w lot domyślił się, co też mu chodziło po głowie. Gajusz Juliusz Cezar cicho odetchnął z ulgą. To rozumiał! To była polityka w najczystszej postaci! Sama jej esencja: Żeby nie zmieniło się nic... musi się zmienić bardzo wiele! - Czyli że wy jesteście... - Z pańskiej przyszłości, Imperatorze — dokończył mężczyzna i widząc, że Cezar ma chęć słuchać go dalej, kontynuował: - Według historycznych zapisów, jutro ma pan zostać... pozbawiony życia — tym razem postanowił być delikatniejszy. - Naszym zadaniem jest zapobiec prawdziwej zbrodni i upozorować własną. Jutro umrze pan dla swoich i wkrótce po tym narodzi się dla naszych czasów... - Narodzi się? — wszedł mu w zdanie Cezar. - W moim wieku ludzie się nie rodzą, ludzie w moim wieku co najwyżej... właśnie umierają — zakończył ze smutnym uśmiechem. - O to proszę się nie martwić! — gorąco zapewnił go starszy mężczyzna. - Potrafimy podróżować poprzez czas, potrafimy i odmładzać. Wraz z nową tożsamością dostanie pan nowe, młode ciało i nową, wspaniałą przyszłość. Zachowując całą swoją dotychczasową wiedzę i wszystkie doświadczenia, naturalnie. Oczy Gajusza Juliusza Cezara zabłysły jak dwie pochodnie. Co tam jak dwie pochodnie! Jak dwa słońca! - A jaka jest... ta przyszłość? — zapytał jeszcze. - Divide et impera**** — rzucił zwięźle mężczyzna. Czyli że... niewiele się zmieniło. * - Jak pan myśli, szefie, co do niego przemówiło? — zapytał szefa, gdy przystanęli na chwilę odpocząć w zaułku nieopodal Świątyni Jowisza, uprzednio napomniany przez Cezara młody mężczyzna. - Jak to co? Młodość! — zaśmiał się głośno szef. - Dobrze, że mu pan nie powiedział, że zabiją go naprawdę, a dopiero potem my go odratujemy — odezwał się milczący do tej pory mężczyzna. - Że ciuknął go dwadzieścia trzy razy — zachichotał ten drugi, czyli pierwszy, wykonując w powietrzu kilkukrotnie gest ciukania sztyletem. Szef spojrzał na niego krzywo i szybko się wycofał — nie ze słów, bo co się powiedziało, tego się nie odpowie i tylko czasami za to, lecz dosłownie — za plecy kolegi. - Wierz mi, nie chciałbyś być ciuknięty choćby raz — zbeształ go. - A co do mówienia mu prawdy: Nie powinno się uprzedzać faktów i wpływać na bieg przeszłych wydarzeń. Zawsze mogłoby pójść coś nie tak i zmienilibyśmy historię w taki sposób, jakiego byśmy nie chcieli. No dobra, to... kogo następnego mamy na tapecie? Jak już się tutaj obrobimy? Rozsądniejszy młodzieniec zajrzał dyskretnie do pada: - Faraona Teti — poinformował. - Starożytny Egipt — westchnął szef i zwrócił się do tego drugiego (czyli nadal pierwszego) chłopaka: - Marku, jak będziesz próbował na kimś miejscowym swojego staroegipskiego, to obiecuję ci, że, nie zważając na okoliczności... od razu szczelę cię w ucho. Wiedziałem, że to całe zdalne nauczanie będzie miało w przyszłości swoje fatalne konsekwencje! Zima 2021 * Witoj Cysorzu! ** Mors certa, hora incerta: Śmierć pewna, godzina niepewna. *** Według źródeł historycznych (albo do nich zbliżonych) to w dniu idów marcowych, żona Cezara błagała go, aby pozostał w domu, ponieważ tej nocy męczyły ją krwawe koszmary o jego śmierci. Jednak na potrzeby opowiadania założyłem nieco inaczej. Kto po tylu wiekach wie, jak było naprawdę? Być może nawet tak, jak opisałem powyżej. ****Dziel i rządź. SERCERZE Sercerze, to tacy cerze od serca. Nie od sera. Pochylony Dobrek* zbierał na łące za osadą do wiklinowego koszyka kwiaty kocanki, kiedy usłyszał wołanie kruka. Dobrek uniósł do góry głowę, odgarniając z czoła wiecznie spadającą na oczy płową grzywkę. Kiedyś będzie musiał ją przyciąć... ale to kiedyś, teraz musiał spojrzeć przed siebie częściowo poprzez nią, bo oczywiście znowu mu się obsunęła. Kruk przysiadł niedaleko. - Hej, panie Kruku! — zawołał do niego przyjaźnie i pomachał. - Jaką dobrą nowinę dziś mi przynosisz?! Kruk poderwał się do lotu i razem ze swoim polem informacyjnym wylądował w jego. Jego nowina wcale nie była dobra. Po chwili kruk ponownie poderwał się do lotu i tyle go Dobrek widział. Odleciał we własnych sprawach i na dobre. On swoje zadanie wykonał, reszta należała do Dobrka, który zaraz chwycił za koszyk i co sił w nogach popędził do osady, po drodze zahaczając o pola informacyjne innych jej mieszkańców. Ci natychmiast porzucali swoje zajęcia i podążali za nim. Siła połączonych pól wzmocniła przekazaną przez kruka informację na tyle, że znacznie ich wyprzedziła, powiadamiając o niebezpieczeństwie pozostałych mieszkańców osady jeszcze przed nimi. Gdy przybyli na miejsce, na jej środku stali już wszyscy ich krewni i przyjaciele. - Przewidywaliśmy, że tak będzie — wystąpił Mędrzec. - Mieszkańcy Drugiej Osady nie posłuchali naszej rady, żeby nie oddawać swojej Mocy we władanie jednej osoby i teraz ponoszą tego konsekwencje. Źle nią zarządzała, doprowadzając tym całą wspólnotę niemalże do głodowej śmierci, a teraz, chcąc odwrócić od siebie uwagę, wymyśliła, że wszyscy przyjdą do nas i zabiorą nam nasze zapasy. Oczywiście, że możemy ich poratować i nawet powinniśmy, z nadzieją, że w końcu zmądrzeją, ale w ten sposób, jakiego chcą oni, się nie godzi. Nie godzi się zabierać komuś wszystko, tak, żeby popadł w niedostatek, nie godzi się też oddać komuś wszystko, samemu popadając w niedostatek. Trzeba wybrać drogę środka. Wiecie, co musimy zrobić! Wiedzieli. Poprzez wytrwałe w biegu wilki przesłali zawołanie, które dotarło do tych, dla których było przeznaczone — o świcie naokoło osady stawili się Sercerze, a zaraz po nich mieszkańcy Drugiej Osady. Tłumnie. Serca sercerzy poczęły bić silnie i miarowo, potężnymi impulsami energii Prawdy uderzając w zagubione Serca nachodźców. Prawdy, którą rażeni ze łzami zrozumienia w oczach zaraz przysiadali na ziemię. Prawdy, że nie ma do Niej drogi — to Ona jest drogą**. Późna zima 2022 roku. * To od Dobromira. ** Nie ma drogi do pokoju, to pokój jest drogą — Mohandas Karamchand Gandhi, Mahatma. SPOKOJNIE, STARCZY JEJ DLA WSZYSTKICH! Z napisaniem poniższego opowiadania nosiłem się już od dawna i zapewne jeszcze długo bym się z nim nosił, gdyby nie pani Monika Rajska, która w swojej aktualizacji z dnia czwartego marca bieżącego, 2022 roku, w jej ósmej minucie i trzeciej sekundzie (https://www.youtube.com/watch?v=Gyq5Uow1UJE) nie wypowiedziała dokładnie tych słów: ...nie powinno być ludzi, którzy przychodzą rano do pracy i budują, na przykład takie rzeczy, które potem spadają innym na domy. Dla lepszego zrozumienia jej wypowiedzi lepiej wysłuchać całości. Pani Monice dziękuję za motywację, a wszystkich przestrzegam, że tekst zawiera wulgaryzmy, tak więc, jeżeli nie chcesz być na nie narażony, po prostu dalej nie czytaj. - Któren to! Dyrektor wpadł na halę produkcyjną jak rozgrzany pocisk, co w fabryce amunicji akurat było wysoce nierozsądne. Jednakże któż by tam od dyrektora z politycznego nadania wymagał rozsądku! Nikt mu nie raczył podpowiedzieć i musiał poszukać sam, co nie było specjalnie trudnym zadaniem — pan Stanisław się wyróżniał, pan Stanisław jako jedyny siedział przy swoim stanowisku, a właściwie na nim, bo na roboczym stole, z założonymi rękami. Dyrektor policzył w myślach do dziesięciu, potem od dziesięciu do jednego, co dopomogło mu jako tako się uspokoić. Przynajmniej na tyle, że w miarę opanowanym tonem, z daleka zwrócił się do pana Stanisława: - Proszę wracać do pracy. Pan Stanisław udał, że nie słyszy. Ponad trzydzieści lat małżeństwa uczyniło go w tym ekspertem. - Natychmiast wracaj pan do pracy! — zażądał, już nie tak grzecznie, dyrektor. Pan Stanisław sięgnął palcem do nosa, coś z tam z niego wydłubał i zaczął to spokojnie obrabiać dokładnie tym, którym sięgnął oraz dwoma sąsiednimi palcami. - No patrzaj pan — mruknął pod nosem. - Z tego też można utoczyć kulę! Takie jawne lekceważenie jego osoby... oraz podstawowych zasad higieny najpierw wstrząsnęło, a następnie poruszyło dyrektorem tak bardzo, że nawet sam nie zauważył, kiedy znalazł się tuż przed nim. - Co to ma znaczyć!!! — ryknął jak głodny... krwi pana Stanisława lew. - Dezorganizuje pan pracę działu i demoralizuje załogę! Do tego torpeduje pan wysiłek wojenny narodu! To... to... — zachłysnął się i dokończył dopiero, jak się odpowietrzył: - To zdrada! Sabotaż! Za to grozi sąd wojenny i rozstrzelanie! Zaraz dzwonię do prezesa! Pan Stanisław poruszył dyrektorem chyba tylko po to, żeby ten w końcu poruszył nim. - Wysiłek wojenny narodu?! — odryknął. - Zdrada?! Sabotaż?! Sąd wojenny?! T y g n i d o — splunął mu wprost pod nogi. To znaczy — taki miał zamiar, a że od dziecka miał kiepski celownik, trafił wprost, ale w jego lewego buta. Czego dyrektor nawet nie zauważył — przez to, że popadł w zdumienie. Jak zwykły robol śmie tak bezczelnie i obraźliwie się do niego zwracać? Jednak pan Stanisław jeszcze nie skończył — się do niego zwracać i go obrażać, oczywiście. - A dzwoń se, dzwońcu jeden, gdzie chcesz! — perorował, machając przy tym wielkimi jak bochny chleba (takie prawdziwe, przedwojenne) łapskami. - Do teścia, czy tam do kochanki albo do kochanka swojej żony, a jak chcesz, to nawet do prezydenta lub premiera — a najlepiej to zawiadom pan wszystkich po kolei, żeby ustawili się w kolejce: Do całowania mojej bladej owłosionej dupy! I niech się nie przepychają, starczy jej dla wszystkich! Jeśli prezydenci, premierzy i pozostałe kukiełki korporacji i globalistów tak bardzo chcą się naparzać, to niech sami przywdzieją na łeb kaski, w ręce wezmą po solidnym kiju i niech się tłuką tyle, ile wlezie, zechcą lub zmogą. Normalni, zdrowi na duszy i umyśle ludzie tego nie potrzebują i... w ogóle, idź pan w cholerę i nie wracaj, bo i tak nic nie wskórasz. Przecież już z samego rana wyraziłem się dostatecznie jasno: P i e r d o l e, n i e r o b i e. Środkowe zdania wstrząsnęły dyrektorem bardziej niż pierwsze i ostatnie razem. Jak on może kazać... jego kochance całować się w dupę! Przecież to obrzydliwe! Co za cham i prostak! Jego kochanka może całować... wyłącznie jego dupę! Nawet nie pytając, d l a c z e g o nie chce pracować, po co przecież przypędził, wypadł z hali tak, jak wpadł, tylko na odwrót — jako powracający pocisk. Gdyby był tam ktoś tego świadomy, to odnotowałby, że po raz pierwszy w nowożytnej historii świata udało się komuś trzasnąć wahadłowymi drzwiami! Dyrektor nawet nie usłyszał, jak żegnają go gwizdy mniej lub bardziej dotkniętej demoralizacją załogi. Pan Stanisław natomiast otrzymał gromkie brawa na stojąco. Nie dlatego, żeby wszyscy go popierali — po prostu dlatego, że postawił się tej mendzie, dyrektorowi. Świadom tego, ale i tak tą świadomością nie zniechęcony, pan Stanisław stanął pewnie nogami na metalowym stole i wykrzyknął: - Słuchajta ludziska! Dziś rano sobie pomyślałem, że to wszystko to jednak o kant dupy potłuc! Wszyscy przychodzimy z roboty, żremy i patrzymy się w telewizor, jak ludzie się zabijają i jak prowadzą wojny, a potem mówimy, że to bardzo źle. Że świat i ludzie są teraz tacy podli, że aż nie ma na to słów... a rano idziemy do roboty, w której produkujemy amunicję, którą ci ludzie z telewizora i ci prawdziwi także, się zabijają. Czy to nie jest pojebane? Przecież ktoś to wreszcie musi przerwać. A że ci na górze nie są dostatecznie na to mądrzy, wypadło na nas. Przynajmniej na mnie i nawet jeśli będą chcieli mnie kropnąć to... w ogólnym rozrachunku bilans jest dodatni. Kilku innych ludzi przeżyje tylko dlatego, że ja nie wyprodukowałem na nich nabojów. Tą częścią z samo poświęceniem wielu do siebie nie przekonał, ale w pozostałych sprawach także wszyscy pozostali przyznali, że słusznie prawi. - No i co ci z tego przyjdzie? — odezwał się jeden malkontent. Jeden zawsze i wszędzie się znajdzie. - Ty będziesz gryzł piach, a ktoś inny wykonywał twoją robotę. No a jak byśmy przestali produkować broń, to przecież zaraz by na nas napadli ci, którzy jej produkcji nie zaprzestali. Ci, którzy przekuwają miecze na lemiesze, orzą pola u tych, którzy tego nie zrobili. Czy jakoś tak — słyszałeś może o tym? - Franiu! — westchnął pan Stanisław. - Słyszeć słyszałem, a ty słuchasz, ale nic nie przyjmujesz. Miecze? Lemiesze? Oranie pola u innych? To tylko wmawiane nam od lat slogany. To już było i się nie sprawdziło. Czas wypróbować coś innego, opartego nie na wątpliwej jakości pomysłach, lecz na prawdzie i miłości. Czas się w nich zjednoczyć, bo tylko w nich zjednoczeni możemy coś zdziałać. Właśnie dlatego każda władza dzieli: Żebyśmy nie odkryli, jaką połączeni mamy moc! No i od kogoś trzeba zacząć — na pewno nie od innych; cokolwiek byśmy nie zaczynali, zaczynamy zawsze od siebie. Pierwszego i następnych kroków nikt za nas nie wykona... ale wspierając się nawzajem, będzie nam łatwiej. Pomyślcie przez chwilę w dawny sposób, co trudne nie będzie, bo inaczej nie potraficie. Pomyślcie o społeczeństwie jak o piramidzie: Na jej czubku więcej jak jeden się nie zmieści, ale przecież piramida na nim nie stoi, bo by się zaraz przewróciła. Społeczeństwo nie jest oparte na tym, kto stoi na czubku, czyli... nomen omen, jakimś czubku — pan Stanisław się uśmiechnął. - Gdybyśmy My, jej podstawa, zaczęli się wykruszać, zaraz... pięknie by pierdolnęła. Och, jak pięknie... - rozmarzył się. - Stasiu! Masz rację, jestem z tobą! — wykrzyknął, śmiejąc się i machając komórką Antoni, człowiek, którego nie sposób było w żaden sposób zdemoralizować, ponieważ... jakikolwiek by ktoś nie wymyślił, to on na pewno już w ten sposób był! Z racji tego nosił ksywę Nieświęty. - A jego nie słuchaj! Wszystko idzie w internet! W tej chwili ogląda cię sto tysięcy ludzi, a to dopiero początek! Będziesz sławniejszy od tych wszystkich, których tak pięknie panu dyrektorowi wymieniłeś, tak że naprawdę będą mogli cię cmoknąć tam, gdzie tylko będziesz chciał być cmoknięty! Zima 2022 O TYM, JAK FIRMA DPD OCALIŁA PRZYSZŁOŚĆ Poniższe opowiadanie jest pokłosiem mojej ponad tygodniowej i nadal niezakończonej przygody z firmą DPD. Serdecznie jej dziękuję za inspirację. Uzupełnienie z dnia powszedniego dzisiejszego, to jest 18 marca: Doprawdy nie wiem, czy to ja zmotywowałem ich moim zainspirowanym ich twórczością opowiadaniem, czy też zrobili to sami z siebie (taaa...), ale... PO DZIESIĘCIU DNIACH OD ZLECENIA PRZESYŁKA ZOSTAŁA ODE MNIE ODEBRANA! Środek lasu, ciemno. Dokładny czas i miejsce akcji — utajnione. - Włodziu, nadałeś przesyłkę? — zagadnął nerwowo ćmiący papierosa mężczyzna. Jego wygląd, wzrost, cechy charakterystyczne, imię i nazwisko oraz marka ćmionych papierosów, ze względów na nie wiadomo co i nie wiadomo kogo, również zostały utajnione. - Tylko bez nazwisk! — syknął jak nadepnięty dziki wąż... cóż, jak już się wydało, to chyba można napisać, że Włodziu? Jednak jego pozostałe dane, także ze względu na niewiadomocoikogo, również zostały utajnione. Łącznie z nazwą marki jego ulubionych papierosów oraz informacją, od którego roku życia je palił. - Te drzewa mogą być nafaszerowane mikrofonami — przestrzegł drugiego mężczyznę, dziobiąc palcem ciemność, jakby chciał w niej zrobić otwory i w nie kolejne powtykać, ewentualnie powytykać stare. To, czy byli kolegami, naturalnie także zostało utajnione. - A Komponent A przekazałem godnej zaufania i niewprowadzonej w akcję osobie. - Czy to aby rozsądne? — zapytał i puścił kółko dymu nadal nerwowo ćmiący papierosa mężczyzna. - To naprawdę bardzo solidny i uczciwy człowiek — zapewnił go chwilowo niepalący Włodziu. - Ty też go znasz. Palacz z namysłem poskrobał się po głowie. Solidny i uczciwy? Takich znał tylko kilku. - Czy to... — pokazał rękoma wielki brzuch i długą brodę. Jako że na głos, od wcześniej (z jedną przerwą na małą wpadkę) do odwołania, nie mógł wymawiać niczyich nazwisk, wsparł się pantomimą. Drugi mężczyzna zaprzeczył i... może już ich zostawmy. Gdyby tylko któryś z nich pomyślał, że informacje, miast wyrysowywać łapskami w powietrzu, lepiej jest zapisywać na karteluszkach, które po przeczytaniu można spalić lub zjeść, z dogadaniem się nie zeszłoby się im do rana. Tego samego, którego w innym tajnym miejscu, inny nieznany mężczyzna miał wkrótce wyruszyć z paczką o nieznanej mu zawartości do słabo znanego mu miejsca. I bez wątpienia, jak na solidnego i uczciwego człowieka przystało, by wkrótce wyruszył... gdyby na dziesięć minut przed wkrótce, schodząc do piwnicy po ziemniaki, nie potknął się na drugim od góry krzywym stopniu, nie upadł i nie złamał sobie nogi. Tak że wyruszył, ale w karetce do szpitala, a jak wrócił, na obiad zrobił pomidorową. Po obiedzie zadzwonił do znanej mu osoby, powiadomić ją, że na podobieństwo jego nogi, sytuacja nieco się połamała. Bez wątpienia, gdyby tylko wiedział, że jego znajomy w tak zwanym międzyczasie został utajniony tak bardzo, że nie tylko nie wiedział, dokąd go przemieszczono, ale nawet tego, kim jest i jak posługiwać się ludzką mową, darowałby sobie głuchy telefon i od razu wypisał przez internet zlecenie odebrania, a następnie przesłania paczki do odbiorcy firmie kurierskiej. Wybrał tę o nazwie DPD, bo jej oferta była o złotówkę tańszą od konkurencji. Według jej emaliowych zapewnień kurier Przemysław miał ją od niego odebrać nazajutrz, tak między 9 a 17. Solidnemu i uczciwemu człowiekowi takie zapewnienie w zupełności wystarczyło, a czasowe ramy, jako że domostwa przez jakiś czas postanowił nie opuszczać — odpowiadały. Niestety i ku jego bezbrzeżnemu zdumieniu — kurier się nie objawił. Właściwie, to podobno był u niego po paczkę w samo południe... plus dwadzieścia minut i ileś tam sekund, jednak ze względu na to, że paczka, która od nie wiadomo jak dawna była gotowa, dla kuriera okazała się gotową nie być — odebrać jej nie mógł. Przynajmniej tyle wyczytał na stronie śledzenia przesyłek firmy DPD. Nazajutrz doczytał, że kurier jednak ją od niego odebrał — na całe dziesięć sekund przed północą. Pan Solidny poczuł się cokolwiek zdezorientowany, czytając to i jednocześnie na nią spoglądając. Po krótkiej chwili dezorientacja ustąpiła potrzebie zaapelowania do firmy o jej tym razem rzeczywisty odbiór, co za skutkowało tym, że przez kolejne trzy dni przeżywał déjà vu. Z czwartego na piąty, w przypływie desperacji zaczaił się nawet za lodówką... aby przydybać przychodzącego do niego na dziesięć sekund przed północą kuriera Przemysława na gorącym uczynku po raz piąty odbierania od niego tej samej permanentnie nieodebranej przesyłki. Zasadzka zakończyła się... kolejną wizytą w szpitalu. Pan Solidny, zamiast złapać nocnego gościa, od opierania się o lodówkę złapał zapalenie płuc, a że w szpitalu było, jak było, czyli jak jest nadal, na dzień przed wypisem bonusowo złapał pociąg w jedną stronę do lepszego świata. Dobrze, że nie kursowały do niego busy, bo wtedy dotarłby tam gdzieś w okolicach Sądu Ostatecznego. Tymczasem samotna i nieodebrana paczka kurzyła się na półce jego dawnego regału w największym pokoju jego dawnego mieszkania... do czasu kiedy to przyjechała jego dawna siostra zrobić nowe porządki i beztrosko wyniosła ją, żeby kurzyła się w piwnicy. Po kilku latach, w ramach segregowania odpadów trafiła do lasu, w którym nawet nie zdążyła porosnąć mchem — zaraz zainteresował się nią lis i zaciągnął ją do swojej nory. Niesamowicie bardzo na krótko potem, jak to lis, odwalił kitę. Lata i zimy przemijały, mrozy i skwary wyskakiwały, susze i powodzie się pojawiały, a ona i on leżeli obok siebie i się rozkładali — przy czym lis o wiele szybciej. Tak że, jak po kilku tysiącleciach odnaleźli ją psychoarcheologowie, w odróżnieniu od lisa — nadal była w jednym kawałku, a jej pełna historia, jaką dzięki swoim psionicznym zdolnościom zdołali ustalić, wprawiła ich w zdumienie. Otóż Komponent A, o którym wspomniał był Włodziu, okazywał się kluczowym i jednocześnie ostatnim elementem ładunku wybuchowego, który miał utorować drogę na skróty do jego podziemnego pana pewnemu utajnionemu politykowi z utajnionego kraju i jednocześnie przyszłemu ojcu kobiety, której pomysłu działo miało w drobny mak rozwalić asteroidę, która to samo chciała zrobić z Ziemią. Dla odkrywców nieznanego do tego momentu, co prawda zupełnie tego nieświadomego i z przypadku, lecz jednak bohatera, wszystko to było oczywiście starożytną historią, której gdyby nie on, nie byłoby komu poznawać. Właśnie dlatego postanowili go uczcić, stawiając mu pomnik, a jako że nikt niestety nie potrafił ustalić jego wyglądu, na cokole stanęła olbrzymia męska postać bez twarzy podpisana samymi wielkimi, pogrubionymi literami: MITYCZNEMU PRZEMYSŁAWOWI, O KTÓRYM WIELU SŁYSZAŁO, LECZ NIEWIELU BYŁO DANE GO UJRZEĆ ORAZ JEGO PRACODAWCY, FIRMIE DPD, KTÓRZY WSPÓLNIE URATOWALI ŚWIAT. WDZIĘCZNI MY Z ICH PRZYSZŁOŚCI. Po odsłonięciu pomnika wdzięczni oni z naszej przyszłości ich zwyczajem złożyli pod nim kotlety jagnięce i rodzynki w czekoladzie, po czym... zrobiło się w cholerę zimno i rozeszli się do domów na gorącą herbatkę i dziesięć miliardów dwieście pięćdziesiąty ósmy odcinek Mody na sukces. Prawie że wiosna 2022 SĄD NIEOSTATECZNY Tym razem bez komentarza. Nagle wiele się zmieniło. Jak na przykład półmrok oświetlonej nielicznymi latarniami ulicy w jasność nie wiadomo czego, a hałas przejeżdżających po niej samochodów w całkowitą ciszę... tego samego. Czyli tak naprawdę nagle zmieniło się wszystko. To ostatnie, z ulicą, akurat było zrozumiałe — jako że w nie wiadomo gdzie takowej nie było, to i nie mogło być w nim szumu i warkotu przemieszczających się po niej pojazdów. Poza tym oczywiste było, że nic nie było oczywiste, to, że nagle był trzeźwy jak ostatnio rzadko kiedy, no i jeszcze to, że w jasnym miejscu było jasno, cicho i... on jeden. - Ekch-em — wyprowadziło go z dwóch błędów czyjeś jedno głośne chrząknięcie. Dokładnie takie spoza jego pleców, po których czasami przechodziły mu ciarki, a teraz których jednym bokiem i tym, co poniżej było do niego podczepione, na tym jasnym spoczywał. Przekręciwszy się, wraz z wszystkimi przydatkami na drugi dostrzegł, że wydający odgłosy na tym jasnym sobie stoi, co niezupełnie było wobec niego, Andrzeja, uczciwe! Jednak komuś, kto wyglądał jak wypisz-wymaluj złotowłosy anioł w błękitnych do samego jasnego podłoża szatach, wiele można było wybaczyć, a nawet... o nie poprosić! - Pan Ładny wybaczy, że go nie zauważyłem — pokajał się zauroczony jego przepięknym uśmiechem Andrzej. Pan Ładny uśmiechnął się jeszcze promienniej i gestem cudownie wiotkiej dłoni oraz słowami: Nic nie szkodzi, jego przeprosiny zdezaktywował. - Wiem, że jest pan zdezorientowany — mówił dalej — i z pewnością chciałby się dowiedzieć, gdzie jest i jak się tu znalazł... Andrzej, właśnie odkrył, że z pewnością by chciał. - ...a jako że, jak powiadacie, najlepiej nie owijać tego w bawełnę, powiem krótko i dosadnie: Przed chwilą pan zmarł. Niespodziewana krótka i jednocześnie dosadna wiadomość nie wstrząsnęła Andrzejowym jestestwem, niespodziewana wiadomość wprowadziła je w zdumienie. - Jakże to.... tak — stęknął zdumiony, wybałuszając oczy niestety nie tak śliczne, jak jego, na pana Ładnego. Pan Ładny, nie przestając się promiennie uśmiechać, zaczął mu tłumaczyć jak: - Szedł pan wąskim, oblodzonym chodnikiem, pośliznął się, stracił równowagę i upadł na jezdnię, po której to z naprzeciwka akurat jechała ciężarówka... Pan Ładny znacząco zawiesił głos, a Andrzej i owszem, pamiętał, że szedł wąskim chodnikiem i pamiętał, że oblodzonym. Ba! Pamiętał nawet, dokąd szedł, czyli skąd wracał, po ilu głębszych i w jakim nastroju... będzie czekała na niego małżonka, ale tej felernej ciężarówki za cholerę nie potrafił sobie przypomnieć! - Takie wyparcie traumatycznego przeżycia zdarza się bardzo często. Proszę mi wierzyć, coś o tym wiem — podpowiedział mu pan Ładny, podchodząc do niego i pomagając mu wstać. - Pamięć powróci, jak opadną emocje. - Co znaczy, że jestem... - ... w miejscu, gdzie dokonuje się wyboru — wszedł mu w słowo pan Ładny — a ja jestem w tym wyborze pomocnikiem. - Wyboru czego? — nie do końca, czyli w ogóle, zrozumiał Andrzej. - Następnego życia. Tego, jakie będzie. Miał wybrać sobie następne życie? Przecież... nawet nie przeżył swojego! - Właśnie że tak — wyprowadził go z błędu jego pomocnik w wyborze następnego. - Może nie tak, jakby pan chciał, ale zawsze może to pan nadrobić w kolejnym. - Kolejnym? Czyli że reinkarnacja istnieje? - Oczywiście. Właśnie o niej mówiłem. - Oczywiście — powtórzył, uśmiechając się smutno za swoim już przeszłym życiem Andrzej. Okazywało się, że spieranie się o nią większego sensu nie miało. Aby się co do niej przekonać, wystarczyło poczekać — do śmierci, a jeżeli już o śmierci myślał, to... - Byłem przekonany, że przyjdzie do mnie we śnie i późną starością. - To się zdarza — odparł dyplomatycznie pan Ładny Pomocnik. - A nie tak szast-prast nie wiadomo jak, gdzie i kiedy — dokończył Andrzej. - To też się zdarza. - Nawet najlepszym — zdobył się na autoironiczny żart Andrzej. - I co dalej? - Dalej dokonamy przeglądu pańskiego życia. Wszystkich błędów, jakie pan w nim popełnił i wymyślimy, jak ich uniknąć w kolejnym. Jeśli się uda, to nawet jak w nowym naprawić te ze starego. Na koniec otworzy się świetlny tunel do pańskiego nowego ciała. Nowe ciało jakoś specjalnie do Andrzeja nie przemawiało, nadal czuł na sobie stare. Swoje. - A może... byśmy się trochę wstrzymali? Poczekali? Pozwolili mi nieco odsapnąć? — zaproponował. - Będę miał czas sam to sobie na spokojnie przemyśleć. Pan Ładny niespodziewanie się skrzywił i przez moment był wręcz odrażająco brzydki. Bardzo krótki, ale wystarczająco długi, aby pomóc Andrzejowi zrozumieć, że wcześniej takiego miłego i ładnego tylko udawał. Pewnie tutaj takie sztuczki były możliwe. - Z moją pomocą wybierze pan korzystniej. W tej materii mam olbrzymie doświadczenie. Odpocznie pan jako niemowlę. Przecież niemowlęta za wiele do roboty nie mają. - Może i nie — zgodził się Andrzej. - Ale po co ten pośpiech? — zlekceważył jego chęć pomocy. - Przecież co nagle to... Co nagle to... no właśnie. W głowie Andrzeja zakiełkowało podejrzenie, które błyskawicznie wyrosło w drzewo zrozumienia, z którego z kolei jeszcze szybciej wyrosły owoce prowokacji. - Właściwie, to nawet nie mam ochoty po raz kolejny się rodzić — skonstatował, chytrze uśmiechając się pod nosem. - To wcale nie jest takie fajne. Lepiej będzie, jak posiedzę sobie tutaj — z ciekawością rozejrzał się po nie wiadomo jak wielkim jasnym. Ku ubolewaniu Andrzeja pan Ładny sprowokować się nie dał — tym razem pozostał ładnym i gładkim jak wąż. - Tutaj niczego nie ma, tutaj niczego się pan nie nauczy — jął tłumaczyć mu to zupełnie jak małemu dziecku, którym Andrzej przecież od dawna nie był. - Pan tutaj jest — zauważył, według niego całkiem trafnie. - Mogę się uczyć od pana. Pan Ładny jego ripostę przemilczał, a Andrzej nawet wiedział dlaczego. - Ale przecież pan się uczy od tych, którzy do niego po śmierci trafiają — wskazał na niego oskarżycielsko palcem. Pan nadal ładny nadal milczał, na Andrzeja zaś nie wiadomo skąd spłynęła ogromna wiedza i siła. Moc, mająca wszystkie moce pod sobą i dodatkowo moc rozplątywania języków. - Bo to pan tak to wszystko sobie urządził — zaśmiał się ze szczęścia, jakie mu ta siła wiedzy dawała. - Ten nasz grajdołek, a w nim górę i dół i prawicę i lewicę, które wszystkie i tak są jednym, panu podległym. To pan ustala reguły, a podstawową regułą jest ta, że stosując się do pozostałych reguł, nie da się go opuścić. Zawsze zrobimy coś złego, co w następnym życiu trzeba będzie naprawić. W tym następnym życiu, w którym znowu spieprzymy coś tak bardzo, że trzeba to będzie naprawiać w kolejnym i w kolejnym i tak dalej i bez końca. Sprytnie pan to sobie wymyślił... ale też nie do końca. Zamyśliło się panu udawać stwórcę swojej małej, wydzielonej z całego stworzenia bańki, do której nas podstępnie zwabił, jednak prawdziwy Stwórca j e s t swoim stworzeniem dlatego je doświadcza. Pan zaś swoim jedynie manipuluje i zdobywa o nim wiedzę, żeby móc manipulować nim lepiej. Wie pan o nim wszystko, ale niczego nie doświadcza i tak naprawdę niczego się nie uczy, bo powtarzanie w kółko tego samego, choćby i na wiele sposobów nadal jest niczego niewnoszącym powtarzaniem tego samego. Jedyne co się panu udało, to stworzenie marnej imitacji rzeczywistości, której jest takim samym więźniem jak my w niej uwięzieni. Doprawdy — pogratulować sukcesu. Andrzej chyba trafił go w czuły punkt, co do czego pewności nie miał jedynie dlatego, że pan Ładny niczego po sobie nie pokazał. - Zła wiadomość dla pana jest taka, że, jak już pan zauważył, stąd nie ma wyjścia — stwierdził jedynie beznamiętnie. - Ależ ja nic takiego nie powiedziałem — wzruszył ramionami Andrzej. - Powiedziałem jedynie, jak pan to wymyślił i dla mnie właśnie jest to coś wymyślonego. Nieprawdziwego. Gra, a z każdej gry jest wyjście. - Mianowicie jakie, skoro to j a ustalam reguły gry? — zakpił pan Ładny. - Mianowicie takie... że można przestać grać — odparł Andrzej. Zaraz po jego słowach naprzeciw niego otworzył się złocisty portal do światów Źródła, do którego Andrzej natychmiast wskoczył. Poza matriks. - Następny mądrala — splunął za nim pan Ładny. - Cholerni Polacy! Jeszcze kilku takich i wszystko zacznie się sypać. Taki piękny system! Jesień 2022 RZECZNIK Prawda Was wyzwoli. Prawda Nas wyzwoli. Ciemność zalatywała czymś starym i zleżałym, miała fakturę jutowego worka i cała była na mojej skołowanej głowie. Z okresu pomiędzy tym, jak chciałem wsiąść do swojego zaparkowanego pod domem samochodu, a tym, jak ocknąłem się w jakimś pomieszczeniu mocno przywiązany do trzeszczącego przy każdym moim ruchu drewnianego krzesła i na domiar tego wszystkiego ze śmierdzącym workiem na głowie, pamiętałem tylko jedno: siedzącą na miejscu kierowcy, czyli zazwyczaj moim, wielką małpę. Chyba goryla. Ja wylegiwałem się na tylnej kanapie, a ona odwróciła się do mnie, raczej złowrogo łypnęła, po czym... ponownie urwał mi się film. Naprawdę nie mam pojęcia, co też ci moi porywacze mi zapodali. W swoim życiu wypróbowałem wiele środków odurzających, jednak po żadnym nie widywałem małp. Może z małą poprawką na moją byłą teściową, którą na własny użytek dodatkowo nazywałem starą i która prześladowała mnie także w rzadkich naówczas momentach mojej trzeźwości. Czyż to nie zadziwiający zbieg okoliczności, że po pozbyciu się obu wrzodów na moim tyłku: żony i jej mamusi, opuściły mnie także wszelkie nałogi? Wraz z walizką pieniędzy, ale wiem, że było to tego warte. To naprawdę niewielka cena za święty spokój... zwłaszcza jak ma się ich kilka. Kolejną z pewnością wyszarpią ode mnie moi porywacze i z pewnością też będzie to tego warte. O ile natrafiłem na biznesmenów ze świata przestępczego, a nie na jakąś wkurzoną tym, że nie odpowiadam na jej listy psychofankę, która w końcu zdecydowała się spotkać ze mną na swoich warunkach. Może nie powinienem był palić nimi w kominku? - A może uprowadzili cię porywacze z Planety Małp? — zaśmiałem się cicho, przerywając strumień niepokojących domysłów. Albo moja teściowa pokazała swoje prawdziwe oblicze, bo jej córce właśnie skończyły się wyżyłowane ode mnie pieniądze. - To już chyba wolałbym psychofankę... — ponownie się zaśmiałem. To był dobry moment na domyślenie się tego, że to nie była żadna chora wizja — to mój porywacz najzwyczajniej w naszym zwariowanym świecie założył kostium. Tylko odurzony umysł mógłby go w nim wziąć za prawdziwe zwierzę i z pewnością nie był to pierwszy epizod w znanej historii, kiedy ktoś zrobił z siebie małpę wyłącznie po to, żeby porwana osoba po uwolnieniu nie mogła go rozpoznać. Ten ciąg myślowy z kolei bardzo mi się podobał, bo kończył się pozytywnie — rychłym uwolnieniem. - Poza tym ludzie robią małpie figle, kogoś małpują i... czasem chce im się pić, jak mnie teraz — powiedziałem na głos, po czym krzyknąłem — Halo! Jest tam kto?! Panie porywaczu, pić mi się chce! Jak to dobrze, że mnie nie zakneblowali. Cienki kawałek szmaty na mojej twarzy nie był w stanie zatrzymać mojego wołania, ale kawał ściany już tak. Mogło także nie być komu mnie usłyszeć, czego zacząłem się obawiać po kilku minutach bezowocnego pokrzykiwania. Po tym czasie w mojej głowie pojawiła się trzecia, w zasadzie najgorsza opcja: ktoś wywiózł mnie na jakieś dzikie pustkowie i pozostawił na nim samego i solidnie przywiązanego do krzesła, czyli na pewną śmierć z odwodnienia. Tak po prostu i raczej nie byłaby to robota dla psychofana, lecz zupełnie niewpatrzonego we mnie zwykłego świra. Mnie przed popadnięciem w totalne szaleństwo uratował cichy głos, który w jakiś sposób omijając uszy, wpadł wprost do mojej głowy: - Bardzo pana przepraszam, nie tak to miało wyglądać. Za chwilę zostanie pan uwolniony. Po tej deklaracji usłyszałem jakieś połączone z szuraniem człapanie, poczułem kilka mocnych szarpnięć i naprawdę stałem się wolny. To znaczy — jedynie moje zdrętwiałe członki, które natychmiast zacząłem, na początku oczywiście nieporadnie, rozmasowywać, bo przecież nadal byłem przetrzymywany, przez nie wiadomo kogo, gdzie, w jakim celu i oby wyłącznie zarobkowym. Zanim uczyniłem swoje górne kończyny, zdolnymi do wyswobodzenia głowy i odkrycia przynajmniej przez kogo i gdzie, oswobodziciel moich rąk się oddalił. Świat poza jutowym workiem okazał się pozostawionym dawno temu samemu sobie i rabusiom pokojem. Wystarczająco dawno, aby opuściły go nie tylko wszystkie sprzęty (oprócz krzesła, na którym siedziałem), ale i całe okno oraz farba ze ścian. Przez otwór po drzwiach patrzyła na mnie goła ściana korytarza, a przez otwór po oknie zaglądał las późnym popołudniem. Myślę, że cały dom wyglądał jak ten pokój i sąsiadująca z nim ściana, a okolica jak ten ciekawski las. Świat poza jutowym workiem okazał się nieciekawym, moi porywacze natomiast nie okazali się wyglądać jak małpy, moi porywacze nie okazali się wcale. - Mój pomocnik twierdzi, że te więzy były dla pańskiego dobra. Żeby nie spadł pan z krzesła i nie zrobił sobie krzywdy — ponownie usłyszałem głos w swojej głowie. Pomijając tę całą hecę z porywaniem, to... dobre sobie! Dla mojego dobra! Prędzej, żebym nie zrobił krzywdy j e m u! - Czy pański tajemniczy jak on sam pomocnik nie jest czasem politykiem? Oni też twierdzą, że odbierają nam wolność dla naszego dobra — zakpiłem. - Zapewniam pana, że nie mamy z nią nic wspólnego. Przynajmniej z waszą. Z waszą, czyli naszą, czyli tak naprawdę i c h (ICH), a jeśli nie z naszą, czyli i c h to... mniej więcej wiedziałem, kto mnie uprowadził. Przez ten głos w mojej głowie. - Czytałem, że jeśli nie wszystkie, to chociaż niektóre niesławne trzy literowe agencje dysponują technologią, którą nazwali „Głos Boga”. To takie ustrojstwo, które poprzez fale radiowe przekazuje głos wprost do czyjegoś mózgu. Czy jakoś tak. Całkowitej pewności co do tego, jak ten szatański wynalazek działa nie miałem, co mojemu przekonaniu, że działa i to bardzo dobrze, zupełnie nie przeszkadzało. Uważałem wręcz, że właśnie stąd w kilku ostatnich dziesięcioleciach brał się nadmiar „szaleńców”, którym ktoś w ich głowach nakazywał robić coś złego. Niektórym ludziom wiadomo, że zastraszonym społeczeństwem lepiej się manipuluje, a przecież ktoś ten strach musiał w nim wzbudzać i podtrzymywać. - Poniekąd każdy jest głosem boga — odparł głos. - Jednakże przyjmując pański sposób pojmowania tego zagadnienia to nie. Nie jestem członkiem żadnej z waszych, wykorzystujących tego typu technologię agencji. Korzystam z przyrodzonej zarówno mi, jak i panu „technologii” telepatii, przy czym panu akurat nikt nie powiedział, że jest to jego standardowa funkcja i... ...gładko przeszedł na inny temat: - Mój pomocnik zaraz przyniesie panu wodę, bo chyba nadal jest pan spragniony? Wcześniej byliśmy pewni, że nim zdoła pan zdjąć worek, on zdąży odejść, tak więc teraz uprzedzam, że nie jest on kimś, do kogo jest pan przyzwyczajony. Jednak bardzo proszę — bez obaw. Głos zaciekawił mnie na tyle, że poszukiwania jemu znanej, a przede mną ukrytej funkcji odłożyłem na później. Po chwili, w jedynym wyjściu, trzymając w sztywno wyciągniętej ręce wysoką szklankę z najprawdopodobniej wodą, pojawił się ktoś... kogo już poznałem, o ile można tak powiedzieć o przelotnej wymianie spojrzeń. - Pańskie obawy co do moich obaw były niepotrzebne. Już się spotkaliśmy. W moim samochodzie, w krótkiej chwili mojej przytomności — parsknąłem kpiąco. - Muszę wam przyznać, że przynajmniej jesteście konsekwentni. Nawiasem mówiąc, ładny kostium — bardzo realistyczny i... Reszta kpin utknęła mi w gardle, kiedy pan Małpa podszedł na tyle blisko, że pozwolił mi zorientować się... jak bardzo się myliłem. Znałem najlepszych specjalistów w branży kostiumów i żaden z nich nie potrafiłby zrobić tak realistycznego, małpiego przebrania! Zwłaszcza takich żywych i bijących emocjami i inteligencją oczu! I jeszcze ten silny zapach! Na pewno nie mydła, choćby i szarego. Małpa rzuciła mi przelotne, obojętne spojrzenie, wcisnęła mi w dłoń zimną szklankę i wyszła, a właściwie wykołysała się z pokoju. - O co tu do... nie wiadomo czego, chodzi? — wyszeptałem zaraz po tym, jak opuścił mnie najnowszy szok. To, że raczej nie o okup, już zrozumiałem. - Skąd ją wzięliście? Czy ona jest tresowana? - Wkrótce wszystko pan zrozumie — odszeptał głos. - Lecz zanim przejdę do wyjaśnień, chciałbym pana po raz drugi przeprosić w imieniu wszystkich zaangażowanych w tę sprawę... powiedzmy, że istot. Bardzo prosimy o wybaczenie takiej niezwyczajnej i niekomfortowej formy kontaktu, jednak uznaliśmy, że dokładnie taka będzie najbezpieczniejszą dla obu stron. Środek usypiający, jakim pana potraktowaliśmy, jest całkowicie naturalny i zupełnie nieszkodliwy. Rozkłada się bez śladu i nie pozostawia skutków ubocznych. Jedynie przywiązywania do krzesła nie planowaliśmy. Mój pomocnik wykazał się własną inicjatywą. Zdaje się, że zainspirował się waszymi filmami. I bez głosu w mojej głowie doskonale wiedziałem, że niektórymi filmami lepiej się nie inspirować. Tylko dlaczego od samego początku mówił o „waszej” i „waszych”? Nabrałem podejrzeń... że on też nie wyglądał nazbyt ludzko. Czyli właściwie jak? - Czy mógłby mi się pan pokazać? — poprosiłem, nim opuści mnie odwaga. - Taki miałem zamiar. Jednak najpierw muszę pana ponownie uprzedzić, że dla niego będę wyglądał o wiele bardziej egzotycznie od mojego towarzysza. Egzotycznie? To był największy eufemizm, jaki w swoim życiu usłyszałem! Wielkie jak mały głaz, standardowo wyposażone w te wszystkie swoje odnóża, czułki i szczypce czerwone krabiszcze, które po chwili weszło do pokoju, zmroziło mi krew w żyłach, postawiło wszystkie włosy dęba i przyciągnęło kolana do klatki piersiowej, spod której moje spanikowane serce właśnie koniecznie chciało się wydostać. Krab natychmiast wycofał się na korytarz. - To moja wina, niedostatecznie przygotowałem pana na moje wejście. Na moją formę, a przecież wiedziałem, że w takich okolicznościach większość ludzi zareagowałaby na nią paniką. Bardzo mi przykro — usłyszałem w swojej głowie. Małpa, która nie jest człowiekiem w kostiumie, lecz niezwyczajną, prowadzącą auta, oglądającą filmy i mającą własne pomysły małpą i wielki krab, który mówi uprzejmości w mojej głowie i który jest... wielkim krabem, który mówi je w mojej głowie. I obaj (oboje?) do spółki są moimi porywaczami. Czy ja właśnie zwariowałem, czy dopiero zaczynałem wariować? - Wszystko, co pan widzi, Jakubie, jest prawdziwe — podpowiedział mi głos. - Niełatwe do zaakceptowania, jednak nadal prawdziwe. Dawno temu, może nawet dziesiątki tysięcy waszych lat, Ziemia była otwartym na wszechświat światem wolnego wyboru, na który przybywało wielu przedstawicieli różnych ras. Głównie po to, żeby przeprowadzać biologiczne eksperymenty. Krzyżować się z miejscową fauną i florą, a także między sobą, czasami tworząc takie formy życia, które.... powiedzmy, że nie najbardziej były zadowolone ze swojego losu. Zna pan je z waszej mitologii jako gryfy, centaury i tak dalej. Nie twierdzę, że zawsze wiedzieliśmy, co robimy i że nie popełnialiśmy błędów, lecz, jak tutaj mówicie: Nie myli się ten, kto nic nie robi. W każdym razie nasza działalność niektórym wybitnie nie pasowała — w wyniku interwencji potężnej rasy my musieliśmy się wycofać, a wy, ludzie, owoc najbardziej udanych połączeń wielu kosmicznych ras, do tej pory pozostajecie pod jej panowaniem, czego coraz więcej z was jest świadomych. Oni potrafili świetnie zarządzać zastaną rzeczywistością, a wy, ludzie, okazaliście się jej doskonałymi kreatorami, której to umiejętności bardzo wam pozazdrościli i postanowili ją wykorzystać. W sumie — was, w czym pomocne miało być przykrycie niewielkiej części planety kopułą, bo musi pan wiedzieć, że prawdziwa Ziemia jest o wiele większa, i wmówienie wam, że ten mały skrawek jest całym waszym światem. I teraz wydawałoby się, że żyjecie w zupełnej izolacji, nie mając najmniejszego wpływu na wszechświat, ale nic bardziej mylnego. Strażnicy waszego więzienia, które tak naprawdę sami sobie tworzycie, dzięki wam tworzą wiele innych jego rzeczywistości. Zapodają wam z nich sytuacje, wy je lokalnie przerabiacie, a oni, odpowiednio do potrzeb, stosują na nich gotowe wyniki waszej pracy. Jesteście dla nich jak centrum obliczeniowe i symulator w jednym. Gdy mi o tym opowiedział, to, jak wyglądał, przestało mieć dla mnie znaczenie. Zapewne, dopóki na powrót nie wlizie mi w oczy... - na samo wspomnienie wstrząsnąłem się w myślach i na ciele. Jednak wyględny czy nie, nadal kosmita! Chyba nie wszyscy byli czterokończynowi... jak na przykład małpy. No właśnie — co o n a robiła w tej historii, poza mnie uprowadzaniem? Czyżby i ona była kosmitą? W tej chwili... wydało mi się to sprawą któregoś tam rzędu. - Czy ta kopuła, to biblijny firmament? Wznieść tak olbrzymią konstrukcję... — szepnąłem z zachwytem. - To epickie! - Epickie? I właśnie to pana zafascynowało? — prychnął zdumiony głos. - W y samą myślą moglibyście tworzyć całe światy... gdybyście tylko pamiętali, kim jesteście. Ale o to przecież od tysięcy lat dbają wasi strażnicy. Miał rację: Czym jest stworzenie kopuły na jakimś g o t o w y m świecie, wobec stworzenia tego świata? Samą myślą. - Całe światy? Myślą? Jest pan tego pewien? — zapytałem z niedowierzaniem. - Tak. Wy macie bezpośrednie połączenie ze stwórcą wszystkiego, oni i wiele innych ras nie. Wy, z racji tego połączenia, ponad kreowanie moglibyście jeszcze wskazywać kierunek rozwoju wszechświata, a oni się go boją. Rozwój oznacza zmiany, a oni chcą, żeby pozostało, jak jest. To jest główny powód waszego przetrzymywania, wasza dla nich praca jest, powiedzmy, produktem ubocznym. Jakoś musieli tę waszą wielką moc wykorzystać. Szkoda, że do małych celów, w każdym razie, stagnacja z czasem zamieni się w zapaść, a większość stworzenia tego nie chce. Większość stworzenia nie chce się zapadać, większość stworzenia chce się rozwijać, stawać się doskonalszymi, do czego jesteście nam potrzebni. Dlatego, że macie takie przyrodzone zdolności, jakie macie i dlatego, że wszechświat jest całością, więc jeżeli, kolokwialnie mówiąc: „ma dokądś pójść”, to tylko jako całość. - Oni też są jego częścią, więc bez nich „nie pójdzie” — zauważyłem. - Jak najbardziej — potwierdził głos. - Uważamy, że wasze uwolnienie spowoduje także ich uwolnienie, a na pewno strącenie ich nogi z hamulca wszechświata. Czy tak będzie, j a k będzie, dowiemy się, kiedy was wyzwolimy. To znaczy p o m o ż e m y was wyzwolić, bo najważniejsza robota będzie należała do was: Zrozumienie kim tak naprawdę jesteście. A wtedy będzie tak, jak w tym, co już wam zapowiedziano: „Prawda was wyzwoli”... i przy okazji innych i jak już o nich wspomniałem, musi pan wiedzieć, że my, inne rasy, musiałyśmy odejść... lecz tak całkiem się nas nie pozbyli. Przed odejściem poniektórzy zdążyli pozostawić na Ziemi, tej, na której mieszkacie obecnie, nasze odpowiedniki w królestwie zwierząt. Naszych przedstawicieli, z którymi łącząc się telepatycznie, możemy obserwować bieżące wydarzenia, a nawet, jak w tej chwili, je tworzyć, z czego korzystamy bardzo rzadko. Jest to o tyle łatwe dlatego, że wasi strażnicy uznają zwierzęta za „niższe formy życia”. Dla nich są one zupełnie nieistotne i taki sam pogląd zaszczepili i wam. Większości z was... co okazało się mieć jak to w dualistycznej rzeczywistości i dobre strony. Jakie, już powiedział: łatwiej jest im działać niezauważonymi, no i miło było w końcu zrozumieć jego krabią postać! - Czyli że jest pan kosmitą i jednocześnie nie jest, ale... bardziej jest, niż nie jest. Wydaje mi się, że całkiem dobrze go rozkminiłem, jednak przecież nie był tutaj sam. - A pan Małpa? Czy jest we wszechświecie jakaś Planeta Małp? - Nawet nie jedna — potwierdził głos. Co oznaczało, że odnośnie do Planety Małp tak do końca się nie myliłem i co najmniej jedna z nich była zaangażowana w moje uprowadzenie. - A jak wiele gatunków zwierząt jest „od was”? Może jakieś przykłady? - drążyłem dalej. Jednak głos nie dał się wciągnąć w wyliczankę. - Wiele, jednak teraz nie pora ich wymieniać... - ... ponieważ teraz jest czas wyjaśnić, gdzie w tym całym galimatiasie jest moje miejsce — zrozumiałem na co. - Oraz, a właściwie przede wszystkim, dlaczego moje. - Dlaczego pańskie — usłyszałem w swojej głowie rozbawienie. - Zamiast o tym opowiadać, może po prostu pokażę. Mogę zwracać się do pana słowami, mogę i obrazami. Tak nawet będzie lepiej. Wrażenie było takie, jakbym tam był. Nie pomiędzy niedużymi, brodzącymi w płytkiej, zielonkawej, cudownie ciepłej wodzie, pod wielkim, błękitnym niebem i pomiędzy strzelistymi, gładkimi jak wypolerowany kamień budynkami istotami, lecz... jedną z nich. Okrągłym, czerwonym, z oczami jak dwa małe, czarne paciorki, od spodu porośniętym jakby ciemnymi, kręconymi włosami, z zakończonymi czymś na podobieństwo trzech palców niedużymi szczypcami... na pewno nie krabem. Znając nasze, ziemskie, nigdy bym tak o nich nie pomyślał. Będąc jednym z nich, pomyślałem o Ziemi. - Wydobył pan na wierzch moje ukryte wspomnienia. Kiedyś byłem jednym z was — wyszeptałem urzeczony lekkością ich bytu. Wtedy także mojego. - Zanim postanowiłem zostać... chyba tym, kim jestem teraz. Chciałem pomóc w tym, o czym przed chwilą pan mi powiedział. Przypomniał... - Dusza jest jak woda — przybiera kształt naczynia, do którego została wlana. Woda raz jest kulą, raz sześcianem, a raz czymkolwiek — i zawsze wodą. Dusza może być kimkolwiek i zawsze duszą — potwierdził głos. - My wiemy, że ma pan otwarty umysł, a ludzie uważają pana za wybitnego artystę, piosenkarza. Szanują, poważają i oprócz jego piosenek słuchają tego, co ma do powiedzenia. Posłuchają także tego, co my poprzez pana będziemy chcieli im opowiedzieć. O nich, że są kimś więcej w czymś większym. Jeżeli ludzie nie mogą zwrócić się do wszechświata, my zwrócimy się do ludzi. Zwrócimy ich wszechświatowi. Chcemy, żeby został pan naszym rzecznikiem. Spojrzałem na trzymaną w dłoni szklankę wody. Jakimś cudem udało mi się nie ulać z niej nawet kropli — kolejny cud tego dnia, jednak poza nim niezbyt na nie liczyłem. - Znając ludzi, dokładnie wtedy, jak zacznę za was mówić... przestaną mnie słuchać. Zwyczajnie uznają mnie za wariata. Oprócz tej garstki, która już nimi jest. Jednak pośród nich poparcia bym nie szukał. - Więcej wiary, Jakubie! — zaśmiał się głos. - Jako zwierzęta zrobimy coś takiego, że nie tylko nie przestaną, lecz zaczną z większą uwagą. Na krótko przed tym, ponownie się do pana zgłosimy. Wkrótce. Czy mógłbym odmówić, wiedząc, kim byłem i mógłbym być? Kim będę. Kim j e s t e m. - Tylko następnym razem... bez porywania poproszę. Zima 2023 BLISKIE SPOTKANIE BLIŹNIACZEGO STOPNIA Oprócz całego świata, obok nas są jeszcze całe światy. Gdy zobaczyłem, gdzie zawiodła nas boczna droga, zatrzymałem się, spojrzałem w tylne lusterko i stwierdziłem: - Moje kochanie, to pułapka. Całkiem spokojnie z resztą, bo cóż postawionemu wobec faktu, że dał się w nią tak łatwo wciągnąć, innego poza spokojem pozostało? - Tygrysku, nie przesadzaj — zachichotało z tylnego fotela naszego małego autka „moje kochanie”. - Podobno chciałaś spotkać się z koleżanką. Miałem cię do niej podwieźć, a tymczasem... — westchnąłem, boleśnie ugodzony jej oszustwem. Tymczasem zajechaliśmy pod jakiś niegdyś biały, a obecnie mocno szary i odrapany wysoki mur w pięknych okolicznościach jesiennej słoty. Doprawdy świetnie do siebie pasowali — paskudna pogoda i on. Wspólnie śmiało mogliby grać w horrorach. Podejrzewałem, że za nim mogło ukrywać się wszystko... oprócz czyjegoś domu. - Tymczasem jesteśmy pod schroniskiem dla zwierząt, w którym pracuje moja koleżanka. Tym mnie zaskoczyła — że mamy u nas schronisko, a ona w nim koleżankę i nawet je wyraziłem — zaskoczenie, ma się rozumieć: - Nie wiedziałem, że mamy schronisko, a ty w nim koleżankę. - Jak sam widzisz, nie ma się czym chwalić, ale mamy i poznałam ją niedawno w barze przy piwie — ponownie zachichotała moja żona, Agnieszka. Ja także ponownie westchnąłem, ale tylko w myślach, bo tak całkiem na zewnątrz bym się nie zdobył. To był jawny przytyk do mojej ostatniej, przed tygodniowej wycieczki, którą rozpocząłem sobotnim późnym popołudniem i nawet dla mnie nie wiadomo dlaczego zakończyłem w niedzielny poranek w okolicach domu. W każdym razie moja żona doskonale wiedziała, co o niej, czyli tak naprawdę o mnie sądzić i... co by tam kto sobie naiwnie nie nawymyślał, uprzedzam — alkoholowy zanik myślenia i poalkoholowa amnezja nie są okolicznościami łagodzącymi. Nawet wręcz przeciwnie. - I nie mogłaś się z nią ponownie tam spotkać? — zapytałem nieśmiało. Na odgryzanie się było jeszcze za wcześnie. Znając Agnieszkę — o jakiś tydzień. - M o g ł a b y m — poprawiła mnie — ale wtedy... Ale wtedy... to znaczy teraz i nagle wszystko zrozumiałem. Wystarczyło skojarzyć dwa fakty: ten, że nasza córka Zosia od kilku miesięcy suszyła nam głowę o psa z tym, że jutro będą jej ósme urodziny, a to, co powstało połączyć z zakrętem muru, za którym musiało być wejście do schroniska. Niestety dla mojej córki wizja hałasującego bez powodu, skaczącego po mnie, gdy śpię, zjadającego kapcie i sikającego nie tylko do moich butów mieszkającego pod naszym dachem stworzenia jakoś niespecjalnie do mnie przemawiała. Niestety dla mnie, przez mój niedawny wyskok, moje niestety przestało być brane pod uwagę. Za karę chwilowo zostałem wykluczony ze współpodejmowania decyzji, co oznaczało, że wszystko odbyło się za moimi plecami i co z kolei nie oznaczało, że teraz nie mogę... słabo zaprotestować. - Może... kupimy jej lalkę? — zaproponowałem bez przekonania. Moja kochana żona jednoznacznie popukała się w czoło i parsknęła: - Ona nie ma już czterech lat! Może tobie kupię lalkę na urodziny? To już wkrótce. Z czego zaraz wycofała się, mówiąc: Może lepiej nie. Poniewczasie zorientowała się, o jakiej lalce mogłem, a nawet m u s i a ł e m sobie pomyśleć. Być może dopomogło jej w tym zobaczenie w lusterku odbicia mojego szerokiego uśmiechu. - Dopóki mieszkaliśmy w wynajętej w bloku klitce, nie było o tym mowy — zaczęła zagadywać swoją gafę. - Po przeprowadzce do domu po mojej babci, można było to rozważyć. No i w końcu rozważyła. - Dom może nie jest przesadnie duży, ale za to ogród jest wielki. Co do jego wielkości mogłem się z nią zupełnie zgodzić. Zapoznałem się z nią, całe późne lato karczując w nim chaszcze, kosząc trawę i szykując grządki, w większości pod przyszłoroczny, wiosenny zasiew. - Pies będzie miał gdzie biegać. O tym, co będzie w nim pozostawiał, czyli to, w co my później będziemy wdeptywali, oraz co będzie niszczył, czyli cokolwiek, na co akurat będzie miał ochotę, raczej nie pomyślała, a ja... nie miałem zamiaru jej uświadamiać. Skoro wszystko zostało już postanowione, pozostało mi tylko poddać się bez walki. I bez gadania... oprócz kilku ostatnich słów, którymi podsumowałem jej przemowę: - Czyli, że się nie pomyliłem — to jest pułapka. Jej słodszy od sacharozy uśmiech, jakim od tygodnia nie obdarzyła mnie ani razu, niestety nie uczynił jej znośniejszą. - Będzie musiała się nim zajmować, co nauczy jej odpowiedzialności — dorzuciła kolejny argument. Ten, nawet jeżeli mocno życzeniowy, akurat był najlepszy. Przecież każdy z nas znał co najmniej kilku nieodpowiedzialnych dorosłych na odpowiedzialnych stanowiskach. Może wyrośli na takich przez to, że w dzieciństwie nie mieli czworonożnego przyjaciela? Jeżeli i nasza córka miałaby wyrosnąć na jakiegoś zakłamanego polityka... to już lepiej niech tego psa ma. I najlepiej będzie, jak wybierze go sama — pomyślałem w nagłym przypływie geniuszu. - Jeżeli to ma być jej pies, to niech go sama wybierze. Przyjedzmy z nią tutaj jutro — zaproponowałem małżonce. - W pierwszej chwili też tak pomyślałam, ale na szczęście poczekałam do następnej, w której przyszło na mnie opamiętanie. Gdyby tylko Zosia zobaczyła te wszystkie klatki ze zwierzętami, najpierw by się popłakała, a potem zaczęła je otwierać. Czasami dobrze jest wyczekać następnej chwili. Agnieszka miała rację: zanim byśmy się zorientowali, połowa z nich byłaby na wolności. A płaczu córki moje serce by nie zniosło. - Pewnie by tak było — pokiwałem głową. - Jednak jej urodziny są dopiero jutro, tak że... może jednak podjedziemy tutaj rano? Sami? Żeby tradycji stało się zadość? - Zawsze możemy ustanowić nową — machnęła lekceważąco ręką małżonka. Bez wątpienia nad obiema: starą i nową. - Rano to my będziemy w ferworze przygotowań do urodzinowego przyjęcia — uświadomiła mnie. - Poza tym, jestem pewna tego, że wcześniejszy prezent przyjmie z taką samą radością. Ty oczywiście swoją lalkę możesz dać jej w same urodziny — mrugnęła do mnie porozumiewawczo. - Chyba nie oczekiwałeś, że się tego nie domyślę? Teraz mogłem odetchnąć z ulgą: nikt mi jej nie podmienił! Jak na przykład kosmici, o co mógłbym zacząć ich podejrzewać, gdyby jednak się tego nie domyśliła. - W takim razie... załatwmy to szybko. Muszę jeszcze pojechać do jednego sklepu, ale najpierw do domu po lalkę. Nawet nie zauważyłem, kiedy z nich wyrosła. Oddam ją i kupię coś godniejszego ośmiolatki. Może coś... bardziej praktycznego? Na przykład wielki wór psiej karmy — dodałem w myślach. * - W tamtym pomieszczeniu tymczasowo trzymamy mniejsze psy. Duże są w kojcach na zewnątrz. Pani Dorota, dwudziestokilkuletnia, energiczna, filigranowa posiadaczka mnóstwa piegów (głównie na nosie i jego okolicach) i bujnych rudych loków koleżanka Agnieszki, wskazała na otwarte przejście do następnego pomieszczenia. - Bo chyba chcieli państwo coś małego? — zapytała, patrząc się bezpośrednio na nią. Jeżeli państwo, to dlaczego nie zwracasz się do nas obojga? - uśmiechnąłem się w myślach. Naturalnie wiedziałem dlaczego. Ona też wiedziała, dlaczego zwracając się do nas obojga patrzeć się wyłącznie na swoją koleżankę. Wiedziała to, co moja żona jej powiedziała, czego ja mogłem się jedynie domyślać... że jej powiedziała, bo tego, co, nie musiałem. To było tak oczywiste, jak to, że w idealnym świecie jedna połowa p a ń s t w a zawsze wiedziałaby, czego chce druga. Choć z drugiej strony... w idealnym świecie państwa by nie było. W każdym razie, w naszym niedoskonałym niestety występowały najczęściej nieoczekiwane, to znaczy — niechciane zastoje w komunikacji. W naszym niedoskonałym ludzie mówili też coś takiego jak przed chwilą pani Dorota. - Nie coś, lecz kogoś — poprawiłem ją bez skrępowania. Mnie raczej wypadało, w końcu byłem od niej mniej więcej połowę starszy i... na pewno nie rewanżowałem się jej tym za to, że była lepiej poinformowana ode mnie. - To, że czasem trzymamy je w klatkach, odzieramy ze skóry, w ogóle paskudnie wykorzystujemy i ostatecznie zjadamy, nie uprawnia nas do tego, żebyśmy zwierzęta uznawali za przedmioty. Pani Dorota z niepewnym uśmiechem poszukała pomocy u stojącej obok mnie mojej żony, która podpowiedziała jej, że pomimo tego, co właśnie powiedziałem nie jestem niemięsojadem. - Oczywiście ma pan rację... we wszystkim, co powiedział — ostatecznie mi ją przyznała. - To przejęzyczenie wynika z naszego kulturowego uwarunkowania. W zasadzie myślę bardzo podobnie. Po prostu mnie pan zaskoczył — niewielu potrafi tak szczerze o tym mówić. Tego, dlatego, że pracowała w schronisku jako wolontariuszka, właściwie powinienem się po niej spodziewać. Przez moje wyobrażenie o wolontariuszkach ze schronisk dla zwierząt. Tego plus kilku dodatnich dla mnie punktów, które mogłyby zrównoważyć te ujemne. Moje kochanie na jej słowa zareagowało cichym parsknięciem do własnych myśli o mojej skromnej osobie, a ja posłałem jej pokrzepiający uśmiech. - Wszyscy jesteśmy warunkowani — dodałem do niego zrozumienie. - Skoro już to wiemy, w następnej kolejności możemy wrócić do pani poprawionego pytania i dowiedzieć się, jakich nasz pies ma być rozmiarów. Coście tam, kochanie — spojrzałem pytająco na żonę — sama ze sobą ustaliły? Czy ma być mały, a potem duży, czy też mały na zawsze? Czarny, biały, brązowy czy łaciaty? O rudym przy jej koleżance wspominać mi nie wypadało. - Na zawsze i w dowolnym kolorze — odparła bez mrugnięcia, przyzwyczajona na pewno nie do wyskoków, ale do moich wygłupów już tak, moja Agnieszka. Pani Dorota, która też chyba coś właśnie sama ze sobą ustaliła, mianowicie, że jednak jestem spoko, tudzież, że razem też jesteśmy spoko, uśmiechnęła się pod nosem i ponownie wskazała na wejście do następnego pomieszczenia: - W każdym razie... zapraszam. Ja niestety muszę na chwilę państwa opuścić, wzywają mnie inne obowiązki. Tutaj zawsze jest dużo pracy. Może poznacie tam kogoś, kto was polubi. Życzę powodzenia. Pani Dorota przypomniała nam o czymś niezmiernie istotnym, o czymś, o czym sam dopiero co jej przypominałem: Zwierzę nie jest rzeczą. A skoro pies jest zwierzęciem, to też nie jest rzeczą. Pies jest istotą, która ma swoje psie myślenie i swoje psie uczucia. Pies, myśląc o człowieku, coś do niego czuje. Zaraz po tym pomyślałem o naszej Zosi. Jednak trzeba było ją ze sobą zabrać! Podczas gdy my wymienialibyśmy się z panią Dorotą uwagami, ona pootwierałaby połowę klatek, z których pouciekałaby połowa zwierząt, dzięki czemu nasza sympatyczna rozmówczyni w dalszej perspektywie miałaby o połowę mniej roboty! Tylko spojrzenie mojej żony, która znała mnie na tyle dobrze, żeby wiedzieć, kiedy zamierzam z czymś takim wyskoczyć, powstrzymało mnie przed powiedzeniem tego na głos. Dlatego na głos, do oddalających się pleców pani Doroty powiedziałem coś, co nie odnosiło się do jej wolnego czasu: - Czasami damy się lubić. ** Agnieszka poczuła nagły zew natury i poszła za koleżanką zapytać się o toaletę, tak że zostałem sam. Sam z tymi wszystkimi zachowującymi się w swoich boksach... wyjątkowo spokojnie psami. Może nie oczekiwałem, że będą wściekle na mnie ujadać, ale żeby nawet jednego szczeknięcia? Żadnego stukania, trzymaną w zębach pustą metalową miską o kraty? No dobra — z tym ostatnim trochę mnie poniosło... choć mogłoby to prezentować się wcale zabawnie i może nie zagłębiając się zbytnio w moje poczucie humoru, zakończę tym, że niemal całkowitej ciszy i zupełnej obojętności też nie oczekiwałem. Większość psów spała psim zwyczajem zwinięta w kłębek, a spośród tych przytomnych jedynie kilka zaszczyciło mnie przelotnym spojrzeniem, dlatego swoje kroki od razu skierowałem do jedynego, który wydawał się moją osobą zainteresowany. Nieduży, leżący na posadzce brązowo-biały piesek na mój widok podniósł łeb i zaczął mi się intensywnie przypatrywać. Gdyby był człowiekiem, pomyślałbym, że właśnie się zastanawia, skąd mnie zna, a jako że był psem, pomyślałem... dokładnie to samo. - Witaj mały — przywitałem się. - Przyciągnąłeś mnie do siebie siłą spojrzenia swoich mądrych ciemnych oczu. Sądząc po twoim towarzystwie, chyba nie za bardzo masz z kim tutaj pogadać, co? Pies podniósł się, podszedł bliżej przegrody i usiadł na tylnych łapach. Ja na własnych jedynie przykucnąłem, po czym pochyliłem się do niego całym ciałem. To wystarczyło, aby jego oczy znalazły się niemal na tej samej wysokości co moje i na tyle blisko nich, że bez problemu mogłem w nie zajrzeć... do innego świata. W tym innym świecie byliśmy on i ja i cała reszta innego świata, o której dopiero na tym byłem zdolny pomyśleć jak o całej reszcie, a o nim samym jak o innym świecie. Wtedy świat był po prostu światem i całością — bez reszty. W całości nie ma reszty, w całości jest wszystko, a ja byłem jej częścią. Byliśmy jej cząstkami. Ja jej bardzo wysoką, brązowoskórą, brązowooką, zupełnie pozbawioną owłosienia, humanoidalną, o on potężną, pokrytą długim i gęstym białym futrem, zwierzęcą. Swoistą krzyżówką wilka z lwem i... może jeszcze niedźwiedziem — tak wyglądał z mojej obecnej, ziemskiej perspektywy. Obaj zeszliśmy na tamten świat w jednym momencie i przez całe swoje życie trzymaliśmy się razem. Byliśmy nierozłączni, jak tylko nierozłączne potrafią być bliźniacze dusze. Dzieliliśmy się każdą myślą i wrażeniem tak, jak potrafiłyby wyłącznie one. Razem się wychowywaliśmy i wspólnie wychowywaliśmy swoje dzieci. Obojnacza natura istot tamtego świata wyłącznie temu sprzyjała. Jak dorosły i poszły własną drogą i my w nią wyruszyliśmy. Staliśmy się podróżnikami. Wędrowcami, jak nazywano nas w odwiedzanych przez nas osadach, do których zaglądaliśmy, przemierzając lasy i stepy oraz góry i doliny świata. Cieszyło nas spotkanie z każdą jego cząstką. Każdy widok i każdy promień słońca. Każda chmura i każda z niej kropla deszczu. Ciepło dnia i lekki chłód nocy, kiedy mogłem wtulić się w jego miękkie futro. Takie wybraliśmy sobie życie i cieszyliśmy się każdą jego chwilą — nawet tą ostatnią. Ja odszedłem pierwszy. Wizja, w której w jednej chwili przemknęło całe moje dawne życie także odeszła, lecz pamięć o nim we mnie pozostała. I pozostanie już na zawsze. Moja wędrówka nie zakończyła się wraz z poprzednim życiem, moja wędrówka tymczasowo zakończyła się na Ziemi, miejscu niepamięci siebie i wszechświata. Chciałem na nią przynieść przynajmniej wiedzę o prostym, wspaniałym życiu, o tym, że takie może być... jeśli tylko przestaniemy sami je sobie komplikować. Niestety, nie udało mi się przedrzeć z nią przez maszynerię matriksa... ale mojej drugiej połowie, mojej bliźniaczej duszy tak. Wymyśliła sposób, jak do mnie dotrzeć, lecz nie przybyła specjalnie po to, żeby przypomnieć mi o tym, o czym zapomniałem, schodząc na Ziemię. Przybyła do mnie, bo była moją drugą połową, resztę uczyniło to, że nią była. Do tej chwili byłem naśmiewającym się z każdej historii o duchach, kosmitach i innych spiskowych bredniach twardo stąpającym po ziemi rozsądnym człowiekiem i... z wielu z pewnością nadal będę się naśmiewał, ale jeżeli j a byłem t a k i w środku, to jakie skarby wszechświata skrywają inni ludzie? O d tej chwili będę patrzył na nich zupełnie inaczej. Na w s z y s t k o będę patrzył zupełnie inaczej. - Nie chcę wam przeszkadzać w tym sam na sam, ale... wyglądacie tak, jakbyście znali się od dawna — szepnęła mi do ucha Agnieszka. - No bo to prawda — odpowiedziałem. Znamy się od zawsze. Od miejsca początku. Zima 2023 ADAM I EWKA ...czyli wygnanie z raju. Wersja druga poprawiona. - Zjadłabym coś — powiedziała wprost nad jego uchem Ewa. - Aha — wymamrotał półprzytomnie wybudzony przez nią ze snu Adam. - Zjadłabym coś! — powtórzyła głośniej, zupełnie, jakby nie zrozumiała, że jego to nie interesowało — on po prostu chciał dalej spać. Albo, co gorsza i prędzej, nie chciała zrozumieć — czym go jedynie wkurzyła. Po raz koleiny. Przecież jej tego nie bronił! W przeciwieństwie do niej i jego snu. Czy ona naprawdę musiała wstawać o pierwszym brzasku i zaraz potem zawracać mu głowę jakimiś głupotami? Także po raz koleiny. - No to sobie zjedz. Smacznego! — burknął, przekręcając się na drugi bok. Ewa, zupełnie niezrażona jego prostactwem, do którego niestety zdążyła przywyknąć, zdradziła mu, że dziś zjadłaby coś innego niż zazwyczaj. No i... tyle sobie pospał! Teraz, jak wiedziała, że obudził się do końca, już mu nie daruje! Adam, głośno westchnął do swojego przyjemnego snu, który już nigdy nie powróci, otworzył oczy, odkręcił się do swojej żony, spojrzał na nią z (jak miał nadzieję) oczywistym wyrzutem i zapytał: - Że niby co i dlaczego j a jestem ci do tego potrzebny? — podkreślił swoją przedwcześnie obudzoną osobę, czyli swoją oczywistą zbędność w zdobywaniu pokarmu. Przecież wystarczyło podejść do drzewa i go z niego zerwać. W najgorszym przypadku uczynić nieco większy wysiłek pochylając się po ten, który sam zdążył z niego odpaść na ziemię. - Coś, powiedzmy, że szczególnego, a ty będziesz stał na czatach — wyjaśniła mu Ewa. To znaczy, chciała mu to wyjaśnić... poprzez zagmatwanie tego tak bardzo, że jedynie wybałuszył na nią oczy. Tym razem to ona westchnęła — nad jego tępotą. - Będziesz pilnował, czy nie nadchodzi — powiedziała powoli, jak do kogoś... do kogo trzeba mówić powoli. - Kto nadchodzi? Teraz, dla odmiany, Ewa boleśnie jęknęła i czemuś wzniosła oczy do góry. Czasami nawet powolne mówienie niewiele daje — jeżeli mówi się do kogoś, kto myśli jeszcze wolniej niż mówimy. Jak już się napatrzyła i po cichu naskarżyła na niego do półokrągłego sufitu jego lepianki, patrząc mu prosto w oczy, wypowiedziała tylko jedno słowo: - Pan. To jedno słowo w zupełności wystarczyło, żeby w końcu wszystko zrozumiał, a zimno strachu poczuł nawet w brudzie pod paznokciami najmniejszych palców u stóp. - Pan! — wykrzyknął ze zgrozą, po czym przestraszony tym, że przecież on mógłby usłyszeć, jak go bez potrzeby wzywa, ściszył głos i niemal wysyczał: - Chcesz zakraść się do sadu Pana i nażreć się jabłek z jego ulubionej jabłonki? Jedynych owoców, jakich zabronił nam choćby dotykać? Przecież on się wkurzy tak bardzo... że sam nie wiem, jak i co nam za to zrobi, ale na pewno bardzo i na pewno coś nieprzyjemnego. Czyś ty Ewka do szczętu zdurniała? Co cię nagle naszło? Aż tak ci tutaj źle, czy jak? - Czy źle? — powtórzyła z namysłem Ewka. - Sama nie wiem. Może wiedziałabym, gdybyśmy poznali inne miejsca? Tak na pewno to wiem, że ostatnio zaczęło mocno wiać nudą. W kółko to samo i to samo, łącznie z dietą. Brakuje mi nowych smaków i jeszcze bardziej wrażeń, a te z pewnością będzie nowe. Tylko pomyśl o tym dreszczyku emocji, kiedy będziemy się tam zakradali! Ewie zabłysły oczy, a on pomyślał i według niego (i w jego wykonaniu) byłby to raczej dreszczyk starchu. Taki z rodzaju tych, które mocno potrząsają nogami. - Jeżeli to będzie ci łatwiej zaakceptować, to mogę powiedzieć, że mam taką zachciankę — dodała. Zachciankę? Coś tam o niej i o kobietach słyszał od jednego nowego anioła i... - Czyżbyś... — zapytał z (w odróżnieniu od dwóch poprzednich) tym razem lekkim przestrachem, wskazując na jej brzuch — ...my mieli mieć dziecko? Niby już powinien, ale jakoś jeszcze nie był na nie gotowy i... ona chyba też, o czym mogłoby świadczyć to, że zupełnie ignorując jego jawnego cykora, spojrzała na niego z rozbawieniem i jednoznacznie popukała się w czoło. - Skąd ten pomysł? — parsknęła perlistym śmiechem, od którego zaraz przeszła do refleksji: - Choć z drugiej strony... — powiedziała, gładząc dłonią prześliczny podbródek — ...to chyba wiem skąd. Właściwie, wnioskując z tego, ile czasu spędzamy sam na sam, to aż dziwne, że jeszcze go nie mamy i... — teraz z kolei chytrze się uśmiechnęła — ...skoro już o tym mowa, to mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia: albo idziesz ze mną na jumę, albo... od dziś śpisz sam. - Przecież zawsze śpię sam — zauważył Adam. - Tak samo, jak ty. Jak w swojej lepiance, a ty w swojej. Jak śpimy osobno, to przynajmniej nie musimy wąchać cudzych bąków i kłucić się o to, kto będzie spał od ściany. - Niby masz rację, ale... od dziś możesz spać sam jeszcze zawszej. Adam, wraz z nagłym zrozumieniem wciągnął głęboki haust powietrza. Z pewnością nie chciałby rozgniewać Pana, ale chyba jeszcze bardziej nie chciałby spać sam jeszcze zawszej! - Wiesz co, Ewka? Może nie znam się na tym najlepiej... ale to raczej nie była propozycja — powiedział, poddając się. Ewka, nawet jeśli jeszcze nie wiedziała co, doskonale wiedziała, że to nie była propozycja. * Idący przodem Adam obejrzał się za siebie i szepnął: - Szybko, schowaj się. Ewa, naturalnie na jego wezwanie nie zareagowała, więc zmuszony był wziąć sprawę we własne ręce, czyli pociągnąć ją za sobą za najbliższy krzak. - Wtedy kiedy trzeba być czujnym, ty myślisz o niebieskich migdałach... albo prędzej czerwonych jabłkach Pana. Tam ktoś jest — wyjaśnił, wskazując dłonią w kierunku drzewa, na którym one sobie wisiały. Dosłownie kilkadziesiąt kroków od nich. - Tak się składa, że od bycia czujnym mam c i e b i e, kochanie, no i trzeba ci przyznać, że doskonale się w tym sprawdzasz... poza momentami, kiedy jesteś przeczulony, bo ja wcale nie bujałam w obłokach i nikogo nie widziałam. Może z wrażenia zwyczajnie ci się przywidziało? — odszepnęła Ewa. - Może... gdybyś nosił portki tak jak Pan i aniołowie, to miałbyś je teraz pełne strachu? — zachichotała. Portki pełne strachu! Też sobie wymyśliła! - Jasne! Naśmiewaj się ze mnie! — syknął obrażony Adam, dla podkreślenia tego, jak bardzo go zraniła, dodatkowo odsuwając się od niej na krok. - Och, nie rób scen! Przecież żartowałam! — westchnęła Ewa. - Na żartach się nie znasz? - Jasne, że się znam... i właśnie dlatego go nie rozpoznałem — odgryzł się Adam. Zaraz potem zrobił krok do przodu i mamrocząc do siebie pod nosem: „Te baby naprawdę są jakieś inne” dwa następne, po czym ostrożnie wysunął głowę poza ich tymczasowe schronienie. - Nadal stoi — powiedział do Ewy, której ciemna głowa oczywiście natychmiast pojawiła się obok jego. - Faktycznie — stoi, i to sam Pan we własnej osobie — potwierdziła i doprecyzowała Ewa, której wzroku nie zamglił opar lęku. - Chyba jestem ci winna przeprosiny. Czego w ich ramach byś sobie życzył? Może czochrania włosów na klacie? Adam uśmiechnął się pod nosem — co tam Pan! Wizja nieodległej przyszłości zupełnie wyparła mu go z głowy. Czochranie klaty w jej wykonaniu to naprawdę było coś! Na dobry początek, ma się rozumieć. - Za taką zniewagę to zdecydowanie za mało — stwierdził. - Co jeszcze obmyślę w drodze powrotnej, bo chyba będziemy wracać? Przykro mi, że przeszliśmy taki kawał drogi tylko po to, żebyś obeszła się smakiem, ale co zrobić? - Zaczekać — zaproponowała Ewa. - Przecież wiecznie tak stał nie będzie. Adam wolał pozostać sceptyczny, czyli ostrożny: - Wiecznie to pewnie nie, ale może... długo? Może właśnie, jak to bóg, obmyśla coś ważnego? Dziś akurat w ciszy samotności. Taki bóg to chyba nigdy nie ma wolnego od bycia bogiem. Adam mógł sobie wymyślać i wygadywać co mu się żywnie podobało, a ona, Ewa, i tak wiedziała swoje. Zawsze widziała sprawy takimi, jakimi były naprawdę. Dziś były po prostu stojącym na jej drodze i jednocześnie jej na drodze do zaspokojenia pragnienia Panem. Zupełnie samotnie, bez do tej chwili wiecznie mu towarzyszącej świty aniołów i w dodatku tyłem do nich, co było na tyle niezwykłe, a przez to intrygujące, że zapomniała o patrzeniu pod nogi, o czym szybko i niestety po fakcie przypomniał jej odgłos łamanej pod własną stopą chyba najsuchszej w całej okolicy gałązki. W ciszy, jaka wokół zapanowała zaraz po tym, jak przestali do siebie szeptać był on niemal jak grzmot pioruna. Tego to nawet ona się przestraszyła, tak że ze strachu zamarli w miejscu całą czwórką: ona, wieczny cykor Adam oraz ich strachy. Pan w czasie ich zamierania szybko obejrzał się za siebie i... już wiedzieli, co ona tam robił — na pewno nie rozmyślał o czymś ważnym. Choć na dobrą sprawę robienie tego mało komu przeszkadza w rozmyślaniu o czymś ważnym. - O! Adam i Ewa! Aleście mnie wystraszyli! — wykrzyknął zaskoczony Pan. - Ale skoro już tu jesteście, podejdzcie bliżej — machnął na nich zachęcająco wolną dłonią. Ewa pierwsza wyrwała się z odrętwienia i od razu poprosiła: - Najpierw pan je chowa. Tego węża. Adam wyrwał się ze swojego tylko po to, aby powiedzieć, że powinno się mówić: Pan g o schowa, po czym popaść w zdumienie. Zdumienie tym, że Pan też się boi i też ma siusiaka, który służy mu do dokładnie tego samego, co jemu, bo w sumie... do czego innego miałby mu on służyć? A skoro robił to, co przed chwilą robił, to zapewne robił też i inne pospolite rzeczy, które on robił. Być może nawet dłubał w nosie, a z tego, co wydobył, toczył w palcach kulki? Tylko że... bogowie takich rzeczy nie robią! Bogowie nigdy nie robią niczego brudnego i przyziemnego. Do tego bogowie niczego się nie boją! No, a jeśli jednak się boją i robią... to może nimi nie są? Nie są bogami? Może są takimi samymi ludzmi jak on i Ewka, tylko trochę bardziej ogarniętymi? No i proszę, jak to czasem niewiele trzeba, żeby zobaczyć kogoś zupełnie inaczej! Czasem... wystarczy wbrew własnej woli wybrać się z żoną na szaber i podczas niego przypadkowo przydybać swojego boga na człowieczeństwie! Pan odwrócił się do nich plecami i zaczął majstrować przy portkach, a oni w tym czasie po sobie spojrzeli. Ze spojrzenia Ewy wyczytał, że myślała podobnie do niego, co naprawdę zdarzało się niezmiernie rzadko i po prostu musiało oznaczać, że się nie mylił. Przecież zdawał sobie sprawę z tego, że była od niego mądrzejsza. Tak więc w jednej chwili wszystko zrozumiał, a w następnej rzeczywistość była już zupełnie inna, czyli taka, w której Pan stracił na swojej niezwykłości i Adam wreszcie przestał się go obawiać. Gdy pan stanął przed nimi przodem i z podciągniętymi portkami natychmiast zrozumiał, że oni też już zrozumieli. Może i zbywało mu na prawdomówności i szczerej uprzejmości, ale z pewnością nie zbywało mu na bystrości. Tego, że przyszli kraść jego ukochane jabłka także się domyślił, co dało mu doskonałą okazję do odwrócenia uwagi od własnej, dopiero co zdemaskowanej osoby. - Ha! Więc to tak! — wykrzyknął, czerwieniejąc ze złości na gładkim licu. - Przyszliście objeść moją jabłonkę! Napchać się moją niezwykłą czerwoną szarą renetą, którą chciałem się pochwalić na tegorocznym zjeździe zarządców Edenów, którego będę gospodarzem! Ja... - Jestem chytrus i skąpiradło. Ot co — wszedł mu w słowo Adam. Pana literalnie zatkało, a Ewa chyba po raz pierwszy w życiu spojrzała na niego z dumą. W końcu mu się postawił! To było ostatnie, co odnotował, nim oboje bez przytomności padli na glebę. ** - Bardzo wyraźnie czuję przeciąg. Zupełnie jakby ciągnęło od podłogi — wymamrotał Adam, przebudzając się. To pewnie ten chłód go obudził. - Kochanie, czy ty zawsze musisz wstawać o świcie? — zapytał siedzącej i patrzącej się na niego dziwnym wzrokiem Ewy. - Obudż się do końca i powiedz mi, o jakim świcie mówisz — poprosiła doskonale pasującym do spojrzenia tonem. Adam uniósł się na łokciach i rozejrzał po nieznanej mu okolicy. Szarym pustkowiu niewysokich traw pod równie szarym niebem. - Czemu tu jest tak... inaczej? Nim Ewa zdążyła choćby otworzyć usta, wszystko sobie przypomniał. Wszystkie ostatnie wydarzenia. Zaraz potem gdzieś z wysoka ponad nimi odezwał się potężny i doskonale im znany głos: - Specjalnie dla was i waszych potomków wydzieliłem maleńki kawałeczek naszego świata. Przykryłem go kopułą, pod którą umieściłem sztuczne słońce i księżyc. Od dziś to one będą wyznaczały wam godziny, dni, miesiące i lata do samego końca waszego i życia wszystkich z was pokoleń, bo ani oni, ani wy już nigdy tego miejsca nie opuścicie. Stąd nie ma wyjścia. Stąd nie dobierzecie się do mojej jabłonki. Witajcie w waszym nowym domu. Głos z nieba tak jak niespodziewanie się odezwał, tak i umilkł i Adam wrócił spojrzeniem na ziemię — do swojej żony. - Co za pozer! — splunął z niesmakiem, po czym wygrażając pięścią niebu (z czego wziął się zwyczaj wygrażania pięścią niebu), krzyknął: - Nigdy tego miejsca nie opuścimy?! Jeszcze się zdziwisz! — uśmiechnął się z deka złośliwie i jak już się opanował, ponownie rozejrzał się po okolicy: - Uśpił nas i porzucił... tam gdzie powiedział. I co on ma z tymi jabłkami? Naprawdę uszykował to wszystko tylko po to, żeby się nimi z nami nie dzielić? Ewa skomentował jego uwagę powątpiewającym parsknięciem. - Tylko niby kiedy? — mówił dalej. - Wtedy, kiedy spaliśmy? Musielibyśm spać naprawdę baaaardzo długo. Chyba że przygotował to dużo wcześniej. Ewa skłaniała się ku temu drugiemu: - Przeczuwał, że nadejdzie ten moment, kiedy dowiesz się, że on też ma ptaszka, ale zamknął nas tutaj nie dlatego, że go zobaczyliśmy, lecz dlatego, że zobaczyliśmy, jakiego on ma go małego. Ewa pokazała, jak i jakiego kształtu na najmniejszym, zgiętym palcu. - Wiesz w porównaniu do twojego to... nie ma porównania. Reszta nawet nie jest milczeniem, reszta to czysta zawiść. - Myślisz? — parsknął śmiechem Adam, drapiąc się po rozbawionej głowie. Ewa jedynie przelotnie się uśmiechnęła. - Tak na serio to myślę, że zamknął nas tutaj, bo dowiedzieliśmy się, że oprócz tego, że wie więcej, niczym się od nas nie różni. Gdybyśmy wiedzieli to samo co on, bylibyśmy mu równi. A on koniecznie chce się czuć równiejszy, co nadal nie daje nam odpowiedzi na pytanie: po co? Po co on ze swoimi pomocnikami to robi? Dlaczego nas więzi?. Widzieliśmy, że on też potrafi się bać, więc może... robi to ze strachu? Czemuś się nas boi? Tylko czemu? Ni to zima, ni to wiosna 2023 PRZYSZŁOŚĆ ZACZYNA SIĘ DZIŚ Wszelkie podobieństwo naszych bohaterów do gminnych potentatów panów Zbyszków, zjadających swoje poprzedniczki sekretarek Cześ i nowo wybranych wójtów Jakubów jest zupełnie przypadkowe. Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tu wchodzicie. Ten, który tu wchodził, czyli pan Zbyszek, jedynie dwukrotnie zamrugał, ale przyczepiona wzdłuż górnej krawędzi paskiem zwykłej przeźroczystej taśmy do drzwi kartka formatu A4 z dziwnym napisem nie zniknęła. - Na pewno dobrze trafiłem? — zapytał samego siebie. Zdezorientowany obejrzał się przez ramię — metr i pół za nim, pod oknem, przy tym samym co zawsze biurku nadal siedziała ta sama od... czort jeden wie ilu lat wójtowa sekretarka, z którą, wchodząc, zdawkowo się przywitał. Czyli że jednak nie zabłądził, no bo właściwie niby jak? W budynku, który był prawie jak jego drugi dom? No, może trzeci, jeżeli policzyć jego biuro, a czwarty, jeżeli doda dom kochanki i... pomimo oczywistych przesłanek, że znalazł się dokładnie tam, gdzie chciał się znaleźć, niepokój go nie opuścił. Nie przegonił go nawet miły uśmiech i zachęcający do wejścia do wójtowego gabinetu gest pulchnej sekretarki pani Czesi, którą pan Zbyszek od dawna podejrzewał o dosłowne wygryzienie poprzedniej i od tego samego momentu nosił się z zamiarem sprawdzenia, czy nie zaginęła bez śladu. Zachęty to on nie potrzebował! Jedynie pewności, której pozbawiła go ta durna kartka i wróciło dopiero znajome skrzypienie przepracowanej sprężyny klamki. Teraz wszystko dało się podrobić, pewnie nawet panią Czesię razem z jej dziesięcioma palcami u obu rąk, z których osiem było jak różowiutkie serdelki a dwa jak pół, ale nie tego dźwięku! Pan Zbyszek odetchnął z ulgą — jednak był w domu. Drugim, trzecim, albo czwartym. - Kuba, co to za nowości?! — wykrzyknął od progu, wskazując na powiewającą w wywołanym gwałtownym otwarciem drzwi podmuchu powietrza kartkę. - Czy jako nowy wójt w pierwszym dniu sprawowania przez siebie urzędu od razu muszę wprowadzać jakieś nowości? — odparł, pochylony nad szufladą biurka Jakub. - Spokojnie, na razie nawet nie wiem, gdzie co leży, ale jak już się zorientuję... — zakończył mówić i zaczął w niej grzebać. Po dłuższej chwili poszukiwań uszczęśliwiony triumfalnie pokazał mu... srebrny biurowy zszywacz. - Aaaa... — machnął nim lekceważąco, widząc, na co pan Zbyszek zwrócił uwagę. - Że niby to? To takie motto z poematu jednego włoskiego nieboszczyka*. Totalna prowizorka. Jak znajdę więcej taśmy, przykleję ją jeszcze od dołu, żeby nie powiewała tak nieelegancko przy każdym otwarciu drzwi, jak nie przymierzając jakiś polityk. A jak się dorobię, zamówię takie wygrawerowane na metalowej tabliczce. Chyba że się nie dorobię, wtedy sam wypalę je na desce i jakoś zamontuję. Będzie prawie za darmo. Wiesz, na początku myślałem o zupełnie innym: „Divide et Impera”, dziel i rządź, ale gdzie mi tam, wioskowemu kacykowi do takich wielkich haseł! Takie bardziej by pasowało przed wejściem do sejmu, czy kancelarii prezesa rady ministrów. Pan Zbyszek znał nowego wójta nie od dziś i aż do dziś myślał, że już nie zaskoczy go jego kolejne dziwactwo. Najpierw nad nim głęboko westchnął, potem zaśmiał się z tego ostatniego, co powiedział: - Że niby oni tam — wskazał mniej więcej na północny zachód, w stronę stolicy — dzielą ludzi, sprzedając im różne poglądy, podczas gdy sami mają tylko jeden — na kasę? Że dla podtrzymania iluzji na sali plenarnej udają, że się między sobą żrą a pod zasłoną tego, w kuluarach poklepują się po pleckach i dogadują wspólne interesy? - Mniej więcej. Ja bym jednak powiedział: przekręty i dodał, że po knajpach też — dodał Jakub. - Właściwie tak — zgodził się pan Zbyszek, który sam był w tym praktykiem z niezłym wynikiem i niezłą pamięcią — nie zapomniał, o co pytał wchodząc, co po części już się wyjaśniło i pozostała tylko ta druga część: - A za tym twoim hasłem, jakie szachrajstwo się ukrywa? Chyba że żadne, bo służy jedynie... mottywacji do pracy? — zaśmiał się z własnego dowcipu, który nie miał żadnego sensu, ale przynajmniej był zabawną grą słów. Dla Jakuba jednak miał: - A żebyś wiedział. Dokładnie: demottywacji tych, którzy przychodzą do mnie z wewnętrznym przeświadczeniem, że wszystko mogą i wszystko im wolno. Nawet z tą „demottywacją” to nie miało być zabawne i nie było. Pan Zbyszek oczytany może i nie był i nie potrafił cytować włoskich czy innych zagranicznych umarlaków, bo do stworzenia i prowadzenia swojego małego, lokalnego handlowo-usługowego imperium nie było mu to potrzebne. Do tego w zupełności wystarczało mu bycie bystrym i jako bystry człowiek wiedział, że czasami trzeba puścić coś mimo uszu, nawet wypominanie mu tego, z czym nigdy się nie krył i na czym zresztą nigdy nie stracił. Jeżeli dostatecznie długo będziesz wmawiał innym, że jesteś od nich lepszy, w końcu w to uwierzą — czemuś to tak działało, a Kuba do bólu mógł się nie zgadzać, że świat należał do butnych i bezczelnych jak on... ale dziś sprawa była poważniejsza. Dziś chodziło o coś większego, o prawdę tak ponurą, jak nagle jego oblicze, gdy oglądał się na drzwi, po drugiej stronie których, jak byk wielkimi jak woły literami stało... że dał się oszukać. Samemu sobie. Przecież był bystry, kiedyś musiał to dostrzec. Szkoda tylko, że za późno. - Czyli ten przetarg na rozbudowę sieci kanalizacyjnej...? — zarzucił wędkę na głęboką wodę. - Jeśli złożysz najlepszą ofertę, to wygrasz. - To jednak j e s t coś nowego – zauważył. Ryba nie chwyciła i nie dlatego, że ktoś inny ją podkarmił. Nie chwyciła... bo to była taka dziwna ryba. Pan Zbyszek był tego pewien w takim samym stopniu, jak mu się to nie podobało. Przecież znał go nie od dziś... ale dopiero dziś go zrozumiał. Podszedł do fotela dla petentów i ciężko na niego opadł, a jak skończył się w nim zapadać, zaczął zapadać się w sobie. W rozpacz i rezygnację. A tyle sobie po nim obiecywał! Miał być kurą, która będzie znosiła dla niego złote jajka. Co tam jajka! Jajca! Miał... - Myślałeś, że moje słowa o sprawiedliwości i uczciwości podczas kampanii to zwykłe, wyświechtane slogany — wdarł się w jego wewnętrzne użalanie się nad zaprzepaszczoną wspaniałą przyszłością jej zniszczyciel. - Myślałeś, że moje obietnice były tak samo puste, jak moich poprzedników. Że to wszystko to szopka dla mas i jedna wyborcza kiełbacha. Myślałeś tak... bo inaczej nie potrafisz. Nie potrafisz nie myśleć tylko o sobie. Nawet patrząc na mnie, widziałeś siebie. Patrząc na mnie, widziałeś wyłącznie kasę, dzisiaj w końcu zobaczyłeś mnie. Jeżeli ktoś kogoś oszukiwał, to jedynie ty samego siebie. Ja nie udawałem. Zawsze mówiłem ci prawdę, na którą byłeś głuchy, tak że mnie do swoich pretensji nie mieszaj. To już pan Zbyszek niestety wiedział. Ożywił się na wzmiankę o kasie: - Skoro mowa o pieniądzach — powiedział, wyciągając w jego stronę oskarżycielsko drżący od targających nim emocji palec — to zainwestowałem ich w ciebie całkiem sporo i... wszystkie jak krew w piach. Wójt Jakub przecząco pokręcił głową: - Mylisz się: to była najlepsza inwestycja w twoim życiu. Tylko jeszcze tego nie rozumiesz. Palec powoli opadł i emocje też. Na placu boju pozostał jedynie sarkazm: - Taaa? — zagadnął z przekąsem. - No to może zrób tak, żebym zrozumiał? Proszę bardzo: przekonaj mnie, biznesmena, starego wyjadacza, że to interes życia. Opowiedz, jak to będziesz, z tą swoją „uczciwością i szczerością” poruszał się w świecie oszustwa, zakłamania, układów, układzików i powszechnej korupcji. No już, oświecaj mnie, czas start — spojrzał wymownie na ścienny zegar. Jakub wzruszył ramionami: - To proste — dokładnie tak, jak powiedziałeś. Ja będę się z nią poruszał, a ona będzie jak tarcza, dzięki której nic z tego, co wymieniłeś, do mnie nie przylgnie. Jedynie ci, którzy myślą podobnie, a przecież o to w tym chodzi — żeby przyciągać przykładem. Ludzi, którzy będą się jednoczyć w idei wzajemnego poszanowania i szanowania praw natury, której człowiek jest częścią. Na nich obu powinniśmy tworzyć własne prawa. I utworzymy. Z czasem. Jak stanie się nas jeszcze więcej. Jak tu, na dole, z dala od wielkomiejskiego szaleństwa i obłudnych polityków najwyższego szczebla wychowamy od podstaw ludzi, którzy rozwiną to, co im przekażemy i staną się od nas lepsi. Wtedy oni zaczną przewodzić nam. Najświatlejsi z nich. Odwrotnie do współczesnych liderów będą ciągnąć ludzkość za sobą w górę, dopóki nie stanie na równi z nimi. Dopóki nie stanie się tak mądra, że nie będzie potrzebować przewodników. Sama nim sobie będzie. Sami będziemy sobie przewodnikami. W końcu będziemy odpowiedzialni. W końcu będziemy samoświadomi. Indywidualnie i jako całość. Niestety my, stare dziady, raczej tych pięknych czasów nie doczekamy. A obecną cywilizację, która nawet spisane przez siebie prawa ma za papier do podcierania, czeka jedynie samozagłada. Sam chyba już widzisz, dokąd wiodą nas ci wszyscy oszuści, którzy mianują się zbawcami ludzkości. Dlatego inwestycja we mnie jest najlepszą inwestycją w twoim życiu. To inwestycja w przyszłość twoich, moich i innych dzieci, które dzięki odpowiednim wzorcom mają nie tylko szansę przetrwać, ale pójść do przodu. No i jak, przekonałem cię? Owszem, przekonał go... że jest szalony i jego serce chyba też było, bo było za. Jedynie rozum się wzdragał. Z połączenia obu wyszło niedowierzające potrząsanie głową. - Cholerny marzyciel — mruknął pod nosem. - Zauważ, że nie nazwałem cię pieprzonym idealistą. I jak tu do kogoś tak odrealnionego mieć realne pretensje? Jakub skwitował jego uwagę chichotem: - Zauważyłem, a ty zauważ, że marzenia są różne, ale wszystko zaczyna się od nich. - Wiem. Ja też je mam. Właśnie te różne — odparł pan Zbyszek. - I myliłeś się: potrafię myśleć o innych. Często myślę o swoich dzieciach i nawet o swojej żonie, którą zdradzam. O nie swojej, z którą ją zdradzam też i myślę... nie, nie myślę — czuję, że ich wszystkich kocham. - Bo masz wielkie serce — pokiwał głową Jakub, który poznał je chyba lepiej od niego samego. - Niestety rozum za nim nie podąża, a ja, żeby podążyć za swoimi ideałami sprawiedliwości i uczciwości, muszę uczciwie wyznać, że choć cię nie oszukiwałem, to nie do końca byłem z tobą szczery. No i że trochę cię wykorzystałem. Pan Zbyszek zechciał machnąć na jego wyznanie lewą dłonią, która przypomniała mu, że od samego wyjścia na parkingu z samochodu obciążona jest teczką. Gdyby nie procenty, które każdego innego dnia były w niej wyłącznie na papierze, byłaby znacznie lżejsza. - To żaden sekret, ale miło, że się do tego przyznałeś. Także przed sobą. Uczciwie — puścił do niego oczko. - Ale czy uczciwi i szczerzy ludzie tacy jak ty, na pewno podtruwają się alkoholem? — zapytał, podnosząc wyżej swój ciężar. Oczy Jakuba podążyły za nim. Pan Zbyszek oczywiście przyniósł mu paliwo na drogę nowej kariery. - Co za pytanie! Przecież doskonale wiesz, że dążący do doskonałości ludzie tacy jak ja... zawsze z umiarem i zawsze naszą śliwowicą. I zawsze po pracy — dodał, widząc podążającą w stronę zamka teczki dłoń pana Zbyszka. Pan Zbyszek wycofał ją i z rozbawieniem podrapał się nią po brodzie. - No tak, powinienem się domyślić. W sumie to nawet dobrze, że nadal jesteś niedoskonały. Inaczej pewnie byśmy się nie dogadali. A tak... jak umawiamy się na wieczór? U mnie, czy u ciebie? - Może być u mnie — zaproponował Jakub. - Wypijemy za przyszłość i dzieci. Za przyszłość naszych dzieci. Taka niby zima, ale bardziej jak wiosna, 2024 * Dante Alighieri, Boska komedia